Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Bądź przy mnie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bądź przy mnie - ebook

Dalsze, wojenne i powojenne, losy Zuzanny i Joachima, bohaterów powieści "Tylko dzięki miłości".

Gdy wybucha wojna, Joachim opuszcza afrykańską plantację kawy i wyrusza do Europy, do bliskich i Zuzanny. Nade wszystko pragnie być z ukochaną i ją chronić. Nie wie jeszcze, jak okrutne są wichry wojny...

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-9960-4
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Każdemu daj śmierć jego własną, Panie.

Daj umieranie, co wynika z życia,

gdzie miał swą miłość, cel i biedowanie.

Rainer Maria Rilke *** (_Każdemu daj śmierć jego własną_…)

– Sir… Panie majorze…

Znam ten głos. Ale to nie na ten głos czekam.

– Panie majorze, przyszedł do pana list. Mam go panu przeczytać?

Trudno mi skinąć głową. Bandaże ważą tonę.

Szelest cienkiej koperty lotniczej.

– To po niemiecku. – W głosie siostry Brendy bezradność miesza się z odrazą. Ktoś do brytyjskiego oficera pisze w języku niedawnego wroga.

Ile ona może mieć lat? Nawet jeśli tylko dwadzieścia, musi pamiętać wojnę.

– Poszukam siostry Kelsi. Ona zna niemiecki.

Co sobie myśli?

Wilk w owczej skórze. Szczur, który uciekł z tonącego okrętu.

Delikatny skrzyp podłogi. Chłodny powiew od otwartych drzwi.

Czas sączy się niemrawo jak krew na pustyni.

Jedno skrzydło wiatraka pod sufitem jest obluzowane i stuka rytmicznie. Moskitiera wysunęła się spod materaca i lekko faluje, głaszcząc mi dłoń. Słyszę szczęk ręcznej kosiarki do trawy i wydaje mi się, że czuję zapach siana.

Ciche kroki.

– Panie majorze… Siostra Kelsi asystuje przy zabiegu, ale potem tu przyjdzie. Rzuciła okiem na list. Mam dobrą wiadomość: pańska żona tu jedzie.

Jens, to ty? Jak mnie tu znalazłeś? Jak tu wszedłeś? Przecież jest noc. Skąd wiem? Noc brzmi zupełnie inaczej niż dzień.

Jens, bracie, tak się cieszę!

Niedawno mi się zdawało, że przyszła do mnie babcia Gail. To niemożliwe, wiem. Umarła sześć lat temu.

Zostań ze mną, proszę. Przy tobie czuję się jak kiedyś w Biharangwe albo w Ngarze, gdy rozmawialiśmy całą noc, pijąc wino.

– Uzuri znowu nie zaniosła prześcieradeł do pralni.

– To przecież Murzynka. Nie możesz od niej wymagać, by była systematyczna.

– Właśnie że mogę.

– Daj spokój, Anne. Nie jesteśmy w Irlandii, a czarni myślą inaczej niż my. Jeśli w ogóle myślą. Pobędziesz tu dłużej, to sama się przekonasz.

– Rano każę ją zwolnić. Nic mnie nie obchodzi, że ma rodzinę na utrzymaniu. Jak sobie pościelesz…

Słyszałeś? To siostra Anne i siostra Brenda. Pomiatają czarnymi, wyśmiewają ich amulety i wróżebne imiona, choć pewnie same wierzą we wróżki i w skrzaty zostawiające garnki złota na końcu tęczy.

Nie lubię ich. Z drugiej strony jednak czy można im się dziwić? Pamiętam, jak czytałem w podręczniku do geografii, że Murzyni umieją budować tylko szałasy, nie mają fabryk, a w uprawie roli stosują najprymitywniejsze metody. Nie są jednak ostatnimi z ludzi, bo na jeszcze niższym poziomie umysłowym znajdują się plemiona mieszkające w niedostępnych zakątkach Afryki. Na końcu było takie zdanie: „Ludzie żółci znacznie przewyższają Murzynów, jednak najinteligentniejszą rasą ludzką, zdolną zapanować nad innymi, jest rasa biała, do której należymy”.

Obaj wiemy, jacy są Murzyni. Każdy Masaj z tęsknotą myśli o czasach, gdy mężczyźni z jego plemienia napadali na kikujskie wioski, wyrzynali mężczyzn i mieszkali w ich chatach tak długo, dopóki nie zjedli całego bydła i nie zabawili się ze wszystkimi kobietami. Kikuju porzucają zmarłych na pastwę zwierząt, a ich zwyczaj obrzezania kobiet woła o pomstę do nieba.

Ale wiemy też, że wielu czarnych nie ustępuje nam inteligencją.

I że żaden biały nie traktuje czarnego jak równego sobie. Że Bóg jest biały.

„Osiedl się w Kenii – w całym Imperium nie ma żyźniejszej ani tańszej ziemi. Miejscowa siła robocza pozwoli ci zmniejszyć nakłady pracy”. Czy gdybym w latach dwudziestych był dorosły i przeczytał w gazecie takie ogłoszenie, wiedziałbym, że kryje się za nim brutalna pacyfikacja zajętych ziem i przekonanie, że Murzyni to nie ludzie? Wątpię. Gdybym chciał się wzbogacić i wziąć udział w tworzenia Kraju Białego Człowieka, razem z tysiącami osadników pojechałbym do Kenii. Żyłbym tam sobie obsługiwany przez dziesiątki służących, polowałbym, grałbym w golfa i ścigałbym się na torze samochodowym w Nairobi, a wieczorem szedłbym do burdelu z japońskimi prostytutkami albo do Muthaigi, gdzie dzięki kartom, whisky i kokainie mógłbym zapomnieć o trudach misji cywilizacyjnej. Pamiętasz ten stary angielski dowcip: „Pan żonaty czy z Kenii?”. No właśnie.

