- W empik go
Bajki słowiańskie - ebook
Bajki słowiańskie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 253 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
BRACIA BOHATEROWIE.
Z bardzo dawnych czasów, kiedy po wielkich miastach nie było jeszcze takich porządków, jak dzisiaj, często szerzyły się różne zarazy i ludziom strasznie dawały we znaki. Zarazy te nazywano powietrzem i jak po dziś dzień, tak i dawniej modlono się: "Od powietrza, głodu, ognia i wojny, zachowaj nas Panie!"
Otóż przyszedł raz taki mór, taka bladolica choroba i do szczętu spustoszyła Mostar, stolicę Bośni i Hercegowiny, dwóch krajów słowiańskich, na półwyspie Bałkańskim.
Ze wszystkich mieszkańców Mostaru ocalała tylko jedna wdowa z dwoma synkami. Jeden miał na imię Chrysto, a drugi Dżuro. Wdowa nie mogła wyżywić sierót. Roboty niema, a chleb podrożał. Co tu począć? Myśli i myśli biedaczka, aż postanowiła nareszcie oddać Chrysta w służbę Cesarzowi, a Dżura sułtanowi.
Minęło lat dziewięć. Chłopcy wyrośli na silnych i urodziwych młodzieńców. Przez cały ten czas nie widzieli się ani razu ze sobą. Sułtan wyda} wojnę cesarzowi. Na obszernej równinie zebrały się dwie armje nieprzyjacielskie i stoją naprzeciw siebie. Z armji cesarskiej wysuwa się dzielny, rosły jeździec, pędzi ku szeregom wroga i wyzywa rycerzy na pojedynek. Wyzwanie przyjmuje dziewięciu, ale jeden po drugim pada, krwią zbryzgany. Sułtana zgroza przejmuje. Zginął sam kwiat jego wojska. Na dany rozkaz, heroldowie zaczynają objeżdżać szeregi i wołają:
– Czy nie masz między wami rycerza, którego wykarmiła matka – bohaterka? Jeśli jest silny z najsilniejszych, zuch nad zuchy, niech wyjdzie na bój za padyszacha, a padyszach t.j… sułtan, nagrodzi go złotem i mianuje go bejem.
Słyszy Dżuro wezwanie i staje w namiocie sułtana. Sułtan kochał Dżura jak syna.
– Czy to prawda, mój ojcze, że uczynisz bejem tego, kto pokona wroga? – zapytał Dżuro.
– Prawda, synu, odparł padyszach.
Dżuro siada na swego czarnego jak węgiel konia, podjeżda do wojska nieprzyjaciół i wyzywa rycerza na pojedynek. Rycerz wyjeżdża; krzyżują się oszczepy i – pęknięte, spadają na ziemię. Rycerze chwytają dzidy i dzidy starłszy się ze sobą, rozlatują się w drzazgi. Do szabli – i szable pękają na połowę. Rycerze zeskakują z koni i biorą się za bary. Tarcze trzeszczą i łamią się, pióra hełmów fruwają w powietrzu… Bój trwa dzień cały. Żaden ani raniony, ani pokonany.
Wyczerpani z sil, rycerze siadają do wypoczynku.
– Powiedz mi szlachetny rycerzu, – rzecze Dżuro, – z jakiegoś ty kraju? Kto jest twoją matką? Jaki naród wydal takiego bohatera?
– Słyszałeś może, iż kilka lat temu mór bladolicy o wężowych ślepiach spustoszył Mostar, mój gród rodzinny. Ocalała jedynie moja matka z dwoma synkami. Nie miała nas czem wyżywić i oddała mnie…
– Chrysto, bracie mój! – zawołał rozradowany Dżuro i porwał brata w objęcia.
Wojsko z obu stron patrzy i dziwi się. Wrogowie, którzy walczyli tak zawzięcie, ściskają się nagle. Oto usiedli na zielonej murawie, otwierają flaszki, piją wino, trącają się.
– Coż teraz poczniemy? – zapytuje Dżuro
– Idź ty, bracie, do padyszacha, a ja pójdę do cesarza i poprosimy ich o zawarcie pokoju. Przecież dwaj bracia nie mogą podnosić ręki wzajem na siebie, choćby nawet na polu bitwy.
Idzie Dżuro do sułtana, Chrysto do cesarza, a zabiegi ich zostają uwieńczone skutkiem pomyślnym. Monarchowie zawarli pokój.
– Czemże wynagrodzimy braci – bohaterów? – zapytuje sułtan, wyciągając dłoń zgody do byłego wroga.
– Ty nagródź swego, jak uważasz, a ja – mianuję swego generałem, – odparł cesarz.
– Nie, nie należy rozłączać braci. Ja dam im ziemię, a ty daj pieniędzy.
I tak się stało. Chrysto i Dżuro otrzymali cały powiat na własność dziedziczną, udali się po matkę i zaczęli sobie żyć, jak u Pana Boga za piecem.
Od nich to bierze początek ród, który po dziś dzień zażywa szacunku w całej Bośni.
IWO I ANICA.
Turcy zajęli stolicę bośniacką; zakłuli wartowników i uprowadzili dziatwę królewską.
Cudnego chłopca lwa, odzianego w purpurę, odprowadzili do sułtana, złotowłosą Anicę – do sułtanki.
Oto już dziewięć lat, jak Iwo dręczy się w niewoli; Anica także tęskni, nie chce ani pić, ani tańcować.
– Córko moja, – ozwie się sułtanka, – dlaczegoś tak smutna? Może masz mało pereł i złota, a może brak ci materji jedwabnej do haftu?
– Nie brak mi ani pereł, ani złota, ani materji jedwabnej do haftu. Brak mi brata, mego cudnego lwa, – odpowiada Anica.
– Wstań o świcie, okryj się welonem i idź na łąkę, tam znajdziesz lwa.
Anka wstaje o świcie, okrywa się welonem i idzie na łąkę.
Iwo śpi na zielonej murawie. Blady, jak kora brzozowa.
Anica pochyla się nad nim i roni łzy na jego czoło blade.
– Dzięki Ci, Boże, za rosę, którą mi zsyłasz dla odświeżenia, – szepcze chłopiec.
– To nie rosa, słodki mój Iwo; to łzy twej biednej Anicy.
Iwo ocknął się! padł w objęcia siostry
– Iwo, mój drogi, czemuś tak smutny?
– Za rodziną tęsknię. Sił mi już brakuje.
– Czy to nie twój koń stoi tam przy drzewie? jak mleko biały? Uciekajmy drogi braciszku!
Mkną jak strzała brat z siostrą. Trzy dni jadą, a trzy noce śpią w lesie na miękkim mchu.
O świcie dnia czwartego zbiegi ujrzeli… nareszcie pola rodzinne. Trzystu żniwiarzy sprząta zboże. Nie słychać pieśni… Żniwiarze wszyscy w żałobie…
Brat i siostra stają przerażeni.
– Czemużeście tacy smutni? Dlaczegoście w żałobie? Jakie nieszczęście dotknęło was, drodzy ziomkowie? – pytają żniwiarzy.
– Nie masz dla nas radości od chwili, gdy Turcy zajęli naszą stolicę i porwali śliczne dziatki króla, – czarnookiego Iwa i złotowłosą Anicę,
– Głodniśmy, – mówią młodzi podróżni, – nakarmcie nas, zacni żniwiarze, a wkrótce radość was odwiedzi.
– Oto pałac naszego króla. Zastukajcie do bramy, a spotka was gościnne przyjęcie.
Iwo podnosi srebrny młotek i stuka do bramy.
Bramę otwiera niewolnica w żałobie i wpuszcza jeźdźców.
Dziedziniec dworski zarósł trawą i chwastem. Na gołym kamieniu, przed drzwiami, siedzi królowa i gorzko płacze. Na wieży, przy oknie, król stoi. Włosy ma bielsze od śniegu z gór bośniackich; policzki mu wyschły i oczy zapadły…
Królowa patrzy na pięknych przybyszów i płacze jeszcze głośniej. Tak przypomnieli jej dzieci…
Niewolnica w żałobie prowadzi gości na górę, do wielkiej sali… Na ścianie wisi bandura, ozdobiona perłami. To bandura Iwa. Iwo ją poznaje.
Król schodzi z wieży na spotkanie gości.
– Tato! Mamo! – wołają królewicz i krółewna, rzucają się w objęcia rodziców. Rodzice poznają nareszcie dzieci swoje.
