Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bajki słowiańskie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bajki słowiańskie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 253 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. BAJ­KI BO­ŚNIAC­KIE.

BRA­CIA BO­HA­TE­RO­WIE.

Z bar­dzo daw­nych cza­sów, kie­dy po wiel­kich mia­stach nie było jesz­cze ta­kich po­rząd­ków, jak dzi­siaj, czę­sto sze­rzy­ły się róż­ne za­ra­zy i lu­dziom strasz­nie da­wa­ły we zna­ki. Za­ra­zy te na­zy­wa­no po­wie­trzem i jak po dziś dzień, tak i daw­niej mo­dlo­no się: "Od po­wie­trza, gło­du, ognia i woj­ny, za­cho­waj nas Pa­nie!"

Otóż przy­szedł raz taki mór, taka bla­do­li­ca cho­ro­ba i do szczę­tu spu­sto­szy­ła Mo­star, sto­li­cę Bo­śni i Her­ce­go­wi­ny, dwóch kra­jów sło­wiań­skich, na pół­wy­spie Bał­kań­skim.

Ze wszyst­kich miesz­kań­ców Mo­sta­ru oca­la­ła tyl­ko jed­na wdo­wa z dwo­ma syn­ka­mi. Je­den miał na imię Chry­sto, a dru­gi Dżu­ro. Wdo­wa nie mo­gła wy­ży­wić sie­rót. Ro­bo­ty nie­ma, a chleb po­dro­żał. Co tu po­cząć? My­śli i my­śli bie­dacz­ka, aż po­sta­no­wi­ła na­resz­cie od­dać Chry­sta w służ­bę Ce­sa­rzo­wi, a Dżu­ra suł­ta­no­wi.

Mi­nę­ło lat dzie­więć. Chłop­cy wy­ro­śli na sil­nych i uro­dzi­wych mło­dzień­ców. Przez cały ten czas nie wi­dzie­li się ani razu ze sobą. Suł­tan wyda} woj­nę ce­sa­rzo­wi. Na ob­szer­nej rów­ni­nie ze­bra­ły się dwie arm­je nie­przy­ja­ciel­skie i sto­ją na­prze­ciw sie­bie. Z arm­ji ce­sar­skiej wy­su­wa się dziel­ny, ro­sły jeź­dziec, pę­dzi ku sze­re­gom wro­ga i wy­zy­wa ry­ce­rzy na po­je­dy­nek. Wy­zwa­nie przyj­mu­je dzie­wię­ciu, ale je­den po dru­gim pada, krwią zbry­zga­ny. Suł­ta­na zgro­za przej­mu­je. Zgi­nął sam kwiat jego woj­ska. Na dany roz­kaz, he­rol­do­wie za­czy­na­ją ob­jeż­dżać sze­re­gi i wo­ła­ją:

– Czy nie masz mię­dzy wami ry­ce­rza, któ­re­go wy­kar­mi­ła mat­ka – bo­ha­ter­ka? Je­śli jest sil­ny z naj­sil­niej­szych, zuch nad zu­chy, niech wyj­dzie na bój za pa­dy­sza­cha, a pa­dy­szach t.j… suł­tan, na­gro­dzi go zło­tem i mia­nu­je go be­jem.

Sły­szy Dżu­ro we­zwa­nie i sta­je w na­mio­cie suł­ta­na. Suł­tan ko­chał Dżu­ra jak syna.

– Czy to praw­da, mój oj­cze, że uczy­nisz be­jem tego, kto po­ko­na wro­ga? – za­py­tał Dżu­ro.

– Praw­da, synu, od­parł pa­dy­szach.

Dżu­ro sia­da na swe­go czar­ne­go jak wę­giel ko­nia, pod­jeż­da do woj­ska nie­przy­ja­ciół i wy­zy­wa ry­ce­rza na po­je­dy­nek. Ry­cerz wy­jeż­dża; krzy­żu­ją się oszcze­py i – pęk­nię­te, spa­da­ją na zie­mię. Ry­ce­rze chwy­ta­ją dzi­dy i dzi­dy starł­szy się ze sobą, roz­la­tu­ją się w drza­zgi. Do sza­bli – i sza­ble pę­ka­ją na po­ło­wę. Ry­ce­rze ze­ska­ku­ją z koni i bio­rą się za bary. Tar­cze trzesz­czą i ła­mią się, pió­ra heł­mów fru­wa­ją w po­wie­trzu… Bój trwa dzień cały. Ża­den ani ra­nio­ny, ani po­ko­na­ny.

Wy­czer­pa­ni z sil, ry­ce­rze sia­da­ją do wy­po­czyn­ku.

– Po­wiedz mi szla­chet­ny ry­ce­rzu, – rze­cze Dżu­ro, – z ja­kie­goś ty kra­ju? Kto jest two­ją mat­ką? Jaki na­ród wy­dal ta­kie­go bo­ha­te­ra?

– Sły­sza­łeś może, iż kil­ka lat temu mór bla­do­li­cy o wę­żo­wych śle­piach spu­sto­szył Mo­star, mój gród ro­dzin­ny. Oca­la­ła je­dy­nie moja mat­ka z dwo­ma syn­ka­mi. Nie mia­ła nas czem wy­ży­wić i od­da­ła mnie…

– Chry­sto, bra­cie mój! – za­wo­łał roz­ra­do­wa­ny Dżu­ro i po­rwał bra­ta w ob­ję­cia.

Woj­sko z obu stron pa­trzy i dzi­wi się. Wro­go­wie, któ­rzy wal­czy­li tak za­wzię­cie, ści­ska­ją się na­gle. Oto usie­dli na zie­lo­nej mu­ra­wie, otwie­ra­ją flasz­ki, piją wino, trą­ca­ją się.

– Coż te­raz po­cznie­my? – za­py­tu­je Dżu­ro

– Idź ty, bra­cie, do pa­dy­sza­cha, a ja pój­dę do ce­sa­rza i po­pro­si­my ich o za­war­cie po­ko­ju. Prze­cież dwaj bra­cia nie mogą pod­no­sić ręki wza­jem na sie­bie, choć­by na­wet na polu bi­twy.

Idzie Dżu­ro do suł­ta­na, Chry­sto do ce­sa­rza, a za­bie­gi ich zo­sta­ją uwień­czo­ne skut­kiem po­myśl­nym. Mo­nar­cho­wie za­war­li po­kój.

– Czem­że wy­na­gro­dzi­my bra­ci – bo­ha­te­rów? – za­py­tu­je suł­tan, wy­cią­ga­jąc dłoń zgo­dy do by­łe­go wro­ga.

– Ty na­gródź swe­go, jak uwa­żasz, a ja – mia­nu­ję swe­go ge­ne­ra­łem, – od­parł ce­sarz.

– Nie, nie na­le­ży roz­łą­czać bra­ci. Ja dam im zie­mię, a ty daj pie­nię­dzy.

I tak się sta­ło. Chry­sto i Dżu­ro otrzy­ma­li cały po­wiat na wła­sność dzie­dzicz­ną, uda­li się po mat­kę i za­czę­li so­bie żyć, jak u Pana Boga za pie­cem.

Od nich to bie­rze po­czą­tek ród, któ­ry po dziś dzień za­ży­wa sza­cun­ku w ca­łej Bo­śni.

IWO I ANI­CA.

Tur­cy za­ję­li sto­li­cę bo­śniac­ką; za­kłu­li war­tow­ni­ków i upro­wa­dzi­li dzia­twę kró­lew­ską.

Cud­ne­go chłop­ca lwa, odzia­ne­go w pur­pu­rę, od­pro­wa­dzi­li do suł­ta­na, zło­to­wło­są Ani­cę – do suł­tan­ki.

Oto już dzie­więć lat, jak Iwo drę­czy się w nie­wo­li; Ani­ca tak­że tę­sk­ni, nie chce ani pić, ani tań­co­wać.

– Cór­ko moja, – ozwie się suł­tan­ka, – dla­cze­goś tak smut­na? Może masz mało pe­reł i zło­ta, a może brak ci ma­ter­ji je­dwab­nej do ha­ftu?

– Nie brak mi ani pe­reł, ani zło­ta, ani ma­ter­ji je­dwab­nej do ha­ftu. Brak mi bra­ta, mego cud­ne­go lwa, – od­po­wia­da Ani­ca.

– Wstań o świ­cie, okryj się we­lo­nem i idź na łąkę, tam znaj­dziesz lwa.

Anka wsta­je o świ­cie, okry­wa się we­lo­nem i idzie na łąkę.

Iwo śpi na zie­lo­nej mu­ra­wie. Bla­dy, jak kora brzo­zo­wa.

Ani­ca po­chy­la się nad nim i roni łzy na jego czo­ło bla­de.

– Dzię­ki Ci, Boże, za rosę, któ­rą mi zsy­łasz dla od­świe­że­nia, – szep­cze chło­piec.

– To nie rosa, słod­ki mój Iwo; to łzy twej bied­nej Ani­cy.

Iwo ock­nął się! padł w ob­ję­cia sio­stry

– Iwo, mój dro­gi, cze­muś tak smut­ny?

– Za ro­dzi­ną tę­sk­nię. Sił mi już bra­ku­je.

– Czy to nie twój koń stoi tam przy drze­wie? jak mle­ko bia­ły? Ucie­kaj­my dro­gi bra­cisz­ku!

Mkną jak strza­ła brat z sio­strą. Trzy dni jadą, a trzy noce śpią w le­sie na mięk­kim mchu.

O świ­cie dnia czwar­te­go zbie­gi uj­rze­li… na­resz­cie pola ro­dzin­ne. Trzy­stu żni­wia­rzy sprzą­ta zbo­że. Nie sły­chać pie­śni… Żni­wia­rze wszy­scy w ża­ło­bie…

Brat i sio­stra sta­ją prze­ra­że­ni.

– Cze­mu­że­ście tacy smut­ni? Dla­cze­go­ście w ża­ło­bie? Ja­kie nie­szczę­ście do­tknę­ło was, dro­dzy ziom­ko­wie? – py­ta­ją żni­wia­rzy.

– Nie masz dla nas ra­do­ści od chwi­li, gdy Tur­cy za­ję­li na­szą sto­li­cę i po­rwa­li ślicz­ne dziat­ki kró­la, – czar­no­okie­go Iwa i zło­to­wło­są Ani­cę,

– Głod­ni­śmy, – mó­wią mło­dzi po­dróż­ni, – na­karm­cie nas, za­cni żni­wia­rze, a wkrót­ce ra­dość was od­wie­dzi.

– Oto pa­łac na­sze­go kró­la. Za­stu­kaj­cie do bra­my, a spo­tka was go­ścin­ne przy­ję­cie.

Iwo pod­no­si srebr­ny mło­tek i stu­ka do bra­my.

Bra­mę otwie­ra nie­wol­ni­ca w ża­ło­bie i wpusz­cza jeźdź­ców.

Dzie­dzi­niec dwor­ski za­rósł tra­wą i chwa­stem. Na go­łym ka­mie­niu, przed drzwia­mi, sie­dzi kró­lo­wa i gorz­ko pła­cze. Na wie­ży, przy oknie, król stoi. Wło­sy ma biel­sze od śnie­gu z gór bo­śniac­kich; po­licz­ki mu wy­schły i oczy za­pa­dły…

Kró­lo­wa pa­trzy na pięk­nych przy­by­szów i pła­cze jesz­cze gło­śniej. Tak przy­po­mnie­li jej dzie­ci…

Nie­wol­ni­ca w ża­ło­bie pro­wa­dzi go­ści na górę, do wiel­kiej sali… Na ścia­nie wisi ban­du­ra, ozdo­bio­na per­ła­mi. To ban­du­ra Iwa. Iwo ją po­zna­je.

Król scho­dzi z wie­ży na spo­tka­nie go­ści.

– Tato! Mamo! – wo­ła­ją kró­le­wicz i kró­łew­na, rzu­ca­ją się w ob­ję­cia ro­dzi­ców. Ro­dzi­ce po­zna­ją na­resz­cie dzie­ci swo­je.

Już kró­ło­wa nie pła­cze i król nie wzdy­cha. Wszy­scy we­se­li do­ko­ła. Żni­wia­rze jak daw­niej śpie­wa­ją pie­śni.

ŚMIERĆ GŁO­DO­WA

Wieść okrop­na o zbli­ża­niu się Tur­ków zgro­zą prze­ję­ła wieś całą.

Po­rzu­ciw­szy domy, miesz­kań­cy ucie­kli w góry i gdzie kto mógł.

Przez trzy dni i trzy noce Mar­ko Klucz i jego ro­dzi­na nic nie je­dli – W gar­dle im za­schło i ję­zyk zdrę­twiał.

Po­nu­ry i mil­czą­cy sie­dzi Mar­ko na ska­le.

U stóp jego Mi­li­ca, jego żona. Bie­dacz­ka – do­go­ry­wa. Z roz­pa­czą wpa­tru­ją się w nią dwaj sy­no­wie.

Ci­sza do­ko­ła. Nie sły­chać strza­łów. Kule oszczę­dzi­ły nie­szczę­śli­wych, lecz nie oszczę­dził ich głód.

Ci­che tchnie­nie, ist­ny po­wiew wia­tru do­bie­ga uszu Mar­ka. Mar­ko drgnął. To ostat­nie tchnie­nie Mi­li­cy, jego żony.

W po­sęp­nej roz­pa­czy sie­dzi Mar­ko z gło­wą, wspar­tą na dło­ni. Syn jego Jowo od­szedł na ubo­cze, aże­by łzy ukryć, Ale cóż Łazo dru­gi syn jego? Co się z nim sta­ło?… Twarz mu zbla­dła, upadł na ko­la­na… Chwie­je się, jak trzci­na, po­ru­sza­na wia­trem… Kon­wul­syj­ną ręką szar­pie odzież na pier­siach.

Szyb­ko pod­bie­ga doń Jowo. Wy­ry­wa chan­dżar, prze­ci­na so­bie rękę i zbli­ża krwa­wią­cą ranę do spie­czo­nych ust bra­ta…Ży­cie, co już uciec mia­ło, zno­wu wstę­pu­je w mło­dzień­ca. Wsta­je też i Mar­ko.

– Krzep­cie się, chłop­cy, – po­wia­da. – Idziem na wro­ga. Le­piej jest umrzeć na polu bi­twy, niż za dar­mo paść tu­taj.

Zwló­kł­szy się ostat­nim wy­sił­kiem, wszy­scy trzej wpa­dli na wro­ga i dro­go sprze­da­li swe ży­cie.

ŻE­BRACZ­KA.

Sta­ra Bo­ja­na miesz­ka w od­le­głej cha­cie bo­śniac­kiej i żyje z jał­muż­ny. Otrzy­maw­szy da­tek mówi za­zwy­czaj:

– Ef­fen­di, to, coś uczy­nił dla ubo­gie­go, toś uczy­nił dla sie­bie.

W są­siedz­twie miesz­ka bar­dzo bo­ga­ty Tu­rek. Ma on żoną i dwóch sy­nów.

Co­dzien­nie że­bracz­ka cho­dzi do ko­na­ku tu­rec­kie­go beja i po otrzy­ma­niu dat­ku, mru­czy bez zmia­ny:

– Ef­fen­di, to, coś uczy­nił dla ubo­gie­go, to uczy­ni­łeś dla sie­bie.

Sprzy­krzy­ło się żo­nie beja słu­chać cią­gle jed­ne­go i tego sa­me­go.

– Kła­mie sta­ra, – my­śli Tur­czyn­ka; – wkrót­ce sama prze­ko­na się o tem.

Wzię­ła mąkę, ugnio­tła buł­kę i wsy­pa­ła do niej tru­ci­zny. Przy­szła że­bracz­ka, do­sta­ła buł­kę i na od­chod­nem, po­wtó­rzy­ła, jak zwy­kle:

– Ef­fen­di, to, coś uczy­nił dla ubo­gie­go, to uczy­ni­łeś dla sie­bie.

Te­goż sa­me­go dnia bej z sy­na­mi udał się na po­lo­wa­nie. Skwar był wiel­ki, chłop­cy się po­mę­czy­li, a spo­strze­gł­szy Bo­ja­nę przed drzwia­mi cha­ty, za­pra­gnę­li u niej wy­po­cząć.

Bied­na sta­rusz­ka, nie spo­dzie­wa­jąc się ta­kie­go za­szczy­tu, roz­pła­ka­ła się z ra­do­ści.

– O, zło­te moje dziat­ki, o, ślicz­ne kró­le­wi­cze, – mó­wi­ła, – wy­pocz­nij­cie so­bie w cha­cie sta­rej Bo­ja­ny, a cha­ta jej w pa­łac się za­mie­ni.

Wpu­ściw­szy chłop­ców, sta­rusz­ka przy­nio­sła świe­żej wody źró­dla­nej i z sza­fy wy­ję­ła buł­kę otrzy­ma­ną zra­na.

– To upie­kła wa­sza ma­mu­sia, – rze­kła z dumą, – jedz­cie, ja­sne gwiaz­decz­ki moje!

Dzie­ci chci­wie za­bra­ły się do buł­ki i na­sy­co­ne wró­ci­ły do domu.

Te­goż dnia chwy­ci­ły ich strasz­ne kur­cze i obaj chłop­cy umar­li.

Zroz­pa­czo­ny oj­ciec po­słał po że­bracz­ka.

– Czem na­kar­mi­łaś mo­ich sy­nów? – za­py­tał gniew­nie.

Bo­ja­na po­pa­trzy­ła nań zdzi­wio­ne­mi oczy­ma. Wszak dzie­ci spo­ży­ły chleb, upie­czo­ny przez ich mat­kę, czy­liż więc mo­gły za­cho­ro­wać z tego?

I gorz­ko jęła opła­ki­wać zmar­łych chłop­ców.

Ale mat­ka zro­zu­mia­ła wszyst­ko… Zdję­ta zgro­zą przy­po­mnia­ła so­bie sło­wa że­bracz­ki:

– Coś uczy­nił dla ubo­gie­go, to uczy­ni­łeś dla sie­bie i

ZŁE OKO.

Mi­licz skoń­czył lat dwa­dzie­ścia. Jest pięk­ny i męż­ny. Mat­ka zo­wie go "świa­tłem swo­ich oczu". Mi­licz po­sta­no­wił się oże­nić. Jeź­dzi tu i ów­dzie, wi­dzi mnó­stwo ład­nych dziew­cząt, ale na swo­ją tra­fić nie może. Mi­licz umie ce­nić sie­bie i jest bar­dzo wy­ma­ga­ją­cy.

Mi­licz ma po­bra­ty­ma mło­de­go Wuka. Za­mie­ni­li się krzy­ży­ka­mi i są brać­mi na całe ży­cie. Ta­kie związ­ki czę­sto za­wie­ra­ne by­wa­ją u Sło­wian Po­łu­dnio­wych po­mię­dzy mło­dy­mi ludź­mi. Na­wet

Chło­piec i dziew­czy­na wią­żą się w ten spo­sób. On wte­dy sta­je się po­bra­ty­mem, ona – po­sio­strzy­mą. Toż samo, co brat i sio­stra; ale się po­brać nig­dy nie mogą.

Wszak wie, że Mi­licz chce się oże­nić; wie tak­że, że do­tąd nie tra­fił na swo­ją. I mówi do Mi­li­cza:

– Zo­bacz moją po­sio­strzy­mę Le­po­sa­wę. Je­że­li i ona nie przy­pad­nie ci do gu­stu, to zna­czy, że nig­dy się już nie oże­nisz. Ła­god­na, pra­co­wi­ta, we­so­ła jak ja­skół­ka i w do­dat­ku – cór­ka bo­ga­te­go ojca. Taka jest Le­po­sa­wa. Jedź, bra­cie, do Bo­ży­da­ra No­wa­ka i sta­raj się o rękę jego cór­ki.

Mi­licz chęt­nie rad uj­rzeć Le­po­sa­wę, ale nie tak to ła­two. Dziew­czę­ta bo­śniac­kie pra­cu­ją w polu na­rów­ni z męż­czy­zna­mi, ale nie śmią roz­ma­wiać z nimi. Tyl­ko na Boże Na­ro­dze­nie, na Wiel­ka­noc i w świę­to "Sła­wy na cześć pa­tro­na wio­ski, mło­dzież może za­mie­nić ze sobą słów kil­ka. Wte­dy to wła­śnie za­wią­zu­ją się zna­jo­mo­ści i urzą­dza­ją we­se­la.

Ra­niut­ko, le­d­wie że świt spło­nął, Mi­licz sia­da na ko­nia i je­dzie za góry do Ko­ła­szyr­na, gdzie świę­tu­ją "Sła­wę". W ja­skra­wych świą­tecz­nych stro­jach dziew­czę­ta scho­dzą z gór oko­licz­nych. Po na­bo­żeń­stwie, zbie­ra­ją się na pla­cu przed ko­ścio­łem i tań­czą swo­je wdzięcz­ne "koło". Jed­na dru­giej kła­dzie pra­wą rękę na ra­mie­niu, a ująw­szy się lewą pod boki, wiją się jak dłu­ga, róż­no­barw­na wstę­ga, po­czem za­my­ka­ją koło.

– Oto Le­po­sa­wa, – mówi Wuk do Mi­li­cza wska­zu­jąc na dziew­czy­nę, ład­niej­szą od in­nych.

Mi­licz już ją spo­strzegł, ale w cza­sie tań­ca nie może zbli­żyć się do niej. Otóż i ta­niec się skoń­czył.

Wsty­dli­we dziew­czę cho­wa się za wę­głem, Mi­licz pod­no­si ręce nad gło­wą, sze­ro­kie rę­kaw) ko­szu­li spa­da­ją mu i za­sła­nia­ją Le­po­sa­wę jak fi­ran­ką Mi­licz wra­ca do domu i mówi do ojca i mat­ki;

– Mat­ko, zna­la­złem ci po­moc­ni­cę, a to­bie, oj­cze, słu­gę. Dla was, bra­cia i sio­stry, do­brą sio­strą. Jest to cór­ka Bo­ży­da­ra No­wa­ka, Le­po­sa­wa.

Mi­licz zbie­ra swa­tów i druch­ny, ubie­ra się jak naj­ład­niej i je­dzie w kon­ku­ry. Wuk, po­bra­tym, pro­wa­dzi or­szak ze sztan­da­rem na cze­le. Jest cho­rą­żym. Wszy­scy odzia­ni od­święt­nie; ko­nie i sio­dła ubra­ne są w kwia­ty i wstę­gi. Cały deszcz wstą­żek spa­da z szyj­ki bu­tel­ki z wód­ką, któ­rą star­szy swat trzy­ma w ręku.

Przy spo­tka­niu we­sel­ne­go or­sza­ku, prze­chod­nie wi­ta­ją prze­jeż­dża­ją­cych.

– Sła­wa zwia­stu­nom we­se­la!

– Szczę­śli­wej dro­gi!

– Niech na­sze wro­gi po­gi­ną!

Swat na­le­wa każ­de­mu po kie­lisz­ku wód­ki i or­szak je­dzie da­lej.

Jadą dzień, jadą dwa, aż do­jeż­dża­ją na­resz­cie do miesz­ka­nia No­wa­ka. Sta­rzec sie­dzi na ła­wecz­ce pod drze­wem orze­cho­wem i wita go­ści.

– Do­kąd leci błę­kit­no­skrzy­dły orzeł, gdzie Szu­ka go­łąb­ki?

– Go­łąb­ka, któ­rej szu­ka­my, jest tu, pod two­im da­chem; to two­ja cór­ka, Le­po­sa­wa. Przy­wieź­li­śmy za nią bo­ga­ty okup, Mi­li­cza.

– Oby cię Bóg bło­go­sła­wił, mój synu, – mówi sta­rzec. – Słoń­ce, któ­re mnie świe­ci­ło do­tąd, niech to­bie świe­ci te­raz. Otwie­raj­cie wro­ta, prze­pusz­czaj­cie ko­cha­nych go­ści, – zwró­cił się No­wak do swej cze­la­dzi. – Na­kry­waj­cie sto­ły, po­da­waj­cie go­ściom co jest naj­lep­sze­go, a ko­niom sta­re­go jęcz­mie­nia.

Trzy dni trwa­ła uczta w domu No­wa­ka; czwar­te­go dnia przy­pro­wa­dzi­li Le­po­sa­wę do na­rze­czo­ne­go. Mat­ka Le­po­sa­wy sta­ła w ką­cie i pła­ka­ła.

– Cze­mu pła­czesz, dro­ga ma­tecz­ko, – pyta ją Mi­licz. – Ma­łoć do­bra u ojca mego, a mo­iem ja ci nie miły?

– Dość do­bra u ojca twe­go i sa­meś mnie miły. Ale nie­do­brze czu­je ser­ce moje. Ocza­ro­wa­nym jest dom nasz nie­szczę­sny; złe oko rzu­ci­ło nań urok. Dzie­więć ta­kich bia­ło­śnież­nych go­łą­bek mia­łam ja prze­cie; ośm wy­da­łam za­mąż, a żad­na nie do­je­cha­ła żywa do domu.

– Bądź spo­koj­na, ma­tecz­ko. Będę strzegł two­jej bia­łej go­łąb­ki, jak źre­ni­cy w oku.

Mat­ka prze­sta­ła pła­kać, a Le­po­sa­wa za­czę­ła roz­da­wać go­ściom po­da­run­ki: na­rze­czo­ne­mu – ko­szu­lę, wy­szy­wa­ną zło­tem i je­dwa­biem, jego ojcu – ołaszcz, swa­tom i druch­nom – chu­s­tecz­ki.

Le­po­sa­wa sia­da na ko­nia jak śnieg bia­łe­go; Mi­licz – na ko­nia, jak wę­giel czar­ne­go. Pod sio­dła­mi cza­pra­ki z czer­wo­ne­go ak­sa­mi­tu, zdob­ne zło­tym szty­chem i chwa­sta­mi. Czar­ne kę­dzio­ry Mi­li­cza po­kry­wa cza­pecz­ka z kil­ku bry­lan­tów, na któ­rych igra pro­mień sło­necz­ny. Z głów­ki Le­po­sa­wy spły­wa je­dwab­na za­sło­na, ob­szy­ta zlo­tem. Pięk­niej­szej pary nie wi­dzia­no w Bo­śni.

Z mu­zy­ką i śpie­wem po­chód wy­ru­sza do domu pana mło­de­go. Mi­licz je­dzie na cze­le. Zda­je mu się, że kro­czy do raju. Za nim po­dą­ża Le­po­sa­wa pod opie­ką swe­go po­bra­ty­ma Wuka. Na­gle wy­da­je okrzyk i bled­nie.

– O, Wuko, mój po­bra­ty­mie. Oczy mi mgłą za­szły, człon­ki sztyw­nie­ją, nie mogę dłu­żej utrzy­mać się na sio­dle. Zdejm mnie z ko­nia i złóż na mięk­kiej tra­wie pod so­sna­mi. Słoń­ce mnie już nie lubi, zie­mia woła mnie do sie­bie.

– Stój­cie, bra­cia! – za­wo­ła Wuk, – prze­rwij­cie mu­zy­kę i śpie­wy. Mo­jej po­sio­strzy­mie źle się zro­bi­ło. Słoń­ce już jej nie lubi, zie­mia woła ją do sie­bie!

Przy­pa­da Mi­licz, zdej­mu­je z ko­nia swą pięk­ną na­rze­czo­ne i skła­da ją na mięk­kiej tra­wie. Le­po­sa­wa wes­tchnę­ła i du­sza jej od­bie­gła.

Druż­bo­wie ze­sko­czy­li z koni, chan­dża­ra­mi, krzy­we­mi no­ża­mi, wy­ko­pa­li grób i zło­ży­li w nim Le­po­sa­wę, twa­rzą do wscho­du. W gło­wach za­sa­dzi­li krzak róży, w no­gach od­ko­pa­li źró­dło, mo­gi­łę za­rzu­ci­li du­ka­ta­mi "Niech ubo­gi za­bie­rze zło­to, mło­dzież nie­chaj się w kwia­ty ustroi, a kto zmę­czo­ny po­dró­żą, niech się ze źró­dła na­pi­je, nie­chaj wy­pocz­nie na mu­ra­wie pod so­sną.

Po­że­gnał się Mi­licz z to­wa­rzy­sza­mi i za­daw­szy ko­nio­wi ostro­gi po­cwa­ło­wał do domu. Już zda­le­ka uj­rza­ła go mat­ka i wy­szła na jego spo­tka­nie.

– Zło­ty mój synu, świa­tło oczu mo­ich, gdzież two­ja pani, dla mnie po­moc­ni­ca, słu­ga dla ojca, a miła sio­stra dla bra­ci i sióstr two­ich? Któż wody przy­nie­sie, kto stół na­kry­je, aże­by zmę­czo­ne ręce sta­rej mat­ki wy­po­cząć mo­gły?

– Nie mam na­rze­czo­nej ni pani, nie masz i ty po­moc­ni­cy, dro­ga mat­ko. Leży moja Le­po­sa­wa w zie­mi wil­got­nej, w le­sie pod so­sną. Po­ściel i mnie łoże ro­dzi­ciel­ko, iż­bym tak­że mógł spo­cząć i za­mknąć znu­żo­ne po­wie­ki.

Mi­licz po­ło­żył się i za­snął na za­wsze.

Co rano, gdy wsta­je sło­necz­ko ru­mia­ne, mat­ka Mi­li­cza wy­cho­dzi na dro­gę, i mówi z ra­do­snym uśmie­chem:

– Oto sy­no­wa moja, Le­po­sa­wa, idzie do źró­dła po wodę.

Gdy księ­życ wscho­dzi, sta­ra pa­trzy nań i mówi:

– Oto Mi­licz, świa­tło oczu mo­ich, wy­bie­ra się na po­lo­wa­nie. Toż to się zwie­rzem ob­ło­wi I

Ale nie masz Mi­li­cza ani Le­po­sa­wy; jest tyl­ko ich obłą­ka­na mat­ka!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: