- W empik go
Bajbuza - ebook
Bajbuza - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 567 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I oto lektura skończona. Co bardziej sentymentalni czytelnicy ocierają ukradkiem łzę. Aż żal, że to już koniec. Ale bardziej niechaj żałują ci, którzy powieści nie przeczytali w ogóle.
J. I. Kraszewski ma ustaloną pozycję wśród czytelników. Jest Autorem znanym i lubianym, A przez to poszukiwanym w księgarniach. Nie ma biblioteczki domowej, w której nie stałoby chociaż jedno z dzieł Kraszewskiego. “Bajbuza" to jednak nie “Stara Baśń", bowiem powieść ta nie jest znana szerszemu ogółowi i dlatego, podejrzewam, nawet kupiona, spełniać będzie jedynie funkcję dekoracyjną w wielu domach. A szkoda.
Kraszewski to pisarz płodny. Pracowity. O tym wiedzą wszyscy. Wielu jednak dodaje, A czynią to na ogół intelektualiści o wysublimowanym smaku estetycznym, że nie jest on pisarzem wysokiego lotu. Opinia jak najbardziej fałszywa i krzywdząca! A oto jej skrótowa geneza. Kraszewski cały swój ogromny talent wyeksploatował do końca, nie oglądając się na własny interes, sławę. Zamiast napisać dwie, trzy powieści, jak przystało na genialnego twórcę – pozostawił ich po sobie niezliczoną ilość! I w ten sposób zamiast geniuszem, stał się po prostu utrapieniem dla genialnych krytyków, którzy najchętniej wyrokują o Autorach cieniutkich książek. Bo na czytanie grubych są za leniwi. Na szczęście Kraszewskiego czytają ci, do których on swoje powieści Adresował. I na tym polega jego nieprzemijający sukces.
Autor “Starej baśni" wiedział dobrze o co walczy. Chciał, Aby historii uczono się także i z jego książek, bo ta forma podawania wiedzy jest bardziej przystępna. Był patriotą, wrażliwym na losy ojczyzny. Niepokoił go i ranił jej stan ówczesny. Nie zapominajmy, że pisał powieść w 1885 roku. Szukał przyczyn upadku Rzeczypospolitej. Chciał, jednym słowem, przez historię wychowywać.
Przypominać minione dzieje i ostrzegać.
Tytułem książki jest po prostu nazwisko jej głównego bohatera – postaci dla wielu krytyków wymyślonej, dla nas, czytelników, jak najbardziej Autentycznej. Zawsze, pamiętam, przerażały mnie posłowia i różnego rodzaju wstępy, w których udowadniano niezbicie i z całą naukową powagą, że dzieje bohaterów danej książki są fikcją literacką. Owi krytycy, na ogół ci sami, którzy odmawiali Kraszewskiemu talentu, znajdowali szczególny rodzaj przyjemności w dręczeniu łatwowiernego czytelnika. Odebrać mu do końca wszelkie złudzenia. Zabiegi tego rodzaju stosowano np. z powodzeniem w biblistyce, gdzie obwieszczano triumfalnie całemu światu fikcyjność postaci Jezusa czy Apostołów.
Bajbuza istniał naprawdę. Bo nie stać było ciężko chorego Autora na wymyślanie jego przygód i perypetii w sytuacji, kiedy dysponował ogromnym materiałem pamiętnikarsko-kronikarskim. Umiał poza tym jak nikt inny szukać i znajdować Autentycznych ludzi, po których zostały mniej lub bardziej wyraźne ślady w dokumentach rodowych czy Archiwalnych.
Słowo “Bajbuza", to jak wyjaśnia Gloger – wyraz pochodzenia tureckiego złożony z dwu członów: Baj – bogaty i buza – cielę. Czyli tłumacząc dosłownie – bogate cielę! Jak zobaczymy sami, działanie bohatera nie miało nic wspólnego z takim określeniem. Gdyby więc była to postać wymyślona, dlaczego Autor miałby ją dodatkowo obrażać? Jaki miałby w tym cel? Nazwiska nikt sobie nie wybiera, podobnie jak i losu. I dlatego pozostało takie, jakie było.
Gdyby na przykład powieść o Bajbuzie napisał Żeromski – byłby on pierwszym Judymem, który wyrzeka się wszystkiego, co dla śmiertelnika jest najważniejsze, A więc miłości i wygód domowych na rzecz ojczyzny i idei, którą dla niego jest walka o sprawiedliwość i prawdę. Kraszewski nie jest taki patetyczny jak Żeromski i dlatego o jego Bajbuzie nikt nie dyskutuje tak namiętnie, jak o Judymie. Tamten wyzywa cały świat za pomocą romantycznych gestów, ten powściągliwie, z dystansem, jak na żołnierza przystało.
