- W empik go
Bądź niezniszczalna - ebook
Bądź niezniszczalna - ebook
Kryzys niejedno ma imię. Czasem jest cichutki jak przyczajony kot, innym razem krzyczy rozdzierająco. Są kryzysy wieku średniego, kryzysy małżeńskie, zawodowe, rodzicielskie, finansowe, kryzysy tożsamości i wartości. Kryzysy globalne i bardzo osobiste. Wszystkie podobnie wpływają na nasze poczucie szczęścia i satysfakcji.
Bolą nas obecny świat i nasze życie. Chcielibyśmy, żeby było inaczej. Poradnik Bądź niezniszczalna powstał na podstawie konkretnych pytań i wątpliwości, z którymi zwracają się do autorki jej czytelniczki. Ta, sięgając do własnych doświadczeń, tłumaczy, że uczucia i emocje, takie jak lęk, złość, zagubienie, bezradność są zupełnie normalne, naturalne, a nawet… potrzebne w procesie przechodzenia przez kryzys. Na konkretnych przykładach pokazuje, jak sobie z nimi poradzić. Demonstruje mechanizmy, posługuje się praktycznymi narzędziami i proponuje ćwiczenia, dzięki którym możemy stać się niezniszczalni.
Bądź niezniszczalna przeprowadzi Cię przez każdy kryzys, bez względu na to, jakie imię nosi on obecnie.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67406-26-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
długo zastanawiałam się, czy powinnam zawracać Ci głowę. Czuję, że Cię zawiodłam, bo zobowiązałam się do czegoś i nie dotrzymałam słowa. Miałam przeczytać i zrecenzować Twoją książkę, a tego nie zrobiłam. Przepraszam.
Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Chyba po prostu nie byłam gotowa na przeczytanie czegoś tak mądrego i zarazem prostego w przekazie. Piszesz o rzeczach, które dotyczą nas wszystkich, o kryzysach, upadkach i o tym, jak się po nich podnosić. Problem w tym, że niektórzy (w tym niestety ja) w takich kryzysach upatrują dla siebie szansy na to, by móc bezkarnie użalać się nad sobą i tkwić w tym stanie w nieskończoność. Przeczytałam połowę książki i się poddałam. Nie byłam chyba gotowa czytać o doświadczeniach kogoś, kto potrafi rozwiązywać swoje problemy i czerpać z tego korzyść dla siebie. Zrozumiałam to w pełni dopiero dzisiaj.
Po co Ci to wszystko piszę? Bo chcę, żebyś wiedziała, że bardzo Cię szanuję i zamierzam przeczytać książkę, którą mi powierzyłaś, tylko dotychczas nie byłam na to gotowa i ciągle szukałam wymówek. Los ostatnio mnie oszczędzał. Nie mam większych problemów ani w domu, ani w ukochanej pracy. Przycupnęłam więc w tym swoim życiu cichutko w kąciku, nakryłam głowę kocem i tak trwam w zawieszeniu, zająwszy bezpieczną pozycję. Dlatego miałam wrażenie, że lektura książki o kryzysach będzie co najmniej nie na miejscu. Bo co ja mogę o tym wiedzieć?! Mam wrażenie, że nie żyję, więc nie przechodzę kryzysów... i to jest chyba właśnie mój największy kryzys, z którym tak uparcie nie potrafię się rozstać.
Do tej pory najbardziej motywujące były dla mnie życiowe tragedie, bo wtedy nie miałam wyboru – musiałam się ogarnąć i zacząć działać... Kiedy nic się nie dzieje, mam wrażenie, że siedzę i czekam, aż zdarzy się coś, co zmusi mnie do działania. Gorzej, jak się nie zdarza, a ja tkwię w takim marazmie.