Ale w pięćdziesiątym trzecim nie byłem już taki naiwny i wiedziałem, co się dzieje: że powstanie Mau Mau wybuchło, bo Kikuju wyrzucono z ich ziemi do rezerwatów. Kiedy jednak w moim pułku ogłoszono, że poszukiwani są specjaliści, którzy chcą pojechać do Kenii, zgłosiłem się.

Tęskniłem za Afryką. Za tobą też, stary. Za Almaz i za życiem w Biharangwe. Chyba chciałem cofnąć czas.

Misja cywilizacyjna? Śmiechu warte! I te wszystkie brednie o twardej paternalistycznej miłości, o tym, że my, biali, mamy moralny obowiązek podnieść dzikich na wyższy poziom, bo bez nas Murzyni nie poradziliby sobie w nowoczesnym świecie. Mój Boże! Nikt, kto przeżył wojnę w Europie, nie uwierzyłby, że dziś, dziewięć lat po rozgromieniu Trzeciej Rzeszy, Brytyjczycy w Afryce robią to samo, co Hitler robił w Europie: mordują dziesiątki tysięcy ludzi „niższej rasy”.

Tak, może przesadzam. Ale czy Jego Ekscelencja Gubernator Kenii w tym śmiesznym hełmie z białymi strusimi piórami też nie przesadzał, gdy ogłaszając stan wyjątkowy, porównał zabicie kilku kolonistów do nocy długich noży?

Masz rację, to były makabryczne zbrodnie. Wypatroszenie Erica Bowkera w jego własnym domu, porąbanie maczetami komandora Iana Meiklejohna i jego żony, zasztyletowanie rodziny Rucków… Widziałeś pewnie zdjęcia małego Michaela Rucka, leżącego z pokrwawionym misiem w przesiąkniętej krwią pościeli…

Już mi lepiej. Niezawodna siostra Kelsi. Tylko ona przychodzi, gdy się zapomnę i krzyczę po niemiecku. Podałaby mi morfinę, a potem trzymałaby mnie za rękę, nawet gdyby wiedziała, że na tym łóżku leży nie major Joachim Hamilton, jak napisano w moich dokumentach, ale hauptmann Joachim von Ebert.

Tak, zmieniłem skórę. Chciałem ratować Zazulkę. Ale się nie udało, nie udało się…

Myślisz, że to, jak się nazywam, nie ma znaczenia, kiedy tkwię tu, zawieszony między życiem a śmiercią? Niestety, ma.

Ach, Jens, gdyby można było cofnąć czas!

Wiem, wiem, czasu nie da się zatrzymać. Płyniemy z jego prądem, i nawet jeśli znajdziemy jakiś kamień, którego się uczepimy, czas nas opływa i obmywa z kolejnych dni, uczuć, wspomnień. Aż do kości.

Jens… Czujesz ten zapach? Nie, to nie róże, to perfumy od Jeana Patou. Babcia Gail ich używała. Jak one się nazywały? Ach, prawda, Joy. Radość.

A więc rzeczywiście tu była…

Tylko Zazulka nigdy nie przychodzi, a tak bym chciał znowu poczuć jej zapach. Pamiętam go, tak samo jak miękkość jej ust, delikatność skóry, jedwabistość włosów… Gdyby tak przyszła, usiadła przy moim łóżku i powiedziała jak kiedyś: „Miał rycerz czoło gładkie, jasne, blond loków okrył hełmu kaskiem”.

Tak, u Tennysona jest „czerń loków”. Ale nawet po tej przeróbce nie bardzo do mnie pasuje, szczególnie teraz, prawda?

Wiesz, jest taka chwila między jawą a snem, gdy znowu jestem szczęśliwy. Pełen nadziei. Wolny. A potem się budzę i życie spada na mnie jak tamten abisyński sęp.

Życie… Co ja gadam.

Nie, bracie, czas nie leczy ran. Pozwala jedynie inaczej spojrzeć na sprawy: zobaczyć je we właściwym świetle.

Gdybym wtedy nie uciekł z Biharangwe… Albo gdybym nie przeczytał zapisków w kalendarzu Ilony… Gdybym nie dostał tego listu z Czerwonego Krzyża… Gdybym nie był takim samolubnym, krótkowzrocznym głupcem! Gdyby mądrość była przy młodości, jak mawiała moja mama.

Może masz rację, nie byłem głupi. Było gorzej – grzeszyłem pychą. Zapomniałem, że kiedy człowiek rzuca się na głęboką wodę i szczęśliwie z niej wychodzi, zawdzięcza to nie tylko sobie, ale także brzegowi, do którego może dopłynąć. Moim zbawczym brzegiem była rodzina, _Heimat_ i Zazulka. Wiem to poniewczasie, gdy tonę.

Tak to jest, bracie. Chodzimy sobie dobrze oświetlonymi ulicami, na których nie czają się żadne niebezpieczeństwa, i nawet nam do głowy nie przyjdzie, że ktoś lub coś kieruje naszymi krokami. Dopiero gdy jakiś łotr napadnie nas w ciemnym zaułku albo w wysokiej trawie nadepniemy na jadowitego węża, myślimy: „Gdybym wybrał inną drogę…”.