Akcja powieści obejmuje lata 1596-1607. W trzech tomach pomieścił Kraszewski jedenaście lat wewnętrznych niesnasek, podziałów i dramatów nękających nasz kraj. Odrywające się z wysokich szczytów drobne kamyki i fragmenty skał, przerodziły się nagle w ogromną lawinę spadającą na barki takich ludzi, jak Bajbuza i Szczypior. Takich ludzi jak my. Jeszcze wymachują szabelkami, jeszcze pokrzykują, idą na bratobójczą walkę, Ale są to działania pozorne. Nie mogące przynieść pożądanych efektów. Lawina ruszyła. Czy to nie dziwne, że przewertowawszy trzy tomy powieści Ani razu nie trafiliśmy w niej na opis uczty? Jeśli nawet jada się tam i pije, to byle jak, bez staropolskiego ceremoniału. Bo nastał czas żałoby. Toczy się bitwy, walczy, ciągle walczy, od czasu do czasu wygrywa jakąś potyczkę, Ale nie ma radości ze zwycięstwa, nie ma zwycięzców w sytuacji, gdy wszyscy są pokonani. Jest król – marionetkowy, karłowaty, cichy i milczący, pobożny – paktujący dyskretnie z dworem rakuskim, żeniący się po dwakroć z księżniczkami Austriackimi, otaczający się cudzoziemcami, wspomagany cudzoziemskim wojskiem. Są senatorowie, podtrzymujący jego dobre samopoczucie, bo czerpią z tego namacalne korzyści. Jest marszałek Myszkowski – rozmawiający jedynie po włosku, A z drugiej strony Zamoyski odsuwany od łask, bo myśli po swojemu i śmie pouczać króla, co ma czynić. A potem jego duchowy następca i wychowanek Zebrzydowski, skumany z Radziwiłłem – podnoszący rokosz przeciwko królowi! Najnędzniejsze szlachetki ośmielają się spisywać dziesiątki zastrzeżeń, wniosków i postulatów, zwanych grawaminami, pod Adresem króla. Cały kraj wziął się dzielnie do spisywania owych zarzutów, licząc na to, że sprawiedliwy król przeczyta je i rozstrzygnie po myśli ogółu. Ale nic takiego nie nastąpiło. A tymczasem mocny gmach Rzeczpospolitej zaczyna chwiać się w posadach. Lawina ruszyła. I nie będzie już ratunku. Ile potrzeba jeszcze lat, żeby doczekać się rozbiorów Polski, wieloletniej niewoli, jarzma, które musiał dźwigać także i Kraszewski, przebywając w czasie pisania “Bajbuzy" w twierdzy magdeburskiej. A może w latach 1597-1608 istniała ostatnia szansa uratowania kraju przed upadkiem? Właśnie w tym okresie? Tylko dlaczego jej nie wykorzystano? Tyle energii, tyle sił witalnych poszło na marne… ścierały się racje i poglądy. Taktyki i sposoby wzajemnego wyprowadzania się w pole. A tymczasem gdzieś tam na uboczu pozostała ojczyzna, Polska, o której zapomniano. Polska, której nie rozumiał król, Zygmunt III Waza, przybysz z dalekiej Szwecji. Nie mogła nauczyć go miłości do tego kraju pierwsza żona, Anna Austriaczka, ani jej siostra, obie nie znające języka polskiego, dające namacalny wyraz swojej nienawiści do wszystkiego, co polskie. Zygmunt byłby doskonałym królem w innym kraju i w innych czasach. W Polsce, gdzie po męsku, na wzór Chrobrego czy Jagiełły należało zasypiać z mieczem w dłoni, jego małe, delikatne ręce, bardziej przywyłe do lutni i robót jubilerskich – nie mogły udźwignąć ciężaru królewskiego berła. To wtedy zaczął się czas rozterek, rozdarcia i podziału, nawet w obrębie jednej rodziny. Brat szedł przeciwko bratu. I obu wydawało się, że czynią szlachetnie.
Uczciwy Bajbuza, zakochany w swoim Nadstyrzu, nie ma czasu na uprawę roli, na uciechy domowe, na rozrywki. Pochłaniają go bez reszty i Absorbują te do niczego w efekcie nie prowadzące rozgrywki i gierki polityczne. Niepokoi go i odbiera mu sen to wewnętrzne skłócenie narodu, bardziej może niż najcięższa walka z nieprzyjacielem. Tam działa pewnie, precyzyjnie i ochotnie. Tutaj nie jest przekonany do końca. Czasy panowania Zygmunta III były czasami niełatwych decyzji i wyborów, zmuszały do określenia się, co dla wielu uczciwych ludzi było dramatem. Dla naszego Bajbuzy także. Chociaż on jako humanista i erudyta potrafił głęboko ukryć swoje rozterki i wątpliwości. Staje przy Zamoyskim, i waha się. Wiąże się z królem, i też nie jest do końca przekonany o słuszności swoich racji.
Losy naszego bohatera są skromne i zwyczajne. Mieszka na odludziu, w towarzystwie wiernego druha Szczypiora, starej służki, którą kocha jak matkę, i kilku jeszcze innych przyjaciół. A obok, po sąsiedzku, mieszka piękna wdowa, księżna Teresa, do której po cichu wzdycha i która darzy go wzajemną sympatią. Jak bardzo chcemy, Aby ci już niemłodzi, uczciwi ludzie pobrali się. Ale niestety! Do owego małżeństwa nigdy nie dojdzie. Taki bogaty, przystojny, wykształcony mężczyzna dożyje swoich dni w samotności. Jego całe życie to gorączkowe szukanie wyjścia z labiryntu, w którym znalazła się Polska. Obawa, stały lęk, przed popełnieniem omyłki. Każda decyzja, którą się wówczas podjęło, nie była łatwa. Król czy rokoszanie? Kto ma rację? Kraszewski bardzo dyskretnie ukazuje skutki istnienia kompleksu króla, właśnie na przykładzie Bajbuzy. Powie on przecież: “Mamże ci się tłumaczyć? Dopóki to nieszczęsne rokoszowanie trwa, muszę mu służyć, bo mi go żal, A jużci królem naszym jest…" Nie dlatego mu służy, że ma rację, Ale dlatego, że jest królem! Dziś okazuje się, że w sporze, który zaistniał i który skończył się braterskim przelewem krwi, najmniej racji miał właśnie Zygmunt. Też jeden z bohaterów powieści. Widziany z daleka. Pokazany tajemniczo, dyskretnie. To właśnie Zamoyski wprowadził go na tron, wygrywając batalię z Maksymilianem. Ale król odsunął hetmana od łask, bo tak mu podpowiedzieli doradcy. Epoka niefortunnych doradców zaczęła się w tamtych latach i przetrwała w dobrym zdrowiu do naszych czasów. Ten król był cały zamieniony w słuch. Podobno nic nie mówił, A jedynie słuchał. Tego, co szeptali mu zausznicy, A następnie królowa i jej przyjaciółka, wyrażające opinie, sądy i życzenia Rakuskiego dworu.
Rokoszanie kontynuowali politykę Zamoyskiego. Chcieli uczulić króla na polską rację stanu. A on jej nie uznawał. Pertraktował dyplomatycznie ze szlachtą, żeby zdusić w zarodku bunt, nic w zamian nie ofiarowując. Mówił po polsku, A myślał po niemiecku. Na tyle był Polakiem, na ile się tej polskości nauczył z książek. Zamieniał wielkich wodzów na małe płotki, żeby tych pierwszych upokorzyć. Nie czynił nic, Aby doprowadzić do faktycznego porozumienia skłóconych stronnictw. W czasach kiedy zewsząd zagrażali Polsce wrogowie, i potrzebna była solidarność w działaniu. Broniąc się zaciekle przed żądaniami rokoszan, dał się osaczyć przez zauszników. Obawa przed ograniczeniem władzy królewskiej pochłaniała całą jego energię. Uczulano go i to z dobrym skutkiem, na ten jeden Aspekt panowania w Polsce. Zlikwidowanie rokoszu miało usunąć Automatycznie wszystkie kłopoty naszego kraju. Czasy pokazały, że nie było to szczęśliwe rozwiązanie. Polska słabła. Dezorientowane rycerstwo dawało się zaskakiwać obcym wojskom, A jeśli odnoszono sukcesy, to były one udziałem wybitnych wodzów działających poza plecami króla.
Kraszewski nie oskarża króla wprost. Waha się, ostateczny sąd pozostawiając nam, czytelnikom. Ale go przecież nie oszczędza. Przypomina wiele razy, że Zygmunt zamierzał przehandlować Polskę, zrzec się tronu i wrócić do Szwecji. Jakby było mu w gruncie rzeczy wszystko jedno, co się z Polską stanie za sto lat. Byleby teraz tylko miał święty spokój.
“Bajbuza" nie jest wcale, jak by to się niektórym wydawało, zwyczajnym “czytadłem". To wielka powieść, inspirująca każdego wrażliwego czytelnika do nie kończących się rozważań. Rodzą się podczas lektury pytania, na które trudno znaleźć jednoznaczną odpowiedź. Wątpliwości, których nie da się rozstrzygnąć. Niepokój głównego bohatera książki, Bajbuzy, stał się naszym niepokojem. Jego rozdarcie naszym rozdarciem. Bo on dzisiaj jest po prostu jednym z nas. Szlachetnym, dobrym człowiekiem, okradzonym ze wszystkiego i oszukanym doszczętnie przez historię.
( Tadeusz Mocarski)
Pani Stefanii z Sułkowskich Kraszewskiej Na pamiątkę odwiedzin dnia 21 sierpnia przesyła wdzięczny
J. I. KraszewskiROZDZIAŁ I
W pierwszej połowie grudnia 1586 roku do dworu w Nadstyrzu, wioski dziedzicznej rotmistrza Iwasia Bajbuzy, po kopnej drodze, przebijając się przez zaspy śnieżne, podążał jeździec zakapturzony, któremu dwoje czeladzi konno towarzyszyło.
Zamieć wprawdzie była ustała, niebo się zaczynało wyjaśniać, Ale drogi były tak przysypane śniegiem, który wiatr najdziwaczniej poroznosił i poskupiał, że nawet obeznanemu z nimi trudno było się pokierować. Okolica też na wpół poleska, zarosła, lesista, dzika, wśród której małe tylko drożyny się przesuwały w różnych kierunkach, utrudniała rozpoznanie miejsca, A wiatr był jedyną wskazówką, że się nie zbiło na stronę i nie zbłąkało. Wioski i osady, naówczas rozsypane bardzo i od siebie odległe, nie spotykały się na drodze, pora zaś trzymała ludzi po domach i na gościńcu nikogo spotkać nie było można.
Lecz podróżny na dzielnym koniu i dwaj jego towarzysze obyci być musieli z podobnymi wędrówkami w różnych porach roku i mężnie posuwali się naprzód. Siwojabłkowity wierzchowiec pana, choć z niego para buchała, rwał się ochoczo naprzód. Słudzy często spozierali na ziemię, gdzie wiatr zwiał śniegi, Aby się przekonać, że przynajmniej z drogi się nie zbili na bezdroże. Wtem zza gałęzi lasu, z których śnieg opadał, ukazał się wysoki brzeg Styru i na wzgórku drzewami otoczonym dachy dworu, wyglądające zza starego wału.
Zmęczonej czeladzi wyrwał się wykrzyknik z piersi, A nawet sam pan mimowolnie zawołał jakby do siebie:
– Bogu dzięki! Nadstyrze.
Tak się zwała wieś rotmistrza Bajbuzy, w której on zamieszkiwał, gdy nie był na wyprawie jakiej, na wojnie lub na usługach Rzeczypospolitej i współbraci szlachcie.
Z dala, pod całunem śniegów, który wszystko pokrywał i kształty wszelakie zatarł, niewiele dworu w Nadstyrzu widzieć było można. Nie była to pańska rezydencja Ani budowanie wytworne, choć pan jej mógł się nazwać bogaczem; niewiele dbano o powierzchowność w tych czasach, klecony wiekami, dobudowywany, przerabiany, dwór się składał z najdziwaczniej z sobą powiązanych izb, sal, komor i Alkierzy. Ponad nim wysoki dach, połamany, pogięty, z kominami olbrzymimi, wznosił się tak nieregularny, jak budowa, którą pokrywał. Jedyną ozdobą jego były herbowne Bajbuzów strzały, sterczące jako wietrzniki nad szczytami. Dworzec zresztą, choć bardzo stary i poczerniały, trzymał się krzepko i dobrze, bo wzniesiony był z olbrzymich kłód dobieranego drzewa.
Dla pana rotmistrza, który żonaty nie był, starczył ten gmach, A dwór jego niezbyt liczny i połowy izb pustych nie zajmował. Za to te, które zamieszkane były, zdobiły sprzęty kosztowne, nagromadzone od dawna i na próg wchodząc, poznać było łatwo, że tu pański mieszkał dostatek.
Panem i dziedzicem Nadstyrza był naówczas Iwaś Bajbuza. Rodzina, do której należał, nigdy żadnego ważniejszego nie zdobyła sobie stanowiska w hierarchii Rzeczypospolitej i nie wypłynęła nad fale szlachty, do której się liczyła. Nazwisko Bajbuzów brzmi jakoś dziko, z tatarska, choć od niepamiętnych czasów już je w księgach ziemskich zapisane znajdujemy. O pochodzeniu rodziny żaden heraldyk nie stworzył bajecznej legendy.
W chwili gdy się to opowiadanie rozpoczyna, rotmistrz, czynny pod Połockiem i we wszystkich Batorego wyprawach, ranny w jednym z oblężeń, zmuszonym był, powróciwszy do domu, z ran się leczyć i wypoczywać. Był to mężczyzna w sile wieku, może czterdziestoletni, Ale ciałem i duchem młody jeszcze i krzepki. Ogromnego wzrostu, szerokich ramion, wydatnej piersi, jakby do noszenia zbroi przeznaczonej, miał przy tym niemal senatorską jakąś powagę. Wyraz spokojnej, pewnej siebie siły i energii piętnował tę piękną, męską postać, której oblicze nie uderzało jednakże rysami zbyt wyszukanego wdzięku. Twarz była jakby dłutem mistrza zarysowana grubo i nie wykończona, Ale ogół rysów harmonijną tworzył całość, A czasami, gdy w nią wstępowało życie, gdy wewnątrz ogień zapłonął, Iwaś Bajbuza stawał się majestatycznym, posągowo pięknym. Takim on bywał, gdy szedł do szturmu lub z kopią na koniu łamał nieprzyjacielskie szeregi.
W życiu powszednim powolnym był, rozważnym, pamiętnym na siebie, jak gdyby czuł, iż jakieś kapłaństwo w sobie nosił. Łagodny i dobry, nie dawał się z sobą zbytnio spoufalać Ani męskiej swej dostojności chwilowym nawet roztargnieniem podawać w wątpliwość. Rycerz był czuwający nad sobą zawsze. Wobec tych, którzy na świeczniku stojąc, blaskiem swym zaćmiewać chcieli, spotykając dumę i nadętość, Bajbuza rósł i wcale się zatrzeć nie dawał. “Równy wojewodzie" – stało zapisane na jego twarzy i w całym człowieku. Do pokornych chętnie się zniżał, jeżeli pokora nie była kłamaną, przed pyszałkiem nigdy nie spłaszczył.
Po ojcu i matce, z domu kniaziównie Kurcewiczównie, która reszty fortuny niegdyś znacznej wniosła w rodzinę Bajbuzów, Iwaś odziedziczył posiadłości ogromne. Nie mówiąc o przestrzeniach ziemi, których obwód na mile się liczył i zajmował znaczną część pogranicza między Wołyniem A Polesiem – skarbiec Bajbuzów, którego nikt nie znał, wedle powszechnego rozgłosu miał w sobie zawierać korcami mierzone srebro i złoto, i całe pereł skojce. Niczym było dla rotmistrza wystąpić w kilkadziesiąt koni, których same siodła i rzędy od srebra i złota tysiącami szacowano. Izba jedna pełną być miała naczyń srebrnych i pozłocistych, które na podarki przeznaczone były. Futer też, jedwabiów, szkarłatnego sukna, opon, kobierców, oręża drogiego i osobliwego zliczyć nie było można. Tak opiewali ludzie, co do inwentarzów zajrzeli.
Pomimo tych zasobów pańskich, Iwaś Bajbuza prowadził życie szlacheckie bardzo skromne, co było powodem, że go skąpym nazywano. Był zaś w istocie szczodrym bardzo, gdy szło o dobro ogólne, o sprawę Rzeczypospolitej lub o dobry uczynek.
W owych czasach przywiązywano wielkie znaczenie do dworów, którymi możni się otaczali, A były one do zbytku obsadzone i liczne. Nie mógł się i Bajbuza obejść bez komorników, dworzan, hajduków czeladzi, Ale stosunkowo ograniczał się likiem ich nie bardzo wielkim. Dobierał za to ludzi, A gdy na wojnę szedł, z własnej woli na swym koszcie prowadził najmniej sto głów takiego żołnierza, iż lepszego nie miał nikt.
Z dala na Iwasia Bajbuzę patrzący, ci, co o nim coś zasłyszeli, nawet tacy, co się o niego kiedy niekiedy ocierali, nie obcując ciągle, fałszywe sobie o nim wyrabiali pojęcie. Jedni go dumnym, drudzy mienili skąpcem, inni mieli za postrzelonego dziwaka. W istocie pospolitym ludziom trudno było sobie jasno wszystkie jego wytłumaczyć czynności. Lepiej go sądzili ci, co od młodości na niego patrzyli.
Iwaś ojca, człowieka rycerskiego, Ale nie odznaczającego się nadzwyczajnymi przymioty, utracił był bardzo wcześnie. Pozostała mu opiekunką matka, niewiasta rozumna, wielkiego ducha, i brat jej, ubogi, sterany na wojnach, zamęczony pieniactwem, chorąży Semen, kniaź Kurcewicz, który na łasce siostry, przy niej osiadłszy, był jej pomocą w gospodarstwie i interesach. Jejmość jednakże, posługując się nim, zwierzchnią komendę zachowała przy sobie. Pani starościna Genowefa, z kniaziów Kurcewiczów, Bajbuzina, przywiązana do jedynego syna, którego przyszłość wyobrażała sobie nader świetną, z jednej strony usiłowała mu mienia przysporzyć, z drugiej tak go wychować, Aby panem być umiał. Żyła tylko w tym dziecięciu.
Los szczęśliwie bardzo nastręczył jej do pokierowania wychowaniem Iwasia niepospolitego człowieka, który wpływ niezmierny wywarł na swego wychowańca. Był to ubogi potomek odszczepionej gałęzi możnej rodziny pruskiej, w początkach żołnierz za młodu, później żarliwy reformator i wittemberczyk, czynny w kołach dysydentów, na koniec nawrócony na katolicką wiarę duchowny. W tej sukni już dostał się Wejher do domu, w którym jako przyjaciel do śmierci przemieszkiwał. Niepospolicie uczony, zamiłowany w nauce, natchnął wychowańcowi upodobanie w poważnych zajęciach, chociaż natura go więcej na żołnierza stworzyła. Skutkiem wpływu Wejhera, duch rycerski połączył się w Iwasiu z miłością nauki, tak samo jak w Zamoyskim, który obok tytułu hetmana chlubił się swym rektorstwem padewskim.
Przejście przez ogień reformy, jak nie pozostało bez skutku na Wejherze, tak się i na uczniu jego odbiło. Wiara jego była oświeconą i gruntowną. Po śmierci tego nauczyciela, który w końcu przyjacielem był tylko i bratem, Bajbuza sam już łódką swoją kierował. Kniaź Kurcewicz zmarł był wkrótce, A i matka, doczekawszy się zaledwie, że syn już lat doszedł młodzieńczych, odumarła go sierotą.
Z raz obranej drogi Bajbuza nie dał się już sprowadzić, poszedł nią dalej.
Uczył się po troszę, po troszę wojował, wpraszając się ze swym oddziałem ochotników, gdzie tylko o szczęku oręża zasłyszał. Panowanie Batorego było dla niego doskonałą szkołą, A Zamoyski wzorem. Czasu wojny natychmiast spieszył do szeregów, A gdy na granicach pokój panował, wracał do domu i bawił się myślistwem i książkami. Do tych cech, które go w oczach ludzi czyniły dziwakiem, liczyła się główna, iż co tylko kraj obchodziło, co było interesem Rzeczypospolitej, do tego się natychmiast ofiarował na usługi. Nie żądany i nie powoływany biegł ochotnikiem, jak na wojnę. Pospolici ludzie widzieli w tym chętkę odznaczenia się, mającą go poprowadzić na krzesło senatorskie, do wyższych dostojeństw, Ale Bajbuza nigdy się nie ubiegał o nie. Że zaś zawsze o każdy wakans starało się kilku takowych, tak iż opędzić się im było trudno, Bajbuza, przeciwnie, żadnych nie czynił zabiegów i parę razy nawet Zamoyskiemu powiedział, że urzędów nie pragnie, A nagród nie potrzebuje, pozostawiono go na stronie, dziwiąc się tylko tej dumnej obojętności człowieka, który swym tytułem rotmistrza, zupełnie był zaspokojony. Nie widywano go nigdy na dworze polującego na wakanse, które się zjawiały, Ale na wieść o potrzebie, o wojnie, Bajbuza stawał pierwszy.
Tym on sobie pozyskał miłość Batorego, zaufanie i przyjaźń hetmana – kanclerza, który go innym za wzór stawił. Był mu zaś tym sympatyczniejszym, że razem z nauczycielem swym, Wejherem, długo kręcąc się po Włoszech, przesiadując w Padwie, ucząc po różnych uniwersytetach, miał to humanitarne ówczesne wykształcenie, które najwyżej stawiło człowieka. Zamoyski, śmiejąc się, czasami tylko wyrzucał mu brak Ambicji, dowodząc, że ona też jest człowiekowi potrzebną, bo pole jego działalności rozpiera. Bajbuza dotąd jednak postępowania swego nie zmienił.
Tak do lat niemal czterdziestu dożywszy, Iwaś, można było powiedzieć, kobiet nie znał prawie i widywał je tylko z daleka. Pamięć matki dawała mu o nich wysokie wyobrażenie. O ożenieniu nie miał czasu pomyśleć dotąd i żadna z tych dzieweczek, które po świecie spotykał, wielkiego na nim nie czyniła wrażenia. Wszystkie zarówno wydawały mu się miłe i powabne, Ale go ku sobie nie pociągały.
Pierwsza, którą się zajął żywiej nieco, była młodziuchna wdowa po jednym z kniaziów Sanguszków, rodem Wielkopolanka, piękna jak obrazek, wykształcona, stateczna i właśnie takiego charakteru, który na Bajbuzie najsilniejsze mógł uczynić wrażenie. Zmarły mąż jej, chociaż do możnej należał rodziny, nie zostawił jej po sobie nic, oprócz bardzo skromnego dożywocia. Ona sama posażną nie była. Książęcy tytuł więc niemal jej ciężył przy bardzo szczupłym majątku, z którym się nie taiła, wesoło znosząc prywacje, na które była narażoną. Była to kobieta wielkiego charakteru i energii niepospolitej. Wszelki fałsz i udawanie były jej wstrętnymi, zastosowywała się więc do tej mierności, jaka jej przypadła losem, zamknęła na wsi i nie starała po książęcemu występować.
Bajbuza, spotkawszy ją po raz pierwszy w kościele, naprzód uderzony był niemal dziewiczym wdziękiem postaci księżnej, która nie miała nad lat dwadzieścia i łączyła w sobie urok młodości z powagą matrony. Skromny jej dwór był także na owe czasy zjawiskiem uderzającym. W sąsiedztwie później Iwaś na jakichś imieninach, obchodzonych uroczyście, bliżej ją poznał i bardzo sobie upodobał. Nie widywano go nigdy tak długo i wesoło zabawiającego się z kobietami, których unikał dotąd. Przyjaciele natychmiast wróżyć zaczęli, że się o nią starać będzie, Ale zawiedli się w oczekiwaniu.
Iwaś przyznawał, że mu się podobała, Ale otwarcie mówił, że o ożenieniu nie myślał, wiele wymagając od niewiasty, której by dał imię swe i uczynił ją dożywotnią towarzyszką. Księżna także, okazując mu życzliwość, nie zdaała się chcieć go pociągać ku sobie, bo wcale zalotną nie była. Zawiązała się przyjaźń jakaś spokojna, z której śmiano się po troszę, bo jej nie rozumiano. Bajbuza głośno powtarzał, że dotąd do stanu małżeńskiego nie czuł wcale powołania. Kiedy niekiedy odwiedzał księżnę i mile spędzał u niej godzin kilka, w obcych domach spotykając się z nią, wyróżniał i chętnie się przysiadał na długie rozmowy, Ale w końcu nawet najłakomsi na plotki przestali wróżyć, Aby coś z tego być mogło.
– Ambitny jest – mówiono – chce mu się wielkiego majątku i imienia razem.
Kobiety zarzucały księjżnie Teresie, że nie umiała pociągnąć ku sobie bogatego sąsiada i że każda inna w jej miejscu głowę by mu zawróciła. Stosunki dobrej przyjaźni trwały tak nierozerwane, A co dziwniej, wdowa, która miała wielu starających się o jej rękę wdowców majętnych, odpowiadała wszystkim, że za mąż iść nie myśli. Życie jej upływało nad krosienkami i wśród małego fraucymeru szlacheckich dzieweczek, które wychowywała. Po wyprawie na Połock, na Wielkie Łuki, powróciwszy rannym do Nadstyrza Bajbuza, jak tylko zdrowszym się uczuł, pośpieszył przypomnieć się sąsiadce, która go przyjęła bardzo serdecznie, Ale Ani on, Ani ona nie zmienili nic we wzajemnym postępowaniu.
Zapytywany czasem żartobliwie Iwaś, którego przyjaciele księżną prześladowali, nie odpowiadał na to wcale, Ani się bronił, Ani chciał przyznać, Ażeby miał co na myśli. Przede wszystkim żołnierz, przewidywał on dalsze prowadzenie wojny jako nieuchronne, nie wierząc w powodzenie zabiegów Possewina, i na nowe się wyprawy gotował. Gdzież mu było myśleć o ożenieniu? Nie przeszkadzało to odwiedzaniu i przesiadywaniu u księżnej Teresy, Ale zawsze zabierał kogoś z sobą, Aby ludzkim złym językom nie dać siebie i jej na pastwę. Księżna Teresa powtarzała ciągle głośno, że za mąż iść nie myśli i po staremu byli dobrymi przyjaciółmi, nic więcej. Tylko starzy i wytrawni ludzie poruszając głowami szeptali, że prędzej czy później musi się to skończyć u ołtarza.
Takie było położenie Iwasia Bajbuzy w chwili, gdy chorąży Szczypior, dobiwszy się do Horodyszcza w Nadstyrzu, otrząsnąwszy ze śniegu, zapytał starego sługę, który wychodził na spotkanie, czy zastał rotmistrza w domu.
– A gdzież by na taki czas mógł się ruszyć? – odparł staruszek. – Taż to od dwóch dni taka była wiuha, że nosa na podwórze nie wytknąć.
Zabrano natychmiast ludzi i konie do gościnnych stajen, A Szczypior nie przebierając się, jak stał, wierzchnią tylko opończę zrzuciwszy, za przewodnikiem do sypialni Bajbuzy pośpieszył, który tak daleko od wjazdu w zacisznym siedział kącie, że gościa Ani zobaczyć, Ani posłyszeć nie mógł przybywającego.
Chorąży Szczypior był mniej więcej w wieku Bajbuzy, Ale powierzchowności wcale odmiennej, mały, krępy, muskularny, gorączkowych ruchów, krzykliwego głosu, zamaszysty, rubacha, żołnierz,. jednym słowem, który więcej w obozach i taborach niż po pałacach i dworach zwykł się był obracać. Ale za to był to żołnierz, jakich mało, rozmiłowany w swym rzemiośle, odważny, doświadczony, przezorny. Nauki nie miał wiele, Ale z życia zaczerpnął dużo i w trudnych razach miał instynkta nadzwyczaj szczęśliwe. Jak wszystka szlachta owych czasów, Szczypior więcej był winien obcowaniu z ludźmi niż szkolonemu wychowaniu i księgom. Uczono się naówczas z żywego słowa, nie z karty, i dlatego dziś tyle w przeszłości pozostało tajemnic, bo ich nikt nie czuł potrzeby zapisywać, jako rzeczy powszechnie znanych, dziś niepowrotnie zatraconych. Otwartej głowy, wesołego humoru chorąży, jak wielka większość szlachty, znał trochę historii, łacinę rozumiał i przysłowiami jej się posługiwał, zresztą papierami i piórem się brzydził. W obejściu się żołnierska jego prostota, charakter szlachetny, otwartość czyniły go miłym Bajbuzie.
Zapraszał go do siebie, obcował z nim jak z bratem, A potajemnie pomagał mu wiele, bo Szczypior oprócz wioszczyny gdzieś na Białorusi nie miał nic.
Zobaczywszy go w progu, Bajbuza zakrzyknął na wpół uradowany, wpół zdziwiony:
– A toś ty mi z nieba spadł!
I obie ręce wyciągnął ku niemu:
– Bóg zapłać, bo w taką zamieć puścić się w podróż, na to potrzeba Szczypiora!
Chorąży witał się, Ale daleko mniej raźnie i wesoło, niż był zwykł; spojrzeli sobie w oczy. Bajbuza się domyślił, że mu przyniósł coś złego.
– Co ci to, Szczypior! Zmarzłeś, koń ci padł na drodze? Mów! – zawołał.
– A, bodajby mi wszystkie lepiej pozdychały – westchnął chorąży ponuro.
– Nie ma co żartować!
– Na Boga, cóż się stało? – podchwycił Bajbuza niespokojnie.
– Największe nieszczęście, jakie nas wszystkich spotkać mogło! – odparł Szczypior.
– Miłosierny Boże – łamiąc ręce podchwycił Bajbuza i zwiesił je bezsilne – mów.
– Król! Król nasz umarł! wybuchnął głosem jakby ze łkaniem pomieszanym Szczypior.
– Król! Król! – odstępując na krok, powtórzył rotmistrz. – Nie do wiary!
– Niestety! – przerwał Szczypior podchodząc machinalnie ku kominowi. – Prawda to, jak Bóg Bogiem. Nie ma go! Smutna ta wiadomość obiega już całą Rzeczpospolitę i lada chwila byłaby do was doszła.
Bajbuza stał jak osłupiały.
– To cios! – zawołał… – silny, zdrów, niestary! Cóż mu się stało?
Chorąży ramionami poruszył.
– Bóg wie jeden, Ale fama głosi powszechna, że go otruto. Było przy nim lekarzy dosyć – mówił dalej – Ani na Włocha Buccellę, Ani na Simona podejrzenia nie ma, bo ci by byli własne życie dla niego dali, Ale kto zaręczy, że wśród tych, co go otaczali, zdrajców nie było przekupionych przez Zborowskich i Rakuskich praktykantów. Struli go, pewnie struli!
Bajbuza się wzdrygnął cały.
– A, ci Zborowscy! – zgrzytnął. – Jeszcze z nimi nie ma końca!
– Mnie się widzi, to dopiero początek, teraz dopiero wichrzeć zaczną – mówił Szczypior. – W całym kraju wszystko się burzy i rusza, jak gdyby spiskowi na to hasło tylko czekali. Już słyszę, Górka, Czarnkowski i co ich tam jest Rakuszan, zbierają żołnierza, zwołują zjazdy. Jeszcze zwłoki nie zastygły, A już czuć, że go nad nami nie ma.
Wtem Bajbuza krzyknął z gwałtownością, która rzadko brała nad nim górę:
– A Zamoyski?!
– Nie zaśpi on pewnie – rzekł Szczypior – i jako hetman będzie miał z kim naprzeciwko nim wystąpić, Ale doczekamy się wojny domowej, gdy nieprzyjaciel zewsząd czyha. Rakuszanin z tego skorzysta.
Posępnie zamyślił się Bajbuza i w tym milczeniu przeszedł parę razy po izbie.
– Nie ma tu co rozmyślać – rzekł – powinność wskazuje koło Zamoyskiego się gromadzić, kto Boga ma w sercu. Doma siedzieć nie pora.
Obrócił się ku Szczypiorowi.
– Nie wiesz, gdzie się hetman znajduje? – spytał.
– Nie wiem. Wiadomość o śmierci króla zastała mnie u krewnych na Litwie, zbiegłem do was, Aby się naradzić i dać wam znać.
– Niech Bóg płaci! – powtórzył parę razy Bajbuza. – Myśleć tu nie ma co, około hetmana zbierać się potrzeba. Cesarscy Ani chybi już się koło Górki i Zborowskich kupić muszą. Nie wiem, czy na Gody ( Boże Narodzenie) w domu możbna będzie pozostać. Sejm rychło Karnkowski zwołać musi, Aby co prędzej o elekcji postanowił, A na sejm wszystkie się warchoły zbiegną. Nam też tam potrzeba być.
Wiadomość ta jak piorun padła na Bajbuzę niespodzianie.
– Nie może to być – wołał – Aby śmierć była naturalną, grozili mu i od dawna się sposobili zgładzić go ze świata. Zobaczycie, że Zborowski Krzysztof natychmiast się tu znajdzie, choć banitą jest.
– Słyszałem po drodze, że i on, i Andrzej już ze Szląska przybyli i publicznie się ukazują, przeciwko hetmanowi odgrażając – rzekł Szczypior. – Nie wątpię, że i hetman znajdzie ludzi, Ale Rakuszanie wcześniej się gotowali niż on, co pewnie tak nagłego nie przewidywał zgonu. Karnkowski z nim trzymać będzie, A to interrex.
Bajbuza zacisnął usta.
– Gdzie król zmarł? – spytał.
– W Grodnie – rzekł Szczypior. – Mało co chorzał nawet, A teraz się medycy za łby biorą, kto winien. W tym jest ręka złoczyńcy!
Bajbuza stał jeszcze pogrążony w sobie, rękę wyciągnął ku chorążemu i położył mu ją na ramieniu.
– Słuchaj no – rzekł – struli go zbóje, czy nie, Bóg jeden wie, Ale my tego nie powinniśmy Ani przypuszczać, Ani głosić, nawet przeciwko Zborowskim, bo warchoły są, Ale bracia nasi i dzieci tej ziemi. Srom z nich padłby na naród. Wiem, że oni popełnić to mogli, niech ich Bóg sądzi, my milczmy. Gdybym na miejscu hetmana był, może bym tak ściąć kazał Samuela, jak on, dla postrachu i grozy, Ale o truciznę i morderstwo kryjome bym ich nie oskarżał.
Szczypior słuchał z uwagą. Wierzył on tak w rozum Bajbuzy, że na ślepo szedł za nim. Zamilkł więc, A rotmistrz ciągnął dalej:
– Łacno przewidywać, co nastąpi. Zamoyski pewnie którego z Batorych na tron forytować będzie, A szlachta się wilczych zębów boi i nie zechce ich; królowa poprowadzi siostrzeńca, królewicza szwedzkiego; Rakuszanie – Maksymiliana lub cesarza. Więcej już nie wiem kogo by można obierać. Zechcą Piasta, moim zdaniem, Zamoyski jeden godzien po Batorym panować, Ale Ani jego nie zechcą, Ani on nie zechce. Nadto ma nieprzyjaciół. No, na ostatek Litwa, ta gotowa cara moskiewskiego dla pokoju wybierać, Ale Polska go nie przyjmie! Mówił to, chodząc, Bajbuza, gdy w progu ukazał się w czarnej sukni, słusznego wzrostu, chudy i blady księżyna, który niskim polkłonem kolatora Witał. Z twarzy jego wyczytać było można, iż już smutną wiedział nowinę.
Załamał ręce.
– Król umarł! – szepnął. – O, my nieszczęśliwi! Dysydenci głowę podniosą, A w kraju znowu nie będzie spokoju. Biada domowi podzielonemu i rodzinie rozprzężonej. Co nas czeka? Panie rotmistrzu, co nas czeka?
Bajbuza się uśmiechnął smutnie.
– Ciężka chwila do przebycia – rzekł z powagą, wskazując księdzu krzesło – Ale się wątpić nie godzi o miłosierdziu Bożym. Mamy przecie kanclerza, A około niego skupią się ludzie poczciwi.
Wtem proboszcz, ksiądz Poklatecki, zwrócił się do Szczypiora.
– A to wy, panie chorąży, przywieźliście nam wieść tę straszną? – zapytał.
– Powiedzcież nam co więcej? O chorobie króla nie słyszeliśmy.
– Krótko też chorzał – rzekł chorąży, który już z trucizną nie śmiał wystąpić. – Miał Aż dwu lekarzy przy sobie, którzy się dziś spierają, jak go leczyć było potrzeba.
– Stała się wola Boża – przerwał Bajbuza. – Zarządźcie, księże proboszczu, nabożeństwo żałobne za duszę pana. Nam trzeba myśleć, Abyśmy co rychlej innego sobie obrali i w bezkrólewiu A bezładzie nie trwali.
– A, biedna królowa! – westchnął proboszcz. – Po Henryku była słomianą wdową, po tym też przyszło jej żałobę nosić, A teraz patrzeć będzie musiała na nowego pana, któremu się jej pokłonić każą może…
– Któż wie, czy siostrzeńca jej nie wybierzemy? – odparł Bajbuza. – Jagiellońska w nim krew płynie, A połączenie ze Szwecją nie od rzeczy dla nas, bobyśmy Moskwie z nią łacniej czoło stawić mogli.
– Królowa Anna – odezwał się ksiądz – już go dwakroć przecie całymi siłami na tron forytowała, A nie powiodło się jej, miałażby być teraz szczęśliwszą?
– Być może! – zawołał Bajbuza. – Naówczas młody Zygmunt miał lata niepełne, dzieckiem był, dziś dwudziestu dochodzi, jeżeli się nie mylę, i z pomocą Zamoyskiego rządzić potrafi.
– Ale czy Zamoyski go zechce? – rzekł Szczypior.
Nikt nie odpowiedział na to.
– Stolica Apostolska – odezwał się, wzdychając, proboszcz – niechybnie Rakuszanina popierać będzie. Ma on zwolenników wielu, Ale i nieprzyjaciół niemało.
– Burzliwa będzie elekcja – dodał Bajbuza – dlatego kto żyw, A Boga w sercu ma, jechać na nią powinien i stawać w szeregach, bo warchoły nie zaśpią.
– Pamiętajcież ino – wtrącił ksiądz – Aby znowu królowi na Henrykowskie Artykuły przysięgać nie kazano. Dacie wy “pacem dissidentibus", Ale oni wam go nie dadzą, A wezmąli górę, przepadnie wiara, kościoły i z nimi Rrzeczpospolita, której tyle żyć, póki Rzymu córką jest.
Bajbuza milczał trochę.
– Mój ocjcze – rzekł – przebaczcie mi odmienne zdanie. Lepiej jest dysydentom pokój zaprzysiąc, niż im wypowiadać wojnę. Nie ma u nas dla nich sposobnej roli, posiane nie zejdzie ziarno, A gdy zaczniemy nękać ich, wywołamy siłę, którą wszelka przemoc rodzi.
– Rotmistrzu? Wy za dysydentami?! – zawołał proboszcz. – Uszom mi się wierzyć nie chce.
– Bajbuza się uśmiechał.
– Nie, ojcze mój – rzekł – Aleśmy wzorem Batorego postępować powinni.
Żydom synagogi budować pozwalamy, niech i zbory stoją spokojne. Nie pójdzie do nich nikt, dopóki do nich ucisk nie pociągnie.
Ksiądz głową poruszył.
– Zgubne to pobłażanie – szepnął – bo oni go dla nas nie mają, A zuchwali są.
– My się im obronimy – odparł Bajbuza – Ale tymczasem nie o dysydentów sprawę idzie, Zborowscy nam pokoju nie dadzą, z tymi się naprzód rozprawić należy.
– Dysydenci właśnie w ich się znajdą obozie – przerwał proboszcz.
– Tym gorzej dla nich – rzekł Bajbuza.
Przez chwilę milczeli zadumani. Ogień tylko trzaskał na kominie.
– Bóg łaskaw – odezwał się w końcu gospodarz – róbmy, co naszym obowiązkiem, resztę na Niego zdajmy. U mnie – dodał – od dziś dnia wszystko na wojennej stopie, ludzi zbierać każę, A jak skoro będą gotowi, puszczę się Albo do hetmana, lub do pana Stanisława Żółkiewskiego, Aby czynnym być i Rakuszanina nie dopuścić. Nie zechce szlachta Batorego z obawy, Aby zbyt surowym nie był, poprowadzimy Szweda, którego królowa niemal jak własne dziecko z dawna ukochała. Byle nam ksiądz Karnkowski szyków nie mięszał.
Zwrócił się gospodarz do proboszcza.
– A wy, ojcze, módlcie się gorąco do Boga, Aby Rzeczpospolitę z tej toni wyratował i królowi wielkiemu godnego naznaczył następcę. Szczypiorrze kochany – zwrócił się do starego towarzysza – ty ze mną.
I uścisnął go w milczeniu.