Już krółowa nie płacze i król nie wzdycha. Wszyscy weseli dokoła. Żniwiarze jak dawniej śpiewają pieśni.
ŚMIERĆ GŁODOWA
Wieść okropna o zbliżaniu się Turków zgrozą przejęła wieś całą.
Porzuciwszy domy, mieszkańcy uciekli w góry i gdzie kto mógł.
Przez trzy dni i trzy noce Marko Klucz i jego rodzina nic nie jedli – W gardle im zaschło i język zdrętwiał.
Ponury i milczący siedzi Marko na skale.
U stóp jego Milica, jego żona. Biedaczka – dogorywa. Z rozpaczą wpatrują się w nią dwaj synowie.
Cisza dokoła. Nie słychać strzałów. Kule oszczędziły nieszczęśliwych, lecz nie oszczędził ich głód.
Ciche tchnienie, istny powiew wiatru dobiega uszu Marka. Marko drgnął. To ostatnie tchnienie Milicy, jego żony.
W posępnej rozpaczy siedzi Marko z głową, wspartą na dłoni. Syn jego Jowo odszedł na ubocze, ażeby łzy ukryć, Ale cóż Łazo drugi syn jego? Co się z nim stało?… Twarz mu zbladła, upadł na kolana… Chwieje się, jak trzcina, poruszana wiatrem… Konwulsyjną ręką szarpie odzież na piersiach.
Szybko podbiega doń Jowo. Wyrywa chandżar, przecina sobie rękę i zbliża krwawiącą ranę do spieczonych ust brata…Życie, co już uciec miało, znowu wstępuje w młodzieńca. Wstaje też i Marko.
– Krzepcie się, chłopcy, – powiada. – Idziem na wroga. Lepiej jest umrzeć na polu bitwy, niż za darmo paść tutaj.
Zwlókłszy się ostatnim wysiłkiem, wszyscy trzej wpadli na wroga i drogo sprzedali swe życie.
ŻEBRACZKA.
Stara Bojana mieszka w odległej chacie bośniackiej i żyje z jałmużny. Otrzymawszy datek mówi zazwyczaj:
– Effendi, to, coś uczynił dla ubogiego, toś uczynił dla siebie.
W sąsiedztwie mieszka bardzo bogaty Turek. Ma on żoną i dwóch synów.
Codziennie żebraczka chodzi do konaku tureckiego beja i po otrzymaniu datku, mruczy bez zmiany:
– Effendi, to, coś uczynił dla ubogiego, to uczyniłeś dla siebie.
Sprzykrzyło się żonie beja słuchać ciągle jednego i tego samego.
– Kłamie stara, – myśli Turczynka; – wkrótce sama przekona się o tem.
Wzięła mąkę, ugniotła bułkę i wsypała do niej trucizny. Przyszła żebraczka, dostała bułkę i na odchodnem, powtórzyła, jak zwykle:
– Effendi, to, coś uczynił dla ubogiego, to uczyniłeś dla siebie.
Tegoż samego dnia bej z synami udał się na polowanie. Skwar był wielki, chłopcy się pomęczyli, a spostrzegłszy Bojanę przed drzwiami chaty, zapragnęli u niej wypocząć.
Biedna staruszka, nie spodziewając się takiego zaszczytu, rozpłakała się z radości.
– O, złote moje dziatki, o, śliczne królewicze, – mówiła, – wypocznijcie sobie w chacie starej Bojany, a chata jej w pałac się zamieni.
Wpuściwszy chłopców, staruszka przyniosła świeżej wody źródlanej i z szafy wyjęła bułkę otrzymaną zrana.
– To upiekła wasza mamusia, – rzekła z dumą, – jedzcie, jasne gwiazdeczki moje!
Dzieci chciwie zabrały się do bułki i nasycone wróciły do domu.
Tegoż dnia chwyciły ich straszne kurcze i obaj chłopcy umarli.
Zrozpaczony ojciec posłał po żebraczka.
– Czem nakarmiłaś moich synów? – zapytał gniewnie.
Bojana popatrzyła nań zdziwionemi oczyma. Wszak dzieci spożyły chleb, upieczony przez ich matkę, czyliż więc mogły zachorować z tego?
I gorzko jęła opłakiwać zmarłych chłopców.
Ale matka zrozumiała wszystko… Zdjęta zgrozą przypomniała sobie słowa żebraczki:
– Coś uczynił dla ubogiego, to uczyniłeś dla siebie i
ZŁE OKO.
Milicz skończył lat dwadzieścia. Jest piękny i mężny. Matka zowie go "światłem swoich oczu". Milicz postanowił się ożenić. Jeździ tu i ówdzie, widzi mnóstwo ładnych dziewcząt, ale na swoją trafić nie może. Milicz umie cenić siebie i jest bardzo wymagający.
Milicz ma pobratyma młodego Wuka. Zamienili się krzyżykami i są braćmi na całe życie. Takie związki często zawierane bywają u Słowian Południowych pomiędzy młodymi ludźmi. Nawet
Chłopiec i dziewczyna wiążą się w ten sposób. On wtedy staje się pobratymem, ona – posiostrzymą. Toż samo, co brat i siostra; ale się pobrać nigdy nie mogą.
Wszak wie, że Milicz chce się ożenić; wie także, że dotąd nie trafił na swoją. I mówi do Milicza:
– Zobacz moją posiostrzymę Leposawę. Jeżeli i ona nie przypadnie ci do gustu, to znaczy, że nigdy się już nie ożenisz. Łagodna, pracowita, wesoła jak jaskółka i w dodatku – córka bogatego ojca. Taka jest Leposawa. Jedź, bracie, do Bożydara Nowaka i staraj się o rękę jego córki.
Milicz chętnie rad ujrzeć Leposawę, ale nie tak to łatwo. Dziewczęta bośniackie pracują w polu narówni z mężczyznami, ale nie śmią rozmawiać z nimi. Tylko na Boże Narodzenie, na Wielkanoc i w święto "Sławy na cześć patrona wioski, młodzież może zamienić ze sobą słów kilka. Wtedy to właśnie zawiązują się znajomości i urządzają wesela.
Raniutko, ledwie że świt spłonął, Milicz siada na konia i jedzie za góry do Kołaszyrna, gdzie świętują "Sławę". W jaskrawych świątecznych strojach dziewczęta schodzą z gór okolicznych. Po nabożeństwie, zbierają się na placu przed kościołem i tańczą swoje wdzięczne "koło". Jedna drugiej kładzie prawą rękę na ramieniu, a ująwszy się lewą pod boki, wiją się jak długa, różnobarwna wstęga, poczem zamykają koło.
– Oto Leposawa, – mówi Wuk do Milicza wskazując na dziewczynę, ładniejszą od innych.
Milicz już ją spostrzegł, ale w czasie tańca nie może zbliżyć się do niej. Otóż i taniec się skończył.
Wstydliwe dziewczę chowa się za węgłem, Milicz podnosi ręce nad głową, szerokie rękaw) koszuli spadają mu i zasłaniają Leposawę jak firanką Milicz wraca do domu i mówi do ojca i matki;
– Matko, znalazłem ci pomocnicę, a tobie, ojcze, sługę. Dla was, bracia i siostry, dobrą siostrą. Jest to córka Bożydara Nowaka, Leposawa.
Milicz zbiera swatów i druchny, ubiera się jak najładniej i jedzie w konkury. Wuk, pobratym, prowadzi orszak ze sztandarem na czele. Jest chorążym. Wszyscy odziani odświętnie; konie i siodła ubrane są w kwiaty i wstęgi. Cały deszcz wstążek spada z szyjki butelki z wódką, którą starszy swat trzyma w ręku.
Przy spotkaniu weselnego orszaku, przechodnie witają przejeżdżających.
– Sława zwiastunom wesela!
– Szczęśliwej drogi!
– Niech nasze wrogi poginą!
Swat nalewa każdemu po kieliszku wódki i orszak jedzie dalej.
Jadą dzień, jadą dwa, aż dojeżdżają nareszcie do mieszkania Nowaka. Starzec siedzi na ławeczce pod drzewem orzechowem i wita gości.
– Dokąd leci błękitnoskrzydły orzeł, gdzie Szuka gołąbki?
– Gołąbka, której szukamy, jest tu, pod twoim dachem; to twoja córka, Leposawa. Przywieźliśmy za nią bogaty okup, Milicza.
– Oby cię Bóg błogosławił, mój synu, – mówi starzec. – Słońce, które mnie świeciło dotąd, niech tobie świeci teraz. Otwierajcie wrota, przepuszczajcie kochanych gości, – zwrócił się Nowak do swej czeladzi. – Nakrywajcie stoły, podawajcie gościom co jest najlepszego, a koniom starego jęczmienia.
Trzy dni trwała uczta w domu Nowaka; czwartego dnia przyprowadzili Leposawę do narzeczonego. Matka Leposawy stała w kącie i płakała.
– Czemu płaczesz, droga mateczko, – pyta ją Milicz. – Małoć dobra u ojca mego, a moiem ja ci nie miły?
– Dość dobra u ojca twego i sameś mnie miły. Ale niedobrze czuje serce moje. Oczarowanym jest dom nasz nieszczęsny; złe oko rzuciło nań urok. Dziewięć takich białośnieżnych gołąbek miałam ja przecie; ośm wydałam zamąż, a żadna nie dojechała żywa do domu.
– Bądź spokojna, mateczko. Będę strzegł twojej białej gołąbki, jak źrenicy w oku.
Matka przestała płakać, a Leposawa zaczęła rozdawać gościom podarunki: narzeczonemu – koszulę, wyszywaną złotem i jedwabiem, jego ojcu – ołaszcz, swatom i druchnom – chusteczki.
Leposawa siada na konia jak śnieg białego; Milicz – na konia, jak węgiel czarnego. Pod siodłami czapraki z czerwonego aksamitu, zdobne złotym sztychem i chwastami. Czarne kędziory Milicza pokrywa czapeczka z kilku brylantów, na których igra promień słoneczny. Z główki Leposawy spływa jedwabna zasłona, obszyta zlotem. Piękniejszej pary nie widziano w Bośni.
Z muzyką i śpiewem pochód wyrusza do domu pana młodego. Milicz jedzie na czele. Zdaje mu się, że kroczy do raju. Za nim podąża Leposawa pod opieką swego pobratyma Wuka. Nagle wydaje okrzyk i blednie.
– O, Wuko, mój pobratymie. Oczy mi mgłą zaszły, członki sztywnieją, nie mogę dłużej utrzymać się na siodle. Zdejm mnie z konia i złóż na miękkiej trawie pod sosnami. Słońce mnie już nie lubi, ziemia woła mnie do siebie.
– Stójcie, bracia! – zawoła Wuk, – przerwijcie muzykę i śpiewy. Mojej posiostrzymie źle się zrobiło. Słońce już jej nie lubi, ziemia woła ją do siebie!
Przypada Milicz, zdejmuje z konia swą piękną narzeczone i składa ją na miękkiej trawie. Leposawa westchnęła i dusza jej odbiegła.
Drużbowie zeskoczyli z koni, chandżarami, krzywemi nożami, wykopali grób i złożyli w nim Leposawę, twarzą do wschodu. W głowach zasadzili krzak róży, w nogach odkopali źródło, mogiłę zarzucili dukatami "Niech ubogi zabierze złoto, młodzież niechaj się w kwiaty ustroi, a kto zmęczony podróżą, niech się ze źródła napije, niechaj wypocznie na murawie pod sosną.
Pożegnał się Milicz z towarzyszami i zadawszy koniowi ostrogi pocwałował do domu. Już zdaleka ujrzała go matka i wyszła na jego spotkanie.
– Złoty mój synu, światło oczu moich, gdzież twoja pani, dla mnie pomocnica, sługa dla ojca, a miła siostra dla braci i sióstr twoich? Któż wody przyniesie, kto stół nakryje, ażeby zmęczone ręce starej matki wypocząć mogły?
– Nie mam narzeczonej ni pani, nie masz i ty pomocnicy, droga matko. Leży moja Leposawa w ziemi wilgotnej, w lesie pod sosną. Pościel i mnie łoże rodzicielko, iżbym także mógł spocząć i zamknąć znużone powieki.
Milicz położył się i zasnął na zawsze.
Co rano, gdy wstaje słoneczko rumiane, matka Milicza wychodzi na drogę, i mówi z radosnym uśmiechem:
– Oto synowa moja, Leposawa, idzie do źródła po wodę.
Gdy księżyc wschodzi, stara patrzy nań i mówi:
– Oto Milicz, światło oczu moich, wybiera się na polowanie. Toż to się zwierzem obłowi I
Ale nie masz Milicza ani Leposawy; jest tylko ich obłąkana matka!