Twoja historia o perypetiach z adoptowanym synem Michałem i resztą Waszej ekipy spowodowała, że zaczęłam rozmyślać. O sobie, moich synach i tym, co w życiu robię. I doszłam do wniosku, że ciągle od czegoś uciekam, robię wszystko, żeby przypadkiem nie odnieść sukcesu. Bo co ja wtedy pocznę?! Jest mi tak jakoś smutno i jednocześnie przykro. Tak bardzo zazdroszczę Ci tego, że umiesz żyć. Że chce Ci się chcieć. Że brakuje Ci czasu, że musisz zmagać się z codziennością i mniejszymi lub większymi kryzysami... Ja prześlizguję się przez swoje życie. I jest mi z tym tak bardzo źle. Dlatego spróbuję wziąć za siebie odpowiedzialność i przeczytam Twoją książkę. Nie tylko dlatego, że jestem to winna Tobie, ale przede wszystkim dlatego, że na to zasługuję... Kinga
Moi kochani Czytelnicy! Ten list jest tak szczery i prawdziwy, że za zgodą autorki postanowiłam właśnie nim rozpocząć moją książkę. Kryzys niejedno ma imię. Czasem jest cichutki jak przyczajony kot, innym razem krzyczy rozdzierającym wrzaskiem. Mamy kryzysy wieku średniego, kryzysy małżeńskie, zawodowe, rodzicielskie, finansowe, kryzysy tożsamości i wartości. Kryzysy globalne i bardzo osobiste. Wszystkie podobnie oddziałują na nasze poczucie szczęścia i satysfakcji z własnych poczynań. Schemat postępowania przedstawiony w tej książce to skuteczny survival emocjonalny na każdą okazję bez względu na to, jakie imię nosi twój obecny kryzys.
Mam wrażenie, że wiele z nas jest w podobnej do Kingi sytuacji, zwłaszcza w ostatnich, naznaczonych pandemią i wojną tuż za naszą granicą latach. Narzekamy, że jest kiepsko, ale życie nie jest aż tak tragiczne, żeby trzeba było pokonywać dramatyczne przeciwności. A jeśli nie jest tragicznie, to po co cokolwiek zmieniać? Żyjemy w miarę spokojnie, ale bez fajerwerków, w miarę bezpiecznie, ale bez większych sukcesów. I to jest jeden z naszych największych kryzysów. Przycupnęliśmy w kąciku, narzuciliśmy kocyk na głowę i boimy się spod niego wyjrzeć. Jest nam ciepło i ciemno. Zamiast naprawdę żyć, z lęku przed czyhającym zagrożeniem przeczekujesz życie w nadziei na lepsze czasy. A przecież życie to cała gama doznań. To wzloty i upadki, podnoszenie się po porażkach, duma z ich pokonywania, radość z sukcesów. To rozpacz po stracie i czułość bliskich, którzy biorą nas w ramiona. Jeśli z lęku przed cierpieniem nie dajesz sobie szansy na doświadczanie całej palety uczuć, to nie zaznasz satysfakcji, radości, szczęścia, ekstazy i poczucia spełnienia. Co więcej, możesz nawet zacząć nienawidzić wszystkich tych, którzy mieli odwagę spróbować. Jesteś wściekła, że nie umiesz żyć tak jak oni. O swoje cierpienie obwiniasz przeszłość, rodziców, instytucje i innych „onych”. Stajesz się ofiarą własnych lęków.
Po drugiej stronie znajdują się uzależnieni od kryzysów. To ci z nas, którzy potrzebują kryzysu, by coś ze sobą zrobić, coś zmienić, ruszyć z miejsca. To ci, którzy wierzą w to, że spokój i spełnienie im się nie należą, że za każde szczęście trzeba zapłacić nieszczęściem. To ci, którzy bezustannie sabotują własne szczęście, ściągając sobie na głowę kolejne kryzysy, a następnie wyklinają Boga i zły los.
Każdy z tych mechanizmów to powielająca się sekwencja zdarzeń, wyuczony i nawykowy wzorzec, który wymaga zmiany. Albert Einstein twierdził, że szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać różnych rezultatów – i miał rację. Zmień jedną rzecz, a zmienisz wszystko. Wybierz inną trasę, zmień kolejność, zrób coś odrobinę szalonego. Być może nabijesz sobie guza, ale zyskasz szansę na doświadczenie czegoś niesamowitego.
Jakiś czas temu oglądałam z dzieciakami film Krudowie. Niech to będzie Twoje pierwsze zadanie na dzisiaj: obejrzyj Krudów. Sama, z partnerem, z dziećmi, z psem, wszystko jedno. Po prostu obejrzyj ten film, mając w głowie to, co tu przeczytałaś. To będzie Twój pierwszy krok w stronę życia z rozpostartymi ramionami gotowymi przytulić każdy cud, który świat przygotował dla Ciebie w prezencie.Kim jestem
Pies piszczy od piątej trzydzieści. Naciągam kołdrę na głowę i zaciskam powieki. Budzik zadzwoni dopiero za pół godziny. Do skomlenia dochodzi nerwowe stukanie pazurów o parkiet. Kocham tego małego białego kundelka ze schroniska. To zwierzak po przejściach. Tak jak wszystkie moje dzieci, tak jak ja sama. Tylko że ja nie biegam po domu od piątej trzydzieści ani nie budzę dzieci, by podzielić się z nimi swoimi lękami.
Pies nadal piszczy i drepcze. Zaraz obudzi Krystiana. Mój syn z zespołem Downa kończy w tym roku piętnaście lat. Krystian nie mówi, nie pisze, nie czyta. Potrafi jednak punktualnie, bez budzika wstawać o szóstej trzydzieści. Wie, kiedy jest wtorek, bo to dzień, w którym brat odbiera go ze szkoły, a kiedy środa, bo ten dzień spędza z tatą (już wyjaśniam: jestem osiem lat po rozwodzie, dzieci wychowuję sama). Krystian potrafi jeszcze mnóstwo innych rzeczy, o których nam, zdrowym śmiertelnikom, nawet się nie śniło. Jest moim mędrcem w dziecięcej skórze, Buddą, nauczycielem bezwarunkowej miłości i życia w modnym obecnie tu i teraz. Mimo ogromnej czułości, którą darzę synka, bardzo lubię moje pół godziny samotności o poranku. Dlatego wstaję o szóstej. Mam wówczas czas, by pobyć sama ze sobą, pomedytować w ukochanym fotelu, z kubkiem gorącej kawy w dłoniach powitać słońce. Jeśli zwierzak obudzi Krystiana przed szóstą, z mojej kawy i medytacji nici.
Otwieram drzwi do ogrodu w nadziei, że pies chce tylko siku. Stoi w drzwiach jak słup i boi się przekroczyć próg. Oho, dzisiaj jego demony szaleją. Ja tylko chcę pobyć w ciszy. Czy to zbyt wiele? Wyskakuję więc w kapciach jednorożcach na pokryty szronem trawnik i pokazuję, że tu nic nie ma, nie ma się czego bać. Wychodzi nieśmiało, łypiąc podejrzliwie okiem. Zamykam za sobą drzwi, siadam z kawą i otulam się kocem. Włączam muzykę, zamykam oczy, wypuszczam powietrze, biorę łyk gorącej kawy i... nagły hałas za oknem burzy mój zen. To pies. Skacze na okno, żeby go wpuścić. Jego wymyślone demony właśnie podrzynają mu gardło.
Słyszę Krystiana schodzącego po schodach. To chyba koniec tego błogiego poranka. Przytulam synka i czuję jego delikatne ciało wypełniające wszystkie zagłębienia mojego. Stoimy tak przez chwilę przytuleni, całuję go w czubek głowy, odpuszczam medytację i biorę się za śniadanie. Pół godziny później budzę Adę, moją jedenastoletnią córeczkę, którą adoptowałam, kiedy miała trzy miesiące. Powinnam powiedzieć: „adoptowaliśmy”, bo wtedy byłam jeszcze mężatką. Trzy lata później przeszłam przez piekło rozwodu.
To był mój pomysł. Nie chciałam tak dłużej żyć. Tak, to znaczy jak? – zapytasz. Osiem lat temu po tygodniu diagnozowania dostałam wypis ze szpitala z diagnozą: nadciśnienie, depresja, nerwica lękowo-depresyjna. Coś musiałam zmienić w życiu, tylko co? Przecież mój świat był idealny: przyzwoity mąż, wielki dom, dwa eleganckie samochody w garażu, troje dzieci w osobnych pokojach i dobrze prosperująca firma. Tylko że ja w tym wszystkim zaczęłam szwankować. Rozwód okazał się piekielnym doświadczeniem i tym samym zdetronizował dotychczasowy koszmar numer jeden, czyli narodziny niepełnosprawnego syna. Narodzin syna z zespołem Downa nie wybrałam. Dodatkowy chromosom Krystiana spadł mi na głowę bez ostrzeżenia i zrobił niezłe spustoszenie, kiedy przez kolejne sześć lat próbowałam go naprawić. Rozwód natomiast wybrałam sama i sama musiałam ponieść konsekwencje tej decyzji.
Nie, nie odeszłam do kogoś. Odeszłam z życia, które nie było moje, na które się zgodziłam, ale którego nie wybrałam. Wtedy bowiem nie wiedziałam, że mam prawo wyboru, że zasługuję na to, czego pragnę. Nawet nie wiedziałam, że mam prawo czegoś pragnąć. Święcie przekonana, że dla świętego spokoju i dobra miru w rodzinie należy poświęcać swoje potrzeby, marzenia, wartości, siebie, rezygnowałam z tego wszystkiego kawałek po kawałku, aż po trzynastu latach nic nie zostało. Byłam pustą, brzydką skorupą bez marzeń, bez sensu życia, bez wiary w lepsze jutro, bez nadziei na jakąkolwiek zmianę, za to z duszącą depresją i panikującą nerwicą. Poszłam na terapię indywidualną, potem na małżeńską. Dla nas było już za późno, dla mnie – na szczęście jeszcze nie. Musiałam wybrać między życiem a powolnym umieraniem. Między dotrzymaniem przysięgi małżeńskiej a wiernością sobie. Między bieżącymi potrzebami dzieci a ich przyszłością. Co chciałam im przekazać? Czego ich nauczyć? Czy jeśli któreś z nich za trzydzieści lat stanie przed takim samym wyborem, to co mu doradzę? I jeśli powiem: „Uciekaj i ratuj siebie”, ale sama tego nie zrobię, to jakim przykładem będę dla moich dzieci? Dlatego właśnie mój rozwód był piekłem numer jeden.
Cały czas okołorozwodowy był gigantyczną lawiną kryzysową. Miałam wówczas czterdzieści lat, troje dzieci, byłam chora i nie wierzyłam w rozwody. Wiedziałam, że będę oceniana przez otoczenie, być może wytykana przez obcych i kiedyś podsumowana przez moje dzieci.
Minęło osiem lat. W ubiegłym roku mój najstarszy syn pisał maturę. Jego pracę zaliczeniową z języka angielskiego przetłumaczoną na polski można przeczytać na stronie internetowej www.agatakomorowska.pl, w zakładce O MNIE. Tak, to była praca zatytułowana The story of my mom, czyli „Historia mojej mamy”. Aleks przesłał mi ją mailem w środku nocy w marcu 2021 roku, kiedy walczyłam z covidem. Podczas bezsennych godzin odpaliłam laptopa i zobaczyłam wiadomość od syna. Zawierała tylko załącznik ze wspomnianym tekstem, bez żadnego komentarza. Łkałam, czytając to, i do tej pory za każdym razem, kiedy wracam do tego tekstu, łzy cisną mi się do oczu. Nie spodziewałam się tak pięknego podsumowania mojego macierzyństwa i człowieczeństwa. Zwłaszcza od Aleksa, który przez wiele lat widział we mnie swojego największego wroga.
Zaskoczenie było tym większe, że Aleks jest człowiekiem wyrażającym swoje myśli małą liczbą słów. Po trzynastu latach diagnozowania jego inność została w końcu nazwana: zespół Aspergera. Syn miał wtedy szesnaście lat. Diagnoza spadła na nas jak grom z jasnego nieba i pomimo mojego przekonania o własnej odporności na życiowe kryzysy zwaliła mnie z nóg. Po raz kolejny musiałam wstać, otrzepać się i bogatsza o nowe doświadczenie ruszyć dalej. Mój starszy syn jest niezwykle rzeczowym, bezpośrednim i słownym człowiekiem, który nie potrafi zrozumieć ani przewidzieć emocji innych. W szkole był uwielbiany przez dzieci za zuchwałe komentarze wobec nauczycieli, przez tych drugich zaś za to samo tępiony. Nienawidził gimnazjum, z dokładnością kalkulatora wyliczał liczbę nieobecności, na które może sobie pozwolić, by prześlizgnąć się do kolejnej klasy. W pierwszej klasie Aleks poznał Michała, chłopaka z domu dziecka. Rok później zostałam rodziną zastępczą kolegi mojego syna, a po kolejnych dwunastu miesiącach – mamą adopcyjną. Całą tę historię opisałam w książce Czy mogę ci mówić MAMO. Wspomnę tylko, że nie obyło się bez bójek, pobytów w szpitalach, komisariatach i spraw sądowych. Przez dwa lata kryzys był stałym mieszkańcem naszego domu.
Dzisiaj Michał nadal próbuje odciąć się od przeszłości, co wbrew pozorom nie jest takie proste. Poszukuje siebie, ale nie jest już sam, bo ma nas, rodzinę. I choć relacje między Michałem i Aleksem przechodzą obecnie poważną próbę, to dzięki temu, że doświadczyłam w życiu tak wielu kryzysów, tragedii, porażek i upadków, wiem, że zmartwychwstanie jest zawsze możliwe.
Mylisz się, droga Czytelniczko, jeśli sądzisz, że nie doświadczam już żadnych kryzysów, że zawsze jestem pełna optymizmu, energii i radości. Moje życie jest pełne kryzysów, a mój automatyczny mechanizm obronny sprawia, że nieruchomieję, zapadam się i odczuwam przytłaczający ciężar świata walącego mi się na głowę. Kiedyś w takich sytuacjach przełączałam zasilanie z serca na mózg i zaczynałam bardzo racjonalnie, konsekwentnie i systematycznie działać. Wiem, że może się to wydawać świetnym rozwiązaniem. Nic bardziej mylnego. Stłumione emocje nie znikają. One się kumulują i zaczynają trawić człowieka od środka. A człowiek, który próbuje zagłuszyć emocje morderczą pracą, nieustannym biegiem bez oddechu, w końcu opada z sił. Tłumione emocje są jak bomba z opóźnionym zapłonem. Bomba, która w moim przypadku wybuchła sześć lat po narodzinach syna z zespołem Downa.
Przez sześć lat wypierałam to, że mój syn nie będzie taki jak inne dzieci. Odcięłam emocje i ruszyłam do walki o jego normalność. Byłam jak doskonale zaprogramowany robot, jak taran, jak pocisk wielozadaniowy. Nie jadłam, nie spałam, nie odpoczywałam. Bez przerwy działałam, jeździłam, szukałam. Pukałam do wszystkich drzwi gotowa wypróbować każdą metodę, by mój syn mówił, czytał, pisał, poszedł na studia i był taki jak inne dzieci. Na kolanach przeszłam przez Częstochowę, błagając o jego normalność. Nie pomogło. Targowałam się z diabłem, chcąc kupić pełną sprawność dziecka. Diabeł pokazał środkowy palec.
Sześć lat później padłam z wyczerpania i obudziłam się na oddziale kardiologii. Wtedy nie znałam skrupulatnie wypracowanych mechanizmów przetrwania, moja samoświadomość była na poziomie prenatalnym. Wstając ze szpitalnego łóżka, postanowiłam coś zmienić.
Zmieniłam wszystko. Przeszłam przez rozwód, straciłam firmę, adoptowałam nastolatka. Zaczęłam pisać poradniki, organizować warsztaty dla osób w kryzysie, dla rodziców dzieci z niepełnosprawnością, adopcyjnych i zastępczych, dla osób poszukujących szczęścia i wewnętrznej równowagi. Stałam się rozpoznawalna w mediach jako ekspertka w powyższych dziedzinach. Dostałam nominacje do tytułów Superbohaterki „Wysokich Obcasów”, Supermamy portalu mamotoja.pl i Mamy Dziesięciolecia miesięcznika „M jak Mama”. Ukończyłam Instytut Profesjonalnych Coachów w Stanach Zjednoczonych i obecnie jestem certyfikowanym coachem ze specjalizacją w pracy z wewnętrzną energią.
Mam bogate i barwne życie, ale im intensywniej żyję, tym częściej muszę mierzyć się z porażkami, kryzysami i przeciwnościami. Są one nieodłącznym elementem doświadczania, uczenia się i odkrywania. Po każdym upadku wstaję silniejsza, rozważniejsza i bardziej zdeterminowana, żeby sięgać wyżej i robić więcej. Niczym Feniks, który po raz kolejny powstał z popiołów, rozpościeram skrzydła i szybuję dalej i wyżej.
Jeśli mnie się udaje, Tobie też się uda. Nie jestem ani mądrzejsza, ani zdolniejsza od Ciebie. Jestem zwykłą kobietą, która zapragnęła żyć z wielką pasją, odkryć swoją misję i przekraczać granice. Wszechświat się przeorganizował, wyekspediował zastępy nauczycieli, postawił liczne drogowskazy, które przeprowadziły mnie z tamtego szpitalnego łóżka do dzisiaj. Dzisiaj wiem, że trudne doświadczenia są moją największą siłą, a metody, które przez lata wypracowałam, to najskuteczniejsza tarcza ochronna. Sprawdziły się w czasie chorób Krystiana, podczas rozwodu i walki o adopcję Ady i Michała, przy kolejnych diagnozach moich dzieci, podczas miłosnych rozczarowań, pandemii i wojny tuż za naszą granicą.
Właśnie dzisiaj zadzwoniła moja wydawczyni. „Agata, napisz szybko książkę o tym, jak radzić sobie w kryzysach, bo chyba teraz nikt nie robi tego lepiej niż ty, a czas na taką książkę jest idealny”. Usiadłam więc i piszę.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------