Kiedy opowiadałem o tym, jak przeszedłem kawał Afryki, nigdy nie pomyślałem: „To Jens mnie nauczył, że najpierw strzela się do lwicy, dopiero potem do lwa” albo „To od Almaz wiem, że jeśli nie mamy siły iść, trzeba odpoczywać, leżąc twarzą do ziemi, żeby drapieżne ptaki nie wydziobały oczu”.

Wtedy w Afryce, gdy przedzierałem się do Abisynii, ani przez chwilę nie pomyślałem, że gdy tylko znajdę się w domu, natychmiast zostanę zmobilizowany. Chciałem wierzyć, że ta droga jest spełnieniem życzenia, które wypowiedziałem jako dziecko, wrzucając pensa do starej studni w Bawbee. I wiesz, chwilami byłem po prostu szczęśliwy – jak Murzyn zapominałem o istnieniu świata i czasu i cieszyłem się życiem.

Wojna…

Skoro wojny są nieuniknione, powinniśmy je prowadzić na pustyni. Z dala od kobiet, dzieci i miast.

Tak, wiem, zawsze mówiłem, że Wielka Wojna będzie ostatnia i że słowa Clausewitza: „Wojna jest tylko kontynuacją polityki innymi środkami” to bzdura. Myliłem się. Ona jest jak malaria: tli się podskórnie i od czasu do czasu wybucha.

Na szkoleniu wojskowym powiedziano nam, że wojna zrobi z nas prawdziwych mężczyzn. Ale ja już wcześniej, w Abisynii, widziałem wojnę i wiedziałem, że zabijanie nie przychodzi w naturalny sposób, że normalny człowiek nie ma czegoś takiego jak instynkt wojownika. No bo dlaczego tylu mężczyzn robiło wszystko, by nie iść do wojska: przekupywali urzędników, symulowali choroby, nawet się okaleczali? Wiesz, że pruskie podręczniki sztuki wojennej przestrzegały przed obozowaniem w pobliżu lasu, bo całe oddziały znikały w nim i już nigdy nie wracały? No i dlaczego ci, którzy byli na wojnie, tak jak mój ojciec, niechętnie o niej opowiadali?

Znałem tylko jednego człowieka, który zgłosił się na ochotnika i w pełni się odnalazł w żołnierskim życiu: Paula. Czy tego żałował, gdy jego U-Boot został storpedowany gdzieś na Atlantyku? Mam nadzieję, że Bóg był dla niego łaskawy – zesłał mu szybką śmierć i nie dał czasu na rozmyślania.

Jesteś szczęściarzem, bo przeczekałeś to wszystko w afrykańskiej głuszy. Zazdroszczę ci braku wspomnień. Gdybyś poczuł smród trupów rozkładających się na ziemi niczyjej albo zobaczył, jak pocisk zdmuchnął głowę Lukasowi. Fiuuu… i po wszystkim. Biedny Lukas nadal siedział prosto, ręce trzymał na kierownicy, tylko jego głowa zatoczyła łuk i spadła na piasek. Jak piłka szmacianka. Przynajmniej się nie męczył. Tak jak ten żołnierz piechoty, który się nadział na minę wiszącą na drutach kolczastych. Do dziś mam w uszach jego wrzask. A czy zapomniałbyś crusadery, które pod El-Alamejn pędziły wzdłuż włoskich okopów i zasypywały je pociskami, a potem zawróciły, i jadąc jedną gąsienicą po krawędzi, pogrzebały biednych makaroniarzy?

Powiedziałem „makaroniarzy”? Naprawdę? Cóż, po tym, co widziałem w Abisynii, nie darzę ich sympatią.

Tak, masz rację, podczas wojny wszystkie strony dziczeją, ale zasypać żywcem rannych przemieszanych z zabitymi? A potem mówić, że to była czysta walka? Tak mi powiedział w czterdziestym czwartym major z Siódmej Pancernej, wiesz, jeden ze Szczurów Pustynnych. Wyobraź sobie, że dalej nosił na szyi jedwabną chustkę, jak oni wszyscy wtedy na pustyni… Anglicy są zadufani w sobie, trzeba im jednak przyznać, że umieją docenić umiejętności przeciwnika. „To była szlachetna gra, sprawa między nami, mężczyznami. Walczyliśmy czysto, i choć przegraliście, muszę powiedzieć, że Afrika Korps był doskonałą armią walczącą pod świetnym dowództwem”. Tymczasem w październiku czterdziestego drugiego przed bitwą pod El-Alamejn Montgomery wydał rozkaz, by nie brać jeńców. Tak Anglicy przestrzegali konwencji genewskiej.

Nie, nie mówię tego po to, by wybielić nas, Niemców. To zresztą byłoby niemożliwe. Chyba żebyśmy zwyciężyli. Zwycięzców się nie sądzi. Bo pomyśl, gdybyśmy wylądowali w Afryce pół roku wcześniej i w czterdziestym ruszyli z Włochami na Egipt, na pewno nie zatrzymalibyśmy się w Sidi Barrani, tak jak oni. Albo gdyby Włosi doszli do Chartumu i zniszczyli mosty kolejowe, opanowanie Kairu i całej delty Nilu byłoby tylko kwestią czasu. Albo…

Okej, okej, niech będzie od początku.ROZDZIAŁ 2

Płyń, barko moja, pogoda sprzyja,

Niech cię prowadzi Santa Lucia!

piosenka neapolitańska

Pamiętasz ten czwartek na początku września trzydziestego dziewiątego roku? Na pewno pamiętasz. Wtedy widzieliśmy się po raz ostatni.

Wojna! Tydzień wcześniej w Europie wybuchła wojna. W piątek napadliśmy na Polskę, a w niedzielę Anglia i Francja wypowiedziały wojnę nam. Jakie to dziwne, że pamięta się takie drobiazgi, jak dni tygodnia.

Zapytałeś wtedy: „Jaką wiadomość chcesz usłyszeć najpierw? Złą czy bardzo złą?”, i powiedziałeś, że muszę uciekać, bo inaczej Brytyjczycy mnie aresztują i wsadzą do obozu. Czy przeżyłbym ten obóz? Nie wiem. Potem jednak wiele razy myślałem, że ucieczka była błędem. Z drugiej strony, gdybym w czterdziestym roku nie pojechał do Krakowa, może nigdy bym nie zdobył miłości Zazulki…

Nie, nie przesadzajmy, jaka grecka tragedia – to był zwyczajny _Zugzwang_: musiałem zrobić to, co zrobiłem, a cokolwiek bym zrobił, i tak bym przegrał.

Pamiętasz, jak powiedziałeś: „Niech cię Bóg prowadzi”? Nigdy tego nie zapomniałem. Twojego błogosławieństwa, choć w tamtej chwili miałeś przed sobą wroga, Niemca. Nie spodziewałeś się, że najedziemy także twoją ojczyznę, prawda? „_Dat kan ons niet gebeuren_” – nam to nie może się przytrafić – powtarzałeś po aneksji Austrii. Pomyliłeś się: twój mały, uporządkowany kraj nie zdołał zachować neutralności.

Jeszcze w czasie wojny napisałem do ciebie, _via_ Sztokholm, dziękując, że wysłałeś moje rzeczy do Schönwalde. Dostałeś ten list? Bo nigdy mi nie odpowiedziałeś.

Tak, tak, miałem mówić o ucieczce do Abisynii.

Uśmiałbyś się, gdybyś zobaczył, jak pakuję plecak na drogę i bohatersko postanawiam przedrzeć się pieszo przez angielskie terytorium.

Przed świtem byłem na przystani. Czekała tam Almaz, i to nie sama – było z nią piętnastu ludzi z faktorii.

– Co to? Komitet pożegnalny? – spytałem kpiąco.

Almaz nie zwróciła uwagi na mój ton.

– Odprowadzą cię do Lodwaru. Nie możesz iść sam.

Na ziemi leżały pakunki – wszystko, co brałem, jadąc do Gisansere: namiot, łóżko z moskitierą, lampy, naczynia, worki z prezentami dla tubylców, skrzynie z prowiantem. Nie zapomniała nawet o składanej wannie z gumy i blachy.

– To własność faktorii – zauważyłem. – Nie mogę tego wziąć.

Almaz i to przewidziała.

– Napisałam list do pana Clovera. Wystarczy, że podpiszesz.

Podała mi kartkę. Był to rodzaj rewersu napisanego pięknym kaligraficznym pismem: pożyczam sprzęt, dziękuję, oddam, gdy dotrę do celu.

– Dlatego mogą cię odprowadzić tylko do Lodwaru. Dalej będziesz musiał radzić sobie sam.

Głos jej zadrżał. Pewnie przypomniała sobie swoją upiorną wędrówkę przez pustkowia.

Nie bacząc na tragarzy, nachyliłem się i pocałowałem ją.

– O resztę się nie martw. O sól, noże, siekiery, prowiant. Wszystko jest zapłacone – powiedziała miękko.

Nigdy wcześniej ani później nie słyszałem takiego wyznania miłości.

– Tu masz jeszcze czarny kamień. – Wcisnęła mi do ręki coś owiniętego w kawałek płótna. – Opowiadałam ci o nim, pamiętasz?

Kiwnąłem głową i objąłem ją.

– Wrócę tu – szepnąłem jej do ucha.

– Wiem. Widziałam to w swoich snach.

Z komina małego parowca uniosła się smuga ciemnego dymu. Statek zadygotał, jakby już odpływał.

Almaz delikatnie wyzwoliła się z moich objęć. Skinęła na tragarzy, którzy schylili się po ładunek, i za chwilę ich bose pięty zadudniły po trapie.

– Musisz już iść. Żegnaj, _wendymie_.

Po raz drugi powiedziała do mnie „mój bracie”. Czy wiedziała, że żegnamy się na zawsze?

Stałem na pokładzie i patrzyłem, jak na przystani maleje jej postać. Nie płakała ani nie machała na pożegnanie. Stała wyprostowana, smukła i piękna w swojej najlepszej białej sukni z czerwonym oblamowaniem i w białej szammie zarzuconej na plecy.

Gdy zmieniła się w białą kropkę na tle głazów, podniosłem rękę na pożegnanie, choć nie mogła mnie już zobaczyć, i szepnąłem:

– _Kwaheri, mpenzi wangu_.

Żegnaj, moja kochana.

A potem odwróciłem się w drugą stronę. Tam, na północy, był mój cel.

Rozprostowałem zaciśniętą dłoń i rozwinąłem płótno. Kamień wyglądał jak bryłka węgla. Podniosłem go do ust i przyłożyłem do wewnętrznej strony dolnej wargi. Przykleił się, naprawdę się przykleił!

Zobaczyłem Almaz, jak stoi w najciemniejszym kącie salonu, tak że widzę tylko zarys jej sylwetki i poruszające się ręce, i opowiada o czarnym kamieniu – antidotum na ukąszenie przez węża. Właściwie nie jest to kamień, tylko wypalony w żarze z węgla drzewnego kawałek piszczeli wołu. Jeśli kamień przyklei się do wargi, to znaczy, że został dobrze wypalony i że będzie odsysał jad z ciała, aż usunie cały, i wtedy sam odpadnie.

– _Nguvu hirizi,_ _bwana mkubwa_.

Gwałtownie oderwałem kamień od wargi i zawinąłem go w płótno, jakby to było coś zakazanego.

Kucharz, który przyszedł z zaproszeniem na śniadanie i przyłapał mnie na sprawdzaniu afrykańskiej magii, z szacunkiem popatrzył na białe zawiniątko.

– Silny amulet, panie – powtórzył. – _Wazungu hawaamini lakini ni kweli_.

Tak, miał rację, żaden biały nie wierzył w takie rzeczy. Żaden, z wyjątkiem mnie.

Byłem jedynym białym podróżnym i jadłem sam przy kapitańskim stole. Przez otwarty bulaj wpadała chłodna bryza, a siatka chroniła przed morskimi muchami.

Nie tknąłem ugali, bo nigdy nie lubiłem kaszy kukurydzianej. Za to jajka na bekonie, kiełbaski i grzanki z dżemem pomarańczowym były znakomite – można by pomyśleć, że kucharz praktykował w Stanley Hotel w Nairobi. Gdy piłem kawę, przyszedł kapitan, żeby się przywitać.

– Znów wycieczka do Nairobi? Spodobało się panu. – Mrugnął porozumiewawczo, jakby chciał powiedzieć: „Wiem, że Nairobi to gniazdo rozpusty”. – A gdzież to pański przyjaciel, jeśli wolno spytać?

– Niestety, nie mógł się wybrać. Ma dużo pracy. – Uśmiechnąłem się szeroko i w tym momencie zdałem sobie sprawę, że muszę wymyślić jakąś bajeczkę, bo w stolicy nie potrzebowałem tragarzy ani sprzętu obozowego. – Ja sam zatrzymam się w Nairobi tylko kilka dni. Załatwię parę spraw i ruszam nad jezioro Natron, żeby zobaczyć flamingi.

– No tak, mówią, że to coś wyjątkowego – powiedział kapitan z powątpiewaniem w głosie. – Mnie tam nie ciągnie. Rozumie pan, ptaki mi nie dziwne, jezioro też. – Zaśmiał się głośno.

– Rozumiem doskonale. – Odstawiłem filiżankę i wstałem od stołu. – Chyba się położę. Mało spałem tej nocy.

– Pańskie rzeczy są już w kabinie. – Kapitan zasalutował.

Na parowcu były tylko dwie kabiny dla pasażerów. Boy zaprowadził mnie do większej. Położyłem się w ubraniu na miękkim podwójnym łóżku i, sam nie wiem kiedy, zasnąłem.

Obudziłem się, gdy parowiec przybił do przystani w Mwanzie. Słuchałem dudnienia kroków na trapie, nawoływań tragarzy, skrzypienia dźwigu. Nagle usiadłem na łóżku. A jeśli w porcie zjawił się jakiś biały i wsiądzie na statek? Do tego przyniesie wiadomość o wojnie? Albo, nie daj Boże, będzie wiedział, że jestem Niemcem?

Podszedłem do okna, lecz z kabiny widziałem tylko jezioro, daleką wyspę Ukerewe, kamienisty brzeg i Skały Bismarcka, a bliżej łan lilii wodnych, z których część była obrócona kwiatami do dołu – znak, że czają się tam krokodyle.

Nie wkładając butów, wyszedłem na wąski korytarz, zbliżyłem się do schodów i wyciągając szyję, nasłuchiwałem odgłosów z pokładu.

Podskoczyłem, słysząc chrząknięcie. To boy zbliżył się bezszelestnie i patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami.

– Życzy pan sobie czegoś, sir?

– Wydawało mi się, że słyszę głos znajomego – skłamałem gładko. – Biegnij na górę i zobacz, kto wsiada.

Chłopak dwoma susami wyskoczył na pokład. Po minucie jego bose stopy znów zadudniły na metalowych schodkach.

– Nie bierzemy żadnych pasażerów, sir.

Widocznie swoich ziomków nie uważał za pasażerów. Byli niewiele więcej warci od cuchnących koców, w które zawinęli garnki, patelnie i zapasy jedzenia. Dumne słowo „pasażer” odnosiło się wyłącznie do białych.

– Przynieś mi drinka. Dżin z tonikiem. – Potrzebowałem czegoś na uspokojenie.

– Tak jest, sir.

Powtarzałem sobie, że muszę się zachowywać normalnie, jakby nic się nie stało – jakby nie było wojny w dalekiej Europie i jakbym nie był Niemcem na angielskiej ziemi. Po co się tłumaczyłem kapitanowi albo, co gorsza, boyowi? To dopiero było podejrzane.

Gdy więc przy trapie w Kisumu zobaczyłem dwóch czarnych policjantów, niedbale kiwnąłem ręką w odpowiedzi na ich salutowanie. Zaraz jednak przyszło mi do głowy, że na pewno mnie zapamiętają i że dobrze byłoby zmylić ewentualną pogoń.

Przywołałem ich skinieniem.

– Kiedy odjeżdża pociąg do Nairobi? – spytałem.

– Jutro wieczorem, sir.

– W takim razie potrzebuję konia. Zrobię sobie małą wycieczkę. – Do diabła! Znów się tłumaczyłem. – Jest tu jakaś godna zaufania stajnia? – dodałem ostro, jakbym z góry podejrzewał oszustwo.

Policjanci poszeptali chwilę, usłyszałem tylko „Kihindi”. Oczywiście, handel jak wszędzie był w rękach Hindusów. Afrykanie mówili, że Hindusi nie muszą spać, mogą więc robić interesy i w dzień, i w nocy, dlatego są tacy bogaci.

Dwie ulice dalej była stajnia, a w niej kilka koni i mułów.

– Dokąd pan się wybiera, sir? – zapytał właściciel, nisko się kłaniając.

– Nic ci do tego.

Hindus ukłonił się jeszcze niżej.

Obejrzałem kopyta, pęciny i oczy zwierząt, a potem wskazałem jabłkowitego wałacha o dość krótkich nogach, lecz dobrze umięśnionym ciele.

– Osiodłaj mi tego.

Ruszyłem stępa. Koń szedł chętnie, równo, bez ociągania, ale i bez wyrywania się do kłusa, i wyglądał na wytrzymałego, choć daleko mu było do pruskich trakenów.

– Ile za niego chcesz?

– To doskonały koń, sir, somalijski.

Hindus opowiedział mi bajeczkę o klaczach, które Somalijczycy wypuszczają na nadrzeczne pastwiska, żeby nocami odwiedzały je mieszkające w rzekach zaczarowane ogiery i by rodziły źrebięta szybkie jak wiatr, a potem wymienił sumę, za którą w Mwanzie mógłbym dostać dwa konie.

– Dam ci połowę z tego, pod warunkiem że dodasz mi muła.

Targi trwały jakiś kwadrans, potem jeszcze musiałem zażądać wymiany ślepego na jedno oko muła na pełnowartościowe zwierzę.

Kazałem Elimu, którego Almaz mianowała kierownikiem tragarzy, nabrać wody ze studni i kupić potrzebne rzeczy na targu, a sam poszedłem na obiad. Nie, to nie była zuchwałość: nie znałem nikogo w Kisumu, no i wiedziałem, że cokolwiek by się stało, żaden miejscowy policjant nie ośmieli się poprosić białego o dokumenty, które za twoją radą zostawiłem w Biharangwe.

Wyruszyliśmy o trzeciej i do zmroku zrobiliśmy kawał drogi. Wypoczęci tragarze szli raźno, a mój koń, którego nazwałem Eminenz, bo jego nakrapiana sierść miała szary odcień, wyrywał się do przodu po nudzie stajni. Nawet muł nie kaprysił. Odstąpiłem go Elimu, który jechał tuż za mną, dumnie wyprostowany, a potem wysforował się do przodu, by znaleźć miejsce na nocleg.

Tragarze nacięli kolczastych gałęzi i zbudowali bomę, rozpalili ogniska i rozbili mój namiot. Raczyli się przy tym miejscowym przysmakiem, który Elimu kupił na targu: smażonymi w głębokim tłuszczu konikami polnymi i białymi mrówkami. Spróbowałem tego rarytasu – mrówki były paskudne, koniki trochę lepsze, chrupiące, o lekko orzechowym smaku.

Po kolacji zawinąłem się w koc, usiadłem przed namiotem na składanym krześle i ze szklaneczką whisky w dłoni patrzyłem na ogień, na księżyc prawie dotykający ziemi i na jaśniejącą na zachodzie Wenus. Myślałem o Zazulce i o tych wszystkich nocach, które spędzę z nią pod innymi gwiazdami, a alkohol rozgrzewał moje wnętrzności.

Na drugi dzień obudziłem się przed świtem. Było jeszcze ciemno, ale w obozie panował ruch – płonęły ogniska, czułem zapach pieczonego mięsa i parzonej dla mnie kawy. Ubrałem się i dmuchając na wrzącą kawę, odszukałem na niebie przymglony rój gwiazd zwany Krzyżem Południa. Nie wiem, kto wymyślił tę nazwę, ale jestem pewien, że był marzycielem.

Almaz mówiła, że jeśli się dobrze wsłuchać, można usłyszeć szept gwiazd. Podobno Waparowie podnoszą ku nim nowo narodzone dziecko i wypowiadają imię, które chcą mu nadać. Jeśli gwiazdy nie zaprotestują, to znaczy, że przodkowie też się na nie zgadzają.

Gwiazdy nie zdążyły zniknąć, a już wzeszło słońce.

W Londynie po wojnie nieraz tęskniłem za afrykańskimi porankami: za słońcem wyskakującym zza horyzontu jak kopnięta przez dziecko czerwona piłka i w ciągu kilku minut ogrzewającym zimne powietrze.

Tragarze zalali wodą dogasające ogniska i wyruszyliśmy w drogę – najpierw cienistą doliną między wzgórzami, potem ścieżką wydeptaną wśród wysokich traw. Trawa, miejscami sięgająca tragarzom do ramion, utrudniała marsz. Mimo że jechałem konno, czułem się, jakbym brodził po zarośniętym szuwarami stawie i w każdej chwili mógł stracić grunt pod nogami. Ledwie to pomyślałem, usłyszałem kwik muła i jadący na nim Elimu zniknął mi z oczu, jakby się zapadł pod ziemię. Tragarze rzucili pakunki i skoczyli na ratunek. Okazało się, że wśród traw ziała zdradliwa rozpadlina. Muł wydostał się sam, a za nim wyczołgał się Elimu – obaj wyszli z tego bez szwanku. Ucieszyłem się, gdy po jakiejś godzinie trafiliśmy na stary trakt karawan jadących przez Eldoret i Marsabit do portu w Mogadiszu.

O jedenastej, kiedy powietrze zaczęło drgać z gorąca, zatrzymaliśmy się na popas. Leżałem w cieniu, czując lekki powiew między drzewami. Wiedziałem, że aż do Eldoret niczego nie muszę się bać. Dopiero gdy dotrzemy do linii kolejowej prowadzącej z Ugandy do Nairobi, możemy się natknąć na jakiś patrol. Być może stacja będzie pilnowana z obawy przed atakami dywersyjnymi. Z drugiej strony, kto mógłby je organizować tak daleko od granicy z Abisynią?

W południe przeszedł ulewny deszcz, a gdy ustał, ruszyliśmy dalej. Patrzyłem na stada antylop i zebr pasących się daleko na sawannie. Zwierzęta zachowywały się zupełnie inaczej niż w lesie – żaden drapieżnik nie mógł się do nich podkraść niezauważony, i spokojnie skubały trawę, nie podnosząc łbów.

W pewnej chwili przez drogę przebiegło stado dzikich perliczek. Na widok karawany wyprysnęły w górę i podkulając nogi, wzleciały z furkotem i gdakaniem. Wymierzyłem w pstre, pękate sylwetki i trzy perliczki ciężko pacnęły na ziemię. Dwóch tragarzy rzuciło pakunki i skoczyło między trawy. Gdakanie umilkło, a tragarze triumfalnie wymachiwali ptakami, po tym, jak ukręcili im głowy.

Na noc zatrzymaliśmy się w lasku drzew cierniowych, niedaleko wąwozu, w którym ze skalnej ściany tryskało źródło, tworząc strumień. Wziąłem sztucer i stromą ścieżką zszedłem na dno wąwozu. Na wilgotnej ziemi zobaczyłem stary trop lwa i przypominające serca ślady kopyt antylopy kudu.

Umyłem spoconą twarz i piekące od pyłu oczy i ruszyłem w dół strumienia. Ściany wąwozu zbliżały się do siebie, aż w końcu niemal się zetknęły. Strumień wlewał się do głębokiej kamiennej niecki, tworząc jeziorko. Woda była przezroczysta, bez śladu wodorostów, a na brzegu nie zauważyłem ani jednej muszli ślimaka. Uspokojony, że nie złapię przywry, zrzuciłem ubranie. Podpłynąłem do końca niecki i spojrzałem w dół. Woda z szumem spadała ze skalnej ściany i tworzyła u jej stóp kolejne jeziorko, z którego wypływała wąska rzeczka i ginęła wśród drzew i zarośli.

Coś mignęło w lesie. Spomiędzy drzew wyszedł byk kudu, zlustrował okolicę, a potem zaczął pić wodę. Miał brunatne rogi skręcone w spirale i wspaniały kark z czarną grzywą.

Odetchnąłem głęboko, patrząc na ten niemal rajski obrazek. Byk podniósł głowę. Nie pamiętałem, czy kudu mają dobry wzrok, czy też jak łosie nie widzą człowieka, dopóki ten się nie poruszy. Tak czy inaczej, wyczuł mnie, bo szczeknął jak pies, gardłowo, tylko cieniej, i uciekł, z trzaskiem łamiąc zarośla.

Długo pływałem i nurkowałem w przezroczystej wodzie. Wyszedłem na brzeg dopiero wtedy, gdy po moich śladach przyszedł Elimu, zaniepokojony moją przeciągającą się nieobecnością. Jakże mi potem smakowała pieczona na ognisku perliczka!

Trzeciego dnia zbliżyliśmy się do linii kolejowej prowadzącej z Eldoret przez Nakuru do Nairobi. Wydawało mi się, że czuję zapach dymu z parowozu. Zlustrowałem okolicę przez lornetkę i trzy godziny przed zachodem słońca niezauważenie przemknęliśmy się przez nasyp i tory.

Na zachodzie ciemniał poszarpany masyw góry Elgon, której spłaszczony wierzchołek ginął w chmurach. Byliśmy na wysokości tysiąca metrów i oddychało się zupełnie inaczej niż w dusznych lasach wokół Jeziora Wiktorii.

Droga cały czas prowadziła pod górę. Gdy do zachodu słońca pozostały dwie godziny, Elimu znalazł miejsce na nocleg, ja jednak kazałem iść dalej – wolałem oddalić się od torów tak daleko, jak to było możliwe.

W ciągu następnych dwudziestu dni szliśmy to dolinami wśród wzgórz, to czerwonymi drogami wśród kolczastych zarośli, to skrajem lasu, to znów kamienistym płaskowyżem. Czasem okolica przypominała mi Szkocję: trafialiśmy na jeziorka ukryte wśród porośniętych krótką trawą wzgórz. Trzy razy z daleka zobaczyliśmy dym i trafiliśmy do wiosek otoczonych polami, na których pracowały zgięte wpół kobiety. Po uzyskaniu zaproszenia do wsi i obdarowaniu wodza kilkoma siekierami, czarownika – woreczkami soli i tytoniem, a żon wodza – kangami, mogliśmy tu przenocować, bezpieczni za płotem z cierni lub glinianym murem. Moi tragarze spali w chacie skleconej z gałęzi, ja – z obawy przed pchłami i kleszczami – w swoim namiocie. Skorzystałem z okazji i w każdej wsi kupiłem kilka kóz, które tragarze mieli odebrać, wracając, i które miały być ich prowiantem w drodze powrotnej do Kisumu.

Almaz nie bez powodu mianowała Elimu szefem tragarzy: był bystry, szybko się uczył, znał nawet parę angielskich słów. W końcu jego imię w suahili znaczy „uczony”.

Jak się okazało, był także odważny i miał dobre oko. Czwartego dnia od minięcia Eldoret przedzieraliśmy się przez las. Ścieżka, którą nas prowadził Elimu, co jakiś czas znikała w gąszczu. W dżungli łatwo stracić orientację i zacząć kręcić się w kółko, on jednak, wiedziony chyba szóstym zmysłem, zawsze odnajdywał drogę.

Od czasu do czasu musiałem zsiadać z konia. Gruba ściółka, liany, korzenie i próchniejące kłody nie ułatwiały marszu. Po kwadransie koszula przemokła mi od potu i od wilgoci kapiącej z drzew. W lesie było cicho i wzdrygnąłem się, gdy jeden z tragarzy wrzasnął z bólu, bo przez nieuwagę otarł się o kępę pokrzyw, parzących dziesięć razy mocniej niż ich europejskie kuzynki. W końcu mroczny las się rozwidnił i z ulgą wyszliśmy na jego skraj. Zarządziłem pół godziny odpoczynku. Tragarze rzucili pakunki na ziemię. Jeden z nich, Furaha, oddalił się od grupy i skierował do stojącej nieopodal termitiery. Widziałem, jak po drodze ułamuje cienką gałązkę, i domyśliłem się, po co tam idzie. W końcu nie tylko szympansy są amatorami termitów. Termity zresztą nie są takie złe, ale trzeba je szybko rozgryzać, bo się wbijają szczypcami w język.

Pierwsza termitiera okazała się opuszczona. Widziałem, jak Furaha kopie w nią z pogardą. Zrobił jeszcze dwa kroki i zastygł, jakby nogi wrosły mu w ziemię. Odruchowo sięgnąłem po sztucer. Kątem oka zauważyłem, że Elimu podnosi włócznię.

Potem wszystko działo się bardzo szybko. Z trawy uniósł się oliwkowy łeb węża, a później jego smukłe, lśniące ciało. W szeroko otwartym kanciastym pysku wirował rozdwojony język. Nie wierzyłem własnym oczom – sycząca głowa kołysała się dobry metr nad ziemią. W tym momencie zrozumiałem, że to wąż, który chodzi na ogonie, jak go nazywają Afrykańczycy. Czarna mamba.

Furaha przycisnął ręce do boków i ostrożnie zrobił krok do tyłu, potem drugi, trzeci i czwarty. Nie wytrzymał jednak nerwowo, gwałtownie się odwrócił i zaczął uciekać na oślep. Gad jakby się zawahał, lecz nagle, nie opuszczając łba, bez żadnego sygnału ostrzegawczego ruszył w pogoń. Nigdy wcześniej ani później nie widziałem, by wąż gonił człowieka, w dodatku tak szybko. Furaha nie miałby szans, gdyby nie Elimu, który podbiegł z boku i ściągnął na siebie uwagę węża. Mamba na moment zastygła w bezruchu, jakby nie wiedząc, którego napastnika atakować. Usłyszałem świst włóczni i zobaczyłem, jak głowa gada leci w jedną stronę, a podrygujące ciało w drugą.

Dopiero gdy mamba znieruchomiała, odważyliśmy się podejść bliżej. Wąż miał jakieś trzy metry długości. Ogon, cienki jak u wszystkich jadowitych węży, pokrywały ciemne plamy, wyglądające z daleka jak pręgi.

Kazałem odszukać głowę gada. Powinien to zrobić ten, kto sprowadził na nas niebezpieczeństwo, jednak roztrzęsiony Furaha mógł tylko siedzieć na trawie i głośno lamentować.

Łeb mamby mógłby się przyśnić w najgorszych koszmarach. Rozdziawiona paszcza miała kształt trumny i była w środku czarna jak atrament, a zęby jadowe miały jakieś półtora centymetra długości.

Kazałem zakopać odcięty łeb – wąż zabija nawet dobę po śmierci.

Myślałem, że tragarze zabiorą ciało gada i wieczorem zrobią sobie ucztę. Żaden jednak nie ośmielił się go tknąć. Potem, gdy zatrzymaliśmy się na noc, podczas rozbijania obozu dzielili się historiami o spotkaniach z mambą. Opowiadali, że mamba nigdy nie zawaha się zaatakować, a każde jej ukąszenie to pewna śmierć, bo u tego węża nie ma suchych ukąszeń, co więcej – potrafi ukąsić kilka razy, i to w twarz. Uderza tak mocno, że jest w stanie powalić człowieka na ziemię. Najgorsze jest to, że jad powoduje paraliż i ofiara powoli się dusi, do końca zachowując świadomość. Czarna mamba atakuje nawet duże zwierzęta, takie jak słonie i żyrafy, nocą może wpełznąć do chaty i zabić całą rodzinę…

Nie wszystko rozumiałem, bo niektórzy mówili w swoich narzeczach, jeśli jednak chcieli, by pozostałych opowieść wprawiła w zdumienie i wywołała grozę, posługiwali się łamanym suahili.

Wsunąłem rękę pod koszulę i dotknąłem woreczka, który dostałem od Almaz i do którego dołożyłem czarny kamień. To mnie trochę uspokoiło, krzyknąłem jednak do tragarzy, żeby przestali gadać i wzięli się do roboty. Umilkli i żywiej zaczęli się krzątać, tylko Elimu pospiesznie kończył opowieść o dalekim kuzynie, który nieopatrznie zbliżył się do gniazda mamby założonego w termitierze i zobaczył wypełzające z niej młode, półmetrowe węże.

– Było ich z dziesięć – mówił. – I wszystkie jadowite jak matka, od urodzenia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: