- W empik go
Bajeczki J. I. Kraszewskiego - ebook
Bajeczki J. I. Kraszewskiego - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 226 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(Zamiast przedmowy).
Był sobie razu pewnego olbrzym, nazwiskiem Waligóra. Odznaczał się on siłą nadludzką, bo dość mu było uderzyć pięścią w skałę, aby natychmiast w proch się rozsypała…
– Eh! znamy już tę bajeczkę, znamy! – odezwały się chórem dzieci. – Opowiedz nam inną wujaszku!
– A więc dobrze, słuchajcie! Był sobie razu pewnego olbrzym, co się zwał Wyrwidębem. Siły był niesłychanej. Rozhukanego żubra chwytał za rogi i jak cielaczka kładł kornie u nóg swoich. Zamiast kosturem, podpierał się niebotyczną sosną, którą druzgotał wszystko, co spotkał na drodze. Dość mu było schwycić stuletni dąb za rozłożystą koronę, niby za czuprynę, a wnet go wyrwał z korzeniem. Pięścią i pałką torował sobie drogę w świecie…
– Ależ i tę bajkę umiemy iuż na pamięć! – przerwały niechętnie dzieci.
– Zresztą – dorzuciła najstarsza moja siostrzeniczka Anulka – wujaszek opowiada nam zawsze takie straszne bajki, że potem przez całą noc śnią się nam same wielkoludy i rozbójniki. Opowiedz nam coś innego, kochany wujaszku!
– Zgoda! ale na przykład, o czem chcielibyście posłuchać?
– Naprzykład… na przykład – namyślała się Anulka. – Ot, wie co wujaszek: na przykład, o jakim dobrym człowieku, co to nie z tego głośny, że burzył i rozbijał, ale z tego, że…
I tu urwała.
– Z czego? moje dziecko.
– Kiedy nie umiem wysłowić się jakby należało; – z tego, co to słynął ów dobry królewicz, o którym niedawno opowiadał nam wujaszek: że po śmierci, zamienił go czarnoksiężnik w błyszczące światełko, które biegło przed podróżnymi, ilekroć zabłąkali się w lesie, i wyprowadzało ich na bity gościniec.
– Więc ty, takich tylko bajeczek lubisz słuchać? – odparłem, gładząc płowe włoski dziewczęcia.
– Tylko takich wujaszku; bo po co mi wiedzieć o zbójcach i wilkołakach, kiedy oni tyle złego nabroili w świecie.
– Posłuchaj zatem, Anulko!
Był sobie razu pewnego, nie żaden książe, ani czarownik, ale mocarz, którego Bóg obdarzył wielką siłą i jasnością ducha, na to, aby spełniał piękne zadanie owego królewicza z bajki i niósł przed narodem pochodnią światła i nauki. Nie odrazu jednak siał się on takim przewodnikiem narodu. Nim zaczął oświecać innych, pierwej sam w ciężkim trudzie i mozole, zdobywał sobie naukę; całe noce spędzał nad książkami; uczył się i pracował pilnie, aż gdy już dużo nagromadził skarbów mądrości, pomyślał, że czas nią podzielić się z bliźniemi. Począł więc w przeróżnych książkach i dziełach, oświecać swoich rodaków; szerzyć w ich sercach miłość do tego, co swojskie, co rodzinne; podnosić w ich oczach cnotę, a zochydzać występki; uczyć ich, jak kochać się wzajem i szerzyć tę miłość na wszystkie stany, na wszystkie warstwy społeczeństwa.
Mężem tym jest Kraszewski.
Więcej niż 500 dzieł, napisał on w ciągu lat pięćdziesięciu, a gdy zaczął pracować dla kraju, miał zaledwie lat 17 skończonych. Do dziś dnia jeszcze, starzec siedmdziesięcio letni, skołatany troskami i wątłego zdrowia, trawi dnie całe z piórem w ręku, z pod którego coraz to nowe wychodzą dzieła, budzące podziw dla jego twórczości, a chlubę dla naszej literatury.
Słusznie ktoś o nim powiedział(1), że "gdybyś literki w jego dziełach policzył, byłoby milionów kilkanaście; gdybyś pióra pozbierał, mógłbyś tysiącem skrzydeł do Ameryki powietrzną odbyć żeglugę; a gdybyś wszystkie myśli na jeden zegnał rynek, byłby zgiełk, hałas – na mil kilkanaście".
Zadziwiający ten mąż, znajduje czas na wszystko, tak dalece, że wśród mnóstwa ważniejszych prac, pamięta jeszcze o was kochane dziatki i prześliczne kreśli dla was powiastki.
– Ach! to ciekawsza historya, aniżeli wszystkie bajki o wiłkołakach. A czy wujaszek zna pana Kraszewskiego?
– Znam moje dzieci, – ale dlaczego pytacie mie o to?
– Dla tego drogi wujaszku, że chcielibyśmy cię prosić, abyś Mu podziękował najwdzięczniej, że o nas pamięta, i powiedział jeszcze, że co dzień modlić się będziemy do Boga, aby Mu dał zdrowie i długie – długie życie!
Redakcya "Towarzysza".
–- (1) August Wilkoński.I. BOŻE DARY.
Drogież to, drogie te lata wasze, moje dzieci kochane, choć wam tak pilno pożegnać się z niemi, choć tak wam, jak każdemu z nas, serce bije na myśl zrzucenia sukienek i wyswobodzenia, aby samym pójść na szeroki Boży świat, kosztować wszystkiego i zapoznać się ze wszystkiem, na co zazdrośnie z okna rodzicielskiego domu patrzycie!
Ale gdybyście wiedzieli, jak później do siwego włosa, człowiek tęskni i żałuje tych dni, które dla was tak pomalutku się wloką; jak mu drogie te łzy nawet, które wylał, będąc dzieckiem, słodsze od niejednego późniejszego uśmiechu…
Dzieci! wy mnie może nie uwierzycie… ale tyle to szczęścia w życiu, co lat młodych i dni jasnych zarania!…
Z kolebki wychodzimy owiani jeszcze tchem niebieskim, pod wrażeniem snów zaświatowych i przynosim z sobą w duszy zapas na całe życie.
Pomyślcie tylko… spojrzyjcie wkoło, jak się wam pięknie wydaje świat w blasku tego, coście z sobą z nieba przynieśli… jak wam bije serce do wszystkiego co piękne i poczciwe, jak nie wierzycie co złe nawet!….
Otóż, nie spieszcie się do naszej starości i smutków; zostańcie przy waszem weselu i wierze; wasz świat jest prawdziwym światem; nasz, cieniem jego i szkieletem; my starsi, to tyleśmy tylko coś warci, o ile nam się udało ze skarbów młodości uratować cząsteczkę…
Ażebym was przekonał, że prawdę mówię, powiem wam o tem bajeczkę… Bajka, to dla niektórych zabawka, ale jak się nad nią pomyśli, na dnie jej zawsze znajdzie się ziarnko nauki.
Wiecie to, że niektórym świątobliwym ludziom dano jest dalej iść niż ziemia, i wędrować w te kraje, do których duszom tylko iść wolno i to wybranym. Otóż był raz taki staruszek, bardzo zacny i święty, który żył we Włoszech.
Włochy, jak wiecie, są ślicznym krajem, który oblewa morze błękitne, stroją góry przecudne i ocieniają pomarańcze, laury i cytryny… Ów staruszek żył w jednem z miast włoskich najpiękniejszych, we Florencyi, mieście kwiatów, a przepędziwszy młodość z szablą, wiek późniejszy przy uprawie roli, gdy bardzo zaniemógł, począł pragnąć spoczynku i tak sobie postanowił, że chodzić będzie, modlić się, myśleć o Bogu i nauczać maluczkich.
Wziąwszy więc kij w rękę, powędrował sobie od wioski do wioski, powoli. A gdzie stanął, to dzieci zgromadziwszy koło siebie, rozprawiał i opowiadał im różne ciekawe dzieje i piękne rzeczy. A że to tam ciepło i jasno i pogodnie, a kraj ludny i zamieszkany, chodził sobie powoli i spędzał godziny bardzo wesoło, bo mu nigdy na schronieniu, posiłku i słuchaczach nie brakło. Ale bywały na niego takie dnie, że jak się zamyślił, jak się zadumał, to cały dzień na spiece nieruchomy przesiedział, słowa do nikogo nie mówiąc i kiedy mu to odeszło, jakby się z głębokiego snu przebudził.
Pytali go wówczas, co mu było? ale odpowiedzieć nie chciał, zbywał tylko, lub uśmiechał się i wstydził, składając na jakąś chorobę. A nie była to choroba, bo gdyby bolał, toby potem znać to było na nim, zaś przeciwnie, weselszy i z jaśniejszą twarzą się przechadzał, i po takiem za – chwyceniu wstawał rzeźwiejszy daleko, z nierównie jaśniejszą twarzą i jakby upojony…
Nikomu jednak nie powiedział, co mu było… aż go raz dzieci napadły i jak zaczęły prosić, całować, uśmiechać się a dopytywać, tak popatrzywszy w koło, żeby czasem ich kto nie podsłuchał, przemówił do nich następnie:
Jednego razu, gdy w zachwyceniu duszą został porwany na drugi świat, wcisnął się przez drzwi przymknięte, do samego nieba.
Była to właśnie chwila, gdy sam Pan Bóg wyprawiał ztamtąd młodziuchne duszyczki na pielgrzymkę życia, błogosławiąc je na drogę. Każdej z nich zawieszał torbeczkę z różnemi darami… ale staruszek dojrzeć nie mógł, co się tam w nich znajdowało, bo choć bardzo święty, ale oczyma świeżo z ziemi przeniesionemi pochwycić ich nie mógł.
Szczęściem, stojący u drzwi jakiś święty mąż, widząc ciekawość staruszka, zbliżył się doń i zapytał: czyby chciał widzieć, co się w owych torebkach znajduje?
– O! i bardzo!
– Wiedz więc – rzekł święty – że żadna dusza nie wychodzi ztąd bez darów niebieskich, któremi szczodrą dłonią sam Pan Bóg je uposaża, ale wszystkie potem powracając nazad, muszą zdać ścisły rachunek ze skarbu im powierzonego.
Spojrzyj tylko, dodał święty, przez to okienko, którem widać drogę ziemską i idące po niej duszyczki, co się to z temi niebieskiemi torebkami dzieje! – Staruszek, że był bardzo ciekawy takich rzeczy, głowę wychylił przez okienko i spojrzał… Gościńcem szły tysiące duszyczek z torebkami na piersiach pełnemi… a szlak był ich pełen i mrowiło się tego niezmierne mnóstwo… nierychło rozpatrzył się stary w tym tłumie, ale powoli okiem poszedł za jedną, potem za drugą duszą i rozpoznał jak się to dary Boże marnują. Jedni szli śpiewając i rozsypywali je przez drogę przez nieuwagę, drudzy padali nie spojrzawszy pod nogi i rozrzucali co mieli w torebce, innym zabiegali drogę filuci i za lada cacko wyfrymarczali najdroższe zapasy życia… a mało bardzo było takich, coby donieśli do mety, co im Bóg dał, całe lub pomnożone. Najczęściej odarty i nagi przychodził człowiek do kresu i dopiero u drzwi niebieskich spostrzegł, że próżną niósł torebkę. Byli i tacy, co chronili całą spuściznę swą, ale gdy przyszli nazad do porachunku, pytano ich, czemu z Bożych darów nie korzystali i nie pomnożyli ich pracą?
Niektórzy zamiast brylantów niebieskich, wracali z torebką błota i piasku… inni z nalaną łzami gorzkiemi i żalem… Ale tych staruszek Ojciec niebieski do serca przytulał, bo łzy i żal warte były drogich kamieni. Patrzał się tak a patrzał staruszek i byłby tam nie wiem jak długo pozostał, taki był widok cudny tych ziemskich pielgrzymów w białych z początku sukienkach, które się brukały, prały we łzach i znów świeciły, i znowu czerniały… gdyby święty ów nie odciągnął go od okienka.
Zdawało się mu, jakby ze snu się przebudził i znalazł się znowu na tym kamieniu, na którym siedział przy drodze.
Ale pamięć tego widzenia przez całe się w nim nie zatarła życie; przypomniał sobie potem z czem wyszedł na pielgrzymkę życia, i z czem z niej powinien powrócić; zbierał to, co utracił; pomnażał co zebrał, a gdy przyszedł do rachunku, pewnie łzą żalu poczciwą, resztę torebki dopełnił.II. GARBUCHA.
Któż nie zna, a przynajmniej nie słyszał o tych ślicznych okolicach, które się zowią Ojcowem i Piaskową Skałą? Kraj to jest bardzo piękny, górzysty, gdzieniegdzie lasami okryty, strumieniami poprzerzynany i tak Bożą ręką na pociechę ludziom stworzony, że się go napatrzyć nie można. Teraz on dosyć jest zamieszkany, ożywiony i ludny, ale za bardzo dawnych czasów tylko rozbójnicy i różni ludziska w nim się ukrywali, którzy się obawiali siedzieć gdzieindziej, albo ustronia i ciszy potrzebowali, bo im z tem miłej było. Za tych to bardzo dawnych czasów, w jednej pieczarze niedaleko Ojcowa, obrała była sobie mieszkanie staruszka, o której nikt nie wiedział, zkąd tu przyszła i jak się nazywała. Ludzie ją przezywali "Garbuchą", dlatego, że się trzymała przygarbiona ze starości. Chodziła jednak żwawo, i z kijem w ręku, z workiem na plecach obiegała całą tę okolicę, zachodziła do kościołów na modlitwę, do chat, w których chorym lekarstwa różne przynosiła. Twarz miała starą, pomarszczoną, żółtą, ale bardzo miłą i zawsze uśmiechniętą słodko. Szczególniej zaś lubiła dzieci i choć one się jej z początku obawiały, umiała je powoli oswajać z sobą, to im owoce przynosząc, to różne ciekawe opowiadając historyjki. Zachodziła równie do chat jak do dworów i wszędzie ją dobrze przyjmowano, bo była pobożną; a niektórzy nawet powiadali, że szczególne mieć musiała łaski u Boga, bo nietylko sama sobie radę dawała w najgorszym razie, ale i drugim była wielką pomocą. W parowie zarosłym gęsto drzewami, był rodzaj pieczary odwiecznej, którą wody może wymyły, albo sama ziemia rozpęknięta stworzyła na schronienie dla zwierząt i ludzi. Garbucha, gdy nie chodziła po świecie, mieszkała samotna w tej pieczarze. Trzeba się było do niej drapać po ścieżce stromej, gdzieniegdzie nakształt wschodków wydeptanej. Otwór do środka prowadził mały, ten Jawniej nie miał żadnego zamknięcia, aż litościwy jakiś chłopek którego Garbucha uleczyła z choroby, zrobił jej z desek ladajako skleconych, rodzaj drzwi. Drugi pomógł do wygrzebania w ścianie okienka i przyniósł dwie szybki w drzewo oprawne, aby staruszka choć trochę światła miała. Ona sama z pomocą może tych, co do niej przychodzili po radę, w środku sobie z pieczary zrobiła rodzaj chałupki… W jednym kącie mogła sobie czasem mały ogień nałożyć, bo dym szczeliną w górę wychodził i nie bardzo dokuczał; w drugim miała łóżeczko z suchych liści i garści słomy. Kamień, który tam od wieków leżał, służył za siedzenie, drugi zamiast stołu. Więcej Garbucha nie potrzebowała.
Przy ściance, naprzeciw okna i drawiczek, był jakby rodzaj ołtarzyka, krzyż, wianki, obrazek Najświętszej Panny, kilka świętych, a pod niemi kamień, na którym staruszka modląc się klęczała.
Wychodząc z domu, nie potrzebowała na kłódkę zamykać ziemianki swojej, bo niktby się jej progu przestąpić nie ważył. Gdy pora była brzydka, na dworze zawieja, śnieżyca, plucha: stara całemi dniami siedziała zamknięta, żyła lada czem i modliła się na książkach, co dziwiło niemało wszystkich, że czytać i pisać bardzo dobrze umiała. Domyślano się z tego… że niegdyś w lepszym bycie musiała młodość spędzić.
O milę od tej pieczary, w której Garbucha mieszkała, stał naówczas dwór pański jednego kasztelana, przesiadującego najczęściej w Krakowie lub Warszawie. Żona jego tylko z maleńkim synkiem siedziała we dworze ze służbą liczną i dworem. Chłopak, a było mu imię Juluś, był bardzo ładny, roztropny, żwawy, od obojga rodziców ukochany i nicby mu zarzucić nie było można, gdyby nie śmieszna jakaś duma i wyobrażenie że wszyscy ludzie, którzy go otaczali, ledwie godni byli służyć mu i zbliżyć się do niego.
Może i pochlebcy dworscy co mu się kłaniali i pieścili go, winni byli temu, bo pani kasztelanowa przeciwnie pokory go uczyła i za obchodzenie się z ludźmi niegrzeczne, strofowała mocno. Niewiele to pomogło. Juluś do siebie nikomu zbliżyć się nie pozwolił, nie dając mu uczuć wyższości swojej.
Jednego razu Garbucha, która częściej do tego dworu zachodziła, niż gdzieindziej, a było to na wiosnę jakoś, przy wlokła się do ganku, i choć ją tu zaraz nakarmiono i obdarzono, kręciła się, jak mówiła, chcąc ładnego paniczyka zobaczyć i pokłonić mu się. Bartek wyrostek, który mu posługiwał, pobiegł dać znać Julusiowi. Ten, coby miał być wdzięczen i ucieszyć się z tego, rozgniewał się, że stara jakaś żebraczka tak poufale się o niego dopytywała. Wybiegł zaraz do ganku, a gdy Garbucha chciała za brzeg sukienki wziąwszy pocałować ją, wyrwał się jej fukając niegrzecznie: "a ty stara jakaś, jak ty śmiesz mnie się dotykać!!"
Usłyszawszy to stara, podniosła głowę i Juluś zobaczył jak jej łzy z oczów pociekły. Zmieszał się, pomiarkował, ale Garbucha nic nie mówiąc, do bramy pośpieszyła i znikła.