Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Bądź zmianą - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 września 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bądź zmianą - ebook

Bądź zmianą, którą pragniesz ujrzeć w świecie. M. Gandhi Najpierw bezkresna zielona tajga, martwe konie na dzikich stepach Mongolii i audiencja u japońskiej księżniczki. A potem surowe ziemie tajemniczych Ajnów, żydowski „raj” na terytorium Rosji i spotkanie z islamskim mistykiem. Czy to w ogóle możliwe podczas jednej wyprawy? Samochodem elektrycznym z Polski do Japonii i z powrotem. 30 000 km bez emisji CO2. Takiej wyprawy jeszcze nie było! W tej ekspedycji nie chodziło o dotarcie do kolejnego trudnego do zdobycia miejsca. Celem było wyjście poza schematy, pokazanie innej perspektywy myślenia o świecie, ekologii i technologii. Udało się! Zmiana jest możliwa. Marek Kamiński pokazał, jak możesz jej dokonać. W 2020 r. Marek Kamiński wyruszy na kolejną ekotechnologiczną wyprawę Power4Change, tym razem dookoła świata. Wybitnemu podróżnikowi pomoże humanoidalny robot – Noa. Człowiek i robot połączą siły. Będzie to pierwsza tego typu ekspedycja w historii. Ta książka stanowi jej fundament.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-277-2241-6
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Sami dla siebie
też jesteśmy
do odkrycia

No Trace Expedition poprzedził projekt No Trace Tatra. Tatry były na rozgrzewkę?

Mam przyjaciela mieszkającego w Krakowie, Przemka Powalacza (prezesa Geberitu – firmy konkurującej z moją Inveną), który uwielbia Tatry i przyjaźni się z wieloma zakopiańczykami. Często wyciągał mnie w góry. Uprawialiśmy skitour albo chodziliśmy na wycieczki. I to dzięki niemu znowu Tatry do mnie wróciły. Przypomniałem sobie, że przed biegunami trenowałem także na Morskim Oku, i pomyślałem, że wszyscy się wspinają, a może da się te góry obejść dookoła. Mogłem sprawdzić pomysły, które się pojawiały, gdy planowałem wyprawę bez pozostawiania śladów, a także pokazać, że nie trzeba daleko jeździć, żeby przeżyć przygodę. Stąd właśnie No Trace Tatra. Dzięki temu wiedziałem, jak będzie z panelami słonecznymi i ze sprzętem.

Nie jechałeś samochodem, obchodziłeś góry dookoła. Jakie tu są punkty zbieżne z późniejszą wyprawą?

Chociażby koncepcja, żeby śmieci nieść ze sobą, dzięki czemu myślimy o tym, co się dzieje, gdy się zaśmieca przyrodę. Sprawdzałem, jak bardzo przemierzane tereny są zaśmiecone, ile odpadów ludzie zostawiają w ­Tatrach. Jest ich naprawdę sporo.

Jak się staje pod Kasprowym czy Giewontem, to wydaje się, że góry są nie do przebycia. Dotykamy ich, wchodzimy na jeden czy drugi szczyt, ale wciąż mamy wrażenie, że Tatry ciągną się hen daleko. Kiedy obszedłem je wokoło, to uświadomiłem sobie, jaka to jest malutka wyspa w morzu cywilizacji. I że jest mocno zagrożona. Kiedyś, gdy zabraniano tam cokolwiek robić, wydawało mi się, że to przesada. I nagle dostrzegłem, że na tę małą wyspę człowiek chce się wedrzeć po to, by zmienić jej charakter. Jeżeli to się stanie, zniknie wiele gatunków roślin i zwierząt. W morzu cywilizacji te góry są swoistą enklawą.

Ile czasu potrzebowałeś, żeby je obejść?

Osiem dni. To była piękna przygoda. Podhale, Orawa, Liptów, Spisz… Widziałem po drodze zbieranie kartofli, więc wspomnienia z dzieciństwa we mnie odżyły. W innym miejscu, na granicy polsko-słowackiej, było groźnie, bo zauważyłem świeże ślady niedźwiedzia i usłyszałem sapanie. No ale nic złego się nie stało. Dobrze wspominam wizyty w kościołach i kaplicach. I oczywiście rozmowy z góralami. Pierwszego dnia spotkałem się na Gubałówce z założycielem kapeli Trebunie-Tutki, a potem, na Polanie Szymoszkowej, z gawędziarzem Józefem Pitoniem, który przeżył okupację. To bardzo mądry człowiek. Z wieloma napotkanymi osobami rozmawiałem o zmianie podejścia do ochrony przyrody, o tatrzańskiej roślinności i zwierzynie, tamtejszych stawach, ratownictwie górskim czy wizytach niedźwiedzi w sortowni odpadów w Dolnym Smokowcu. Z Janem Krzeptowskim Sabałą dyskutowałem o filozofii „leave no trace”. Na Łysej Polanie czekało na mnie kilku leśniczych, a na Rusinowej Polanie baca Stanisław Rychtarczyk, szef Bukowiańskiego Centrum Kultury „Dom Ludowy” Bartłomiej Koszarek, dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego Szymon Ziobrowski i Przemek Powalacz. To już była końcówka. Drogę, która miała swój początek pod siedzibą Tatrzańskiego ­Parku ­Narodowego, ­zakończyłem w Kuźnicach.

Ta wyprawa pozwoliła mi się zbliżyć do Tatr, poznać ich historię i mieszkańców. Poczuć góry i je pokochać. Kiedy wróciłem do Warszawy, to cały wieczór ­spędziłem w ­Empiku, oglądając książki o Tatrach.

W roku poprzedzającym No Trace Expediton wiele razy byłeś w Japonii. Spotykałeś się z księżną Hisako Takamado, nurkowałeś z delfinami, podziwiałeś górę Fudżi, byłeś na wystawie van Gogha w Tokio i widziałeś ­kwitnienie wiśni. Czy wtedy przygotowywałeś się do ­wyprawy albo szlifowałeś język?

Moje wyjazdy do Japonii nie miały związku z No Trace Expedition, jeszcze nie byłem pewny, czy wyprawa dojdzie do skutku. Dopiero w ostatniej chwili rozstrzygnęły się ważne kwestie, między innymi związane z samochodem elektrycznym. Także może trochę się przygotowywałem, ale i bez tego pomysłu ­odwiedzałbym Japonię.

Jeżeli chodzi o wystawę van Gogha, to byłem nią wstrząśnięty. Już o tym wspominałem. Składało się na nią czterdzieści obrazów, w tym autoportret. Nie wiedziałem, że van Gogh był tak zafascynowany Japonią i porównywał tamtejsze krajobrazy z innymi. Inspirował się też tamtejszą sztuką. Nigdy nie był w Kraju Kwitnącej Wiśni, ale ten nie dawał spokoju jego wyobraźni.

Tą wystawą Japonia oddawała van Goghowi hołd, dziękowała mu za jego miłość. Ustawiały się do niej kolejki. Wyobraź sobie, że zwiedzałem ją pięć razy! Naprawdę ­zrobiła na mnie wrażenie.

Skoro rozmawiamy o Japonii, to powiedz, jak to się stało, że od ponad dwudziestu lat spotykasz się dość regularnie z księżną Hisako Takamado?

Kiedy przygotowywaliśmy się do wyprawy na biegun południowy z Jaśkiem Melą, mój przyjaciel Artur Matys odkrył, że japońska księżna napisała książkę o młodej górze lodowej, która wędrowała na biegun północny oraz południowy, dojrzewając w tym czasie, to znaczy odkrywała, jak ważna w życiu jest przyjaźń, zdolność do poświęceń i pomaganie innym. Artur postanowił znaleźć tę książkę, ilustrowaną przez znanego japońskiego rysownika, żebyśmy ją mogli z Jaśkiem wziąć na biegun. I tak się stało. Potem moja fundacja wydała ją po polsku. Wtedy księżna Japonii zaprosiła mnie do siebie.

Światowa premiera muzycznej wersji Wielkiej podróży Lulie odbyła się w 1998 roku w jednej z najsłynniejszych sal koncertowych na świecie, Carnegie Hall w Nowym Jorku. A kiedy zdobyliśmy z Jaśkiem biegun i wróciliśmy do kraju, w Polskiej Filharmonii Bałtyckiej w Gdańsku miała miejsce europejska premiera baśni muzycznej amerykańskiego kompozytora Jeffreya Stocka inspirowanej opowieścią ­Hisako Takamado. Nosi tytuł Lulie the Iceberg.

Można powiedzieć, że historia opowiedziana przez księżną w pewnym sensie stała się rzeczywistością. I to nawet podwójnie czy potrójnie, bo po pierwsze, przeszliśmy z Jaśkiem opisaną tam drogę, po drugie – wydaliśmy Wielką podróż Lulie po polsku, a po trzecie – wystawiono w Polsce na jej podstawie musical. To jest kolejny przykład na to, jak myśli się materializują.

W czasie naszego pierwszego spotkania księżna powiedziała, że powinienem przeżyć przygodę również w Japonii. Zapytałem: „Ale jaką? Przecież w Japonii już wszystko zostało zrobione”. Gdy wiele lat później przyleciałem do niej prosto z Santiago de Compostela, znów zaczęła mnie do tego namawiać. Znała też historię tego hiszpańskiego miasta, bo studiowała archeologię i antropologię w Cambridge, a poza tym ma doktorat ze sztuki. Powiedziała mi o starym szlaku na wyspie Sikoku, i uznała, że powinienem go przejść. Zacząłem o nim myśleć, interesować się nim. Znajduje się tam osiemdziesiąt osiem świątyń ­symbolizujących ­różnorakie żądze.

Jest aż osiemdziesiąt osiem pokus?

Pewnie, tyle może dotyczyć samego jedzenia i picia, co ­dopiero mówić o innych sprawach.

Mało kto jest w stanie przejść cały szlak Sikoku, bo to tysiąc dwieście kilometrów. Postanowiłem to zrobić. To wtedy zacząłem myśleć o wyprawie do Japonii. Chciałem tam dotrzeć samochodem elektrycznym, a następnie pójść szlakiem tych świątyń. Pomyślałem jednak, że łączenie refleksji związanych z pokusami z opowieścią o możliwościach współczesnej technologii nie ma sensu. Sikoku musi być czystym przeżyciem duchowym. Postanowiłem, że przejdę tę drogę w przyszłości.

Wiele razy spotykałem się z księżną, bardzo mnie inspirowała. Odkrywała przede mną głębię japońskiej kultury i zachęcała, żeby eksplorować duchowy wymiar tego kraju. Była jedyną znaną mi osobą z Japonii, która to robiła. Japończycy są na te kwestie dość obojętni. Nie mają w zwyczaju polecać, co warto zrobić czy zobaczyć w ich kraju. Księżna sporo opowiadała mi o religii, o tym, czym się różni shinto od chrześcijaństwa. Żaden ze znanych mi Japończyków nie miał takiej siły oddziaływania jak ta urocza, elegancka kobieta, która poradziła sobie z wieloma przeciwnościami. Jej mąż, syn brata cesarza, umarł młodo i została sama z trzema córkami. Księżna mieszka w rezydencji cesarskiej i czasem się tam spotykamy. W samym środku Tokio jest ogrodzony murem duży park, w którym mają swoje domy członkowie rodziny cesarskiej.

Co przeważyło, kiedy podejmowałeś decyzję, który kraj stanie się celem No Trace Expedition? Dlaczego wybrałeś Japonię?

Po pierwsze, byłem zafascynowany Japonią, a po drugie, to najdalszy kraj, do którego da się dojechać samochodem. Dalej już trzeba płynąć przez ocean. A do Japonii można się dostać promem.

Ile razy byłeś w Japonii?

Nie wiem… Pewnie ze trzydzieści. Gdy miałem trzynaście lat, zakochałem się w Japonce z filmu o inspektorze nazwiskiem Komura. Nosił tytuł Kobra. To był film dla dorosłych, na który nielegalnie wszedłem do kina. Pierwszy raz widziałem wtedy scenę miłosną, może dlatego tak to pamiętam? Uważam, że pierwsze ­doświadczenia nas kształtują, formatują.

Sądzę, że gdybym nie poszedł na biegun z Wojtkiem Moskalem, to miałbym potem inny styl wędrowania po świecie. Wtedy zależało mi, by między nami panowała zgoda, żeby nie było konfliktów, i odpuszczałem, bo on taki był. Gdybym spotkał dyktatora, to kto wie, czy sam bym się nie stał kimś takim.

Moje zainteresowanie Japonią od zawsze było wielopoziomowe. W szkole podstawowej, w liceum i na studiach trenowałem karate. To mi potem bardzo pomogło w zdobyciu biegunów. W tym sporcie, inaczej niż choćby w piłce nożnej, nie liczy się wynik. Tak naprawdę obcujesz z samym sobą, nie ma żadnej walki. Na treningach nie chodzi o to, by być najlepszym, ważna jest praca nad sobą. Coś, co wydaje się walką, jest w istocie przećwiczeniem ruchów z partnerem, sprawdzaniem pewnych sekwencji. Nie porównujesz się z innymi, ale doskonalisz formę. Ten sport był świetnym przygotowaniem do wypraw, podczas których przez całe dnie wykonujesz te same ruchy. Tak jak w karate, gdzie musisz być gotowy na to, by wciąż powtarzać to samo. Przeciwnikiem jest twoja słabość, twój brak poświęcenia, brak uważności. Przeciwnikiem jesteśmy sami dla siebie.

Po tym, jak zakochałem się w Japonce z filmu, nie tylko zacząłem trenować karate, ale też uczyć się japońskiego. Poszedłem do nauczyciela geografii i poprosiłem, by mi doradził, od czego zacząć. Dziś byłoby łatwo, jest Internet, są audiobooki, można się uczyć z YouTube’a albo korzystać z odpowiednich aplikacji. Nauczyciel poradził mi, żebym skontaktował się z japonistyką na Uniwersytecie Warszawskim. Dostałem od nich podręczniki. Podstawy japońskiego poznałem na zajęciach karate, bo większość komend jest w tym języku, a potem uczyłem się z książek. Gdy na początku XXI wieku poznałem księżną Takamado i miałem wykłady w Japonii, uczyłem się też z lektorką Yuki (co po japońsku oznacza Śnieg). Trwało to dosyć długo. Później rozpocząłem lekcje z Kazuko, która do dziś jest moją lektorką.

Polakom japoński wydaje się szczególnie trudny.

Jest trudny, ale nie poddałem się. Poza prywatnymi lekcjami chodziłem też do szkoły językowej i jeździłem do Tokio, by szlifować język. Kiedy byłem w Japonii, chciałem poznać życie ludzi, poczuć puls miejsca. Nie zamierzałem być turystą, ale stać się częścią społeczeństwa. Starałem się żyć tak jak Japończycy. Dziś pomaga w tym aplikacja Meetup, która wskazuje spotkania tematyczne w okolicy. Są meetupy jogowe albo na temat sztucznej inteligencji. W Tokio organizuje się ponad dwa tysiące takich spotkań. Moją przygodę z aplikacją zacząłem od teatru improwizacji. To świetne ćwiczenia aktorskie. Na przykład dwie osoby siedzą na kanapie, powiedzmy, że to mąż i żona, i zastanawiają się, czy wyjść na miasto, czy się kochać. W meetupie uczestniczy sześć osób, każda z nich może w pewnym momencie dotknąć jednego z aktorów i zastąpić go na scenie. Takie ćwiczenia odświeżają nasze zachowania, uczą szybkich reakcji. Aktorstwo to praca z ciałem, z umysłem, z emocjami. Bardzo rozwijająca. Sami dla siebie też jesteśmy do odkrycia. Wielu z nas się wydaje, że aktor jedynie coś odgrywa, podczas gdy on eksploruje siebie, rzeźbi w materii, jaką jest on sam. Podobnie jest z malarstwem czy tworzeniem poezji. Nie musisz pisać wierszy z myślą o ich wydaniu, możesz to robić, by dowiadywać się czegoś o sobie, odkrywać swoje emocje i wyrażać je, niekoniecznie przed innymi.

W Japonii regularnie chodziłem na jogę, qi gong, medytację. Ostatnio, tuż przed sylwestrem, byłem na ciekawym meetupie pod nazwą Design in future w pracowni rozwoju osobistego. Robiliśmy kolaże o tym, jak będzie wyglądał nasz kolejny rok. Lubię takie spotkania, bo pobudzają kreatywność. Zaraz znajdę mój kolaż… Zobacz: tu jest drewniany kubek, którego używałem w czasie wypraw, tu joga, tu duchowe przeżycia, tutaj kosmos, tęcza, sport, zdrowe jedzenie, robot, ogród, aplikacje. A tu dopływam do idei wyprawy. Tyle się w życiu mieści, tyle idei się krzyżuje…

Co różni Japonię od innych odwiedzanych przez ciebie krajów? Co cię w niej fascynuje?

Większość krajów promuje się, podkreślając konkretne walory. W Japonii to niemożliwe, bo w samym Tokio jest tyle światów, że nie da rady tego pokazać. Gdy przyjeżdżasz do Paryża, to napawasz się jego atmosferą. Jest Luwr, są knajpki, mnóstwo atrakcji, ale za chwilę wszystko to będziesz miał zaliczone. Gdy jesteś w Londynie, odwiedzasz galerie, muzea, Big Bena, jeszcze kilka innych miejsc, patrzysz na Tamizę i masz wrażenie, że już znasz to miasto. W Tokio wszystko jest egzotyczne. Nie musisz iść do muzeum, by to poczuć, nie musisz niczego zwiedzać. Jeżeli podróżujesz z dziećmi, to zwykle szukasz im rozrywek. A w Japonii rozrywką jest sama jazda metrem – wszystko jest kolorowe i zaskakujące. Wstajesz z łóżka, dla nas nietypowego, bo bardzo niskiego, często to po prostu futon, czyli japoński materac, jesz śniadanie i już masz mnóstwo egzotyki. Sposób podawania śniadania, siedzenia przy stole to elementy niezwykłe. W Japonii wystarczy po prostu być. Kocham to, ale znam też wielu ludzi, którzy są rozczarowani Japonią, tym, że jest zbyt hermetyczna, że nie można z nikim porozmawiać, bo Japończycy prawie nie mówią po angielsku.

Oczywiście Japonia ma swoje słabe strony. Jej mieszkańcy są zamknięci w sobie, nie okazują uczuć. To nie jest raj na ziemi, ale na pewno fascynująca kraina. Ludzie są niezwykle przyjaźni, ta ich nadmierna życzliwość często wydaje się nawet sztuczna. Nie zdarzyło się, żeby mnie ktoś szturchnął niechcący i odszedł, wzruszając ramionami. Zawsze słyszałem przeprosiny. Wiem, że reakcje Japończyków bywają przez Polaków odbierane jako nieszczere, ale to i tak lepsze od tak częstej na naszych ulicach gburowatości. Wolę sztuczną życzliwość niż prawdziwe chamstwo. Nie rozumiem, dlaczego ludzie uważają, że jeżeli ktoś jest miły, to to na pewno jakaś maska. Japończycy są życzliwi nie dlatego, że cię lubią, ale dlatego, iż wiedzą, że ich też może spotkać podobny problem. Może to jest po prostu handel wymienny, bo człowiek rewanżuje się im uprzejmością, zaczyna postępować jak oni, ustępować miejsca, przepraszać.

Nie chcę Japonii idealizować. Bywa nieprzyjazna dla osób, które chciałyby się zasymilować. Nawet jeżeli świetnie znasz język, to nie staniesz się od razu Japończykiem. To społeczeństwo jest mocno podzielone, a kobiety mają niższy status niż mężczyźni. Na płaszczyźnie zawodowej to jest średniowiecze. Niewiele Japonek jest menadżerkami i dyrektorkami, eksponowane stanowiska zajmują głównie mężczyźni. Role odwracają się w domu, tam rządzą kobiety. Często jest tak, że wydzielają mężom kieszonkowe. Dlatego panowie oszukują żony i zakładają sobie tajne konta.

Jest wiele japońskich filmów pokazujących relacje między mężczyznami a kobietami, zupełnie inne od tych, które można zaobserwować u nas. Na przykład dość powszechne jest to, że gdy przyjdzie na świat dziecko, małżonkowie zaczynają oddzielne życie. Żyją obok siebie, a nie ze sobą.

W tym kraju przeważają niewierzący, prawda?

To ich niewierzenie jest trochę inne niż nasze. Tam widoczny jest szacunek do metafizyki, chociażby w języku. Mam wrażenie, że Japonia ma specyficzną duchowość. Wiem, że to brzmi dziwnie, ale z moich obserwacji wynika, że Japończycy nawet bez religii są religijni. Myślę, że mają w sobie taką metafizyczną strunę. Zresztą… Nie wiem, czy pamiętasz taki film Martina Scorsese Milczenie. Jest w nim wątek przyjmowania przez Japończyków katolicyzmu w XVII wieku, gdy jezuici zaczęli tam prowadzić działalność misyjną. Ludność była bardzo podatna na nowe idee. Władcy jednak tak się przestraszyli, że Japonia będzie za chwilę całkowicie katolicka, że zaczęły się ­prześladowania katolików.

Wiedziałaś, że Japonią był zafascynowany Maksymilian Kolbe? Czytałem kilka książek o nim, nawet teraz wziąłem jedną do Japonii. To jak u van Gogha. Kolbe uczył się ­japońskiego, jeżdżąc pociągiem.

No Trace Expedition startowała w Zakopanem. Niespodziewanie postanowiłem pojechać do Auschwitz. ­Odwiedziłem wtedy celę śmierci Kolbego.

Kiedy prawie dziesięć lat temu płynąłem kajakiem od źródeł Wisły do jej ujścia, ważną rolę w tej wyprawie odegrał klasztor franciszkanów w Harmężach, gdzie znajduje się Centrum św. Maksymiliana Kolbe. Krótko po rozpoczęciu No Trace Expedition wróciłem do Harmęży, by oddać cześć Kolbemu i Marianowi Kołodziejowi, również więźniowi Auschwitz, który stworzył kilkaset scenografii dla Teatru Wybrzeże w Gdańsku i był twórcą ołtarzy papieskich w gdańskiej Zaspie i sopockim hipodromie w czasie wizyt Jana Pawła II w 1987 i 1999 roku. W Harmężach znajduje się wystawa jego prac. Poznałem go, gdy razem odbieraliśmy od Rady Miasta Gdańska Medale św. Wojciecha. Kiedy zdobyłem bieguny, Marian narysował moją karykaturę i miałem po nią pójść do jego mieszkania na Mariackiej w Gdańsku. Wiele razy się spotykaliśmy od tamtego czasu, nawet w Auschwitz, ale do niego jakoś nie dotarłem. Cały czas mówiłem sobie, że wkrótce to ­zrobię. Nie zdążyłem.

Często myślałem o Marianie Kołodzieju i o tym, jak przetrwał Auschwitz. Przez całe życie wypierał te wspomnienia, zajmował się sztuką, w której nie chciał odwoływać się do swoich mrocznych doświadczeń. Dopiero po wylewie zorganizował niesamowitą wystawę Klisze pamięci. Labirynty. Przejmujące obrazy, w większości czarno-białe, oddające grozę obozu. Dziś ta wystawa znajduje się w Harmężach, gdzie jest też grób Mariana Kołodzieja. Chciał, żeby jego prochy rozsypano nad Auschwitz, ale prawo na to nie pozwala, dlatego pochowano go w podziemiach kościoła Franciszkanów.

Pamiętam, jak w czasie tamtej zimowej wyprawy Wisłą o czwartej czy piątej nad ranem mocowałem linę od kajaka i nagle ona o coś uderzyła. Okazało się, że był to przytwierdzony do brzegu obraz Maksymiliana Kolbego, obwieszczający, że jest patronem tego miejsca. Byłem w szoku, jakbym zrobił coś bardzo złego. Wtedy poczułem, że powinienem się zainteresować tą postacią.

W Polsce patrzy się na niego przez pryzmat tego, co się stało w Auschwitz. Ludzie pamiętają, że wybrał śmierć głodową w zamian za ocalenie współwięźnia Franciszka Gajowniczka, który miał żonę i dzieci. Jego wcześniejsza droga pokazuje, że był człowiekiem niezwykle konsekwentnym. Zrobił doktoraty z filozofii i teologii, ale też interesował się fizyką: w 1915 roku złożył w urzędzie patentowym szkic Eteroplanu, pojazdu międzyplanetarnego wykorzystującego zasadę działania trójczłonowej rakiety nośnej. Założył klasztor Niepokalanów, wydawał kilka pism, interesował się radiofonią. Dostał też zgodę na wyjazd w celach misyjnych do Japonii, gdzie z jego inicjatywy powstał klasztor Mugenzai no Sono (Ogród Niepokalanej). Zdecydował, że będzie stał na stoku jednej z gór otaczających Nagasaki, co kilkanaście lat później, gdy 9 sierpnia 1945 roku Amerykanie zrzucili na miasto bombę atomową, pozwoliło klasztorowi ocaleć. Stok osłonił go przed falą uderzeniową.

Ze wspomnień wielu więźniów Auschwitz, które czytałem, wynika, że pójście Maksymiliana Kolbego na śmierć za Franciszka Gajowniczka paradoksalnie było dla nich promykiem nadziei. Nie chodziło nawet o to, że uratował komuś życie, ale że w ogóle było to możliwe.

Kiedyś kupiłem w Sopocie mieszkanie, które należało do byłego więźnia Auschwitz. Zostawił w nim książkę Zbigniewa Makuszewskiego Od berbecia do rupiecia. Duża część dotyczyła obozu i tej chwili, gdy Maksymilian Kolbe wystąpił z szeregu bez rozkazu. To, że nie został od razu zastrzelony, że ktoś go wysłuchał, dał możliwość ofiarowania życia za kogoś innego, wydawało nie z tamtego, do granic bezwzględnego, świata. Rzeczywistość, w której żyli więźniowie, była tak podła i upokarzająca, że każda próba zamanifestowania ludzkiej godności powinna była zostać natychmiast zdławiona. A jednak nie została. I to na zawsze pozostało w pamięci więźniów. To, że „człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać”.

Skoro już podążałem śladami Kolbego, zdecydowałem się też pojechać do Zduńskiej Woli, gdzie się urodził, i do Niepokalanowa, gdzie założył klasztor, stworzył radio i miesięcznik (w latach trzydziestych XX wieku powtórzył to samo w Japonii). Maksymilian Kolbe towarzyszył mi już właściwie do samej Japonii.

W Tokio wiele razy spotykałem się z dominikaninem ojcem Jarosławem Janocińskim. Rozmawialiśmy o wierze. Kiedy powiedziałem, że pewnie trudno być misjonarzem w Japonii, odpowiedział mi słowami franciszkanina Zenona Żebrowskiego, który przybył do Japonii z Maksymilianem Kolbem: „Misjonarzu, nawróć się sam”. Myślę, że nigdzie na świecie nie powinno chodzić o liczbę wierzących, ale właśnie o intensywność życia wewnętrznego.

Może warto powiedzieć dwa zdania o ojcu Zenonie, znanym w Japonii jako brat Zeno (zennō po japońsku znaczy „wszechmocny”) i cieszącym się w tym kraju wielką sympatią. Do Japonii przyjechał w 1930, a zmarł w 1982 roku. Początkowo tworzył z Kolbem misję katolicką w Nagasaki, potem zajął się zakładaniem sierocińców i osiedli dla bezdomnych. Za swoją działalność został odznaczony przez cesarza, a u podnóża góry Fudżi wzniesiono jego pomnik. Niedawno powstał o nim film dokumentalny. Nosi tytuł zeno san.

Pasjonują cię biografie ludzi, którzy dotarli na drugi ­koniec świata, realizując swoje marzenia.

I to jak! Kiedy szedłem na biegun północny, w Resolute Bay, miejscowości najdalej wysuniętej na północ, spotkałem Basela Jesudasona, jednego z najwybitniejszych ekspertów od spraw polarnych. Jego wypowiedziane z uśmiechem „Have a nice day” przypominałem sobie na śnieżnym szlaku, gdy było mi ciężko. Kiedy wracałem, pełen radości, że zdobyłem biegun, że się udało, zapytałem Basela, skąd się wziął w Resolute Bay. Okazało się, że pochodzi z Madrasu. Dopytywałem, jak do tego doszło, że przybył z gorących Indii do najzimniejszego miejsca na świecie, gdzie bywa minus sześćdziesiąt stopni. Zaskoczył mnie, gdy powiedział: ­„Jezus mnie tu wysłał”.

Dwa miesiące po naszym spotkaniu Basel zmarł. Miał wybitne osiągnięcia. Organizował wyprawę na biegun dla Edmunda Hillarego, zdobywcy Everestu, i dla Neila Armstronga, który był pierwszym człowiekiem na Księżycu. Uważam, że to dzięki jego nieocenionym radom doszliśmy z Wojtkiem do celu.

Pamiętam, że pomyślałem: jak to możliwe, żeby Jezus kogoś wysłał w takie miejsce? Ale gdy niedawno zapytano mnie, jak znalazłem się na Antarktydzie, przyszło mi do głowy, że skoro Jezus mógł wysłać Basela do Resolute Bay, to może mnie kazał jechać na Antarktydę, prawda? Jezus jest nie tylko tam, gdzie są katedry czy biskupi, ale również w lesie amazońskim i na Antarktydzie. Sądzę, że również w Japonii, choć w inny sposób, niż zwykliśmy to postrzegać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: