Bajkowe Święta - ebook
Bajkowe Święta - ebook
Opowiadanie z cyklu #ebooknaświęta
Kiedy wali nam się cały świat, załamujemy się, uciekamy, staramy funkcjonować, byle tylko przetrwać. Jednak byle jak można żyć, ale tylko do czasu. W końcu dzieje się coś, co wyrywa nas z komfortowej skorupy, budząc serce do życia.
Karolina Królikowska i Jakub Wilczyński są idealnym przykładem zmarnowanej szansy. Nierozłączni od dziecka, przyjaciele, najbliżsi sobie – Wilk i Zając. Jeden dzień, jedna decyzja sprawiają, że ich drogi rozchodzą się na wiele lat.
Tegoroczne święta Bożego Narodzenia ściągają obojga do domu i krzyżują ich ścieżki. Stłumiona euforia miesza się z głębokim żalem, ale pojawia się coś jeszcze, pragnienie bliskości. Próba cofnięcia się w czasie sprawia, że oboje budzą się z letargu i zaczynają czuć. I chcieć.
Kiedy to, czego szukamy, mamy na wyciągnięcie ręki. Wystarczy tylko nie zmarnować kolejnej szansy.
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67520-23-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz – przypominam tak oczywistą rzecz. – To definiuje sposób, w jaki będzie postrzegał nas drugi człowiek.
Mrugam powiekami, czując pieczenie, a do tego światła jadących z naprzeciwka aut mnie oślepiają.
– No tak, ale jak mam się do tego zabrać, skoro jeszcze ich nie znam? – pyta klient, który, mam wrażenie, nie kuma tego, co do niego mówię.
– Trzeba zacząć od dokładnej analizy sytuacji wyjściowej.
– Może pani jaśniej? – dopytuje, na co przewracam oczami.
– Trzeba zbadać komunikację. Zrobić odpowiedni pomiar, opierając się nie tylko na opisach, ale też danych liczbowych – tłumaczę spokojnie. – Należy pamiętać, że dane statystyczne są tu kluczowe. To z nich możemy wyciągnąć najwięcej informacji.
– To to coś o komunikacji, o czym wspominała pani na spotkaniu?
– Tak jest – potwierdzam, kiwając głową, jakby ten miał mnie widzieć, i wreszcie chwytam za telefon, bo za chwilę ramię mi odpadnie.
– No dobrze, to na czym się skupić?
– Tak jak omawialiśmy to na naszej konferencji – przypominam mu, że już o tym rozmawialiśmy. – W pierwszej kolejności trzeba zbadać i określić, jak wyglądała wcześniejsza komunikacja pańskiej organizacji? Jak wyglądała komunikacja dla poszczególnych projektów, produktów, usług? – wymieniam. – Co robiły i robią konkurencyjne firmy? Jakie mamy aktualne warunki rynkowe? Co może sprzyjać rozwojowi pańskiej firmy, a co będzie stanowiło wyzwanie w tym kontekście?
– Dobrze, zapisuję.
Bingo! Wreszcie. Facet jest mega przystojny i dobrze sytuowany, ale na PR-ze nie zna się za grosz. Nic dziwnego, że jego firma zaczęła tracić klientów, a przychody maleją.
– Potem określimy grupy docelowe, skupiając się na stylu konsumpcji mediów dominujących w danej grupie. Dzięki temu będziemy wiedzieć, których kanałów należy użyć, próbując komunikować się z danym segmentem odbiorców – recytuję na wydechu, a jednocześnie staram się wyjechać z podporządkowanej na ruchliwą krajówkę.
– Dobrze, że to na panią trafiłem – mówi z uznaniem mężczyzna.
– Wyznaczymy też wszystkie rodzaje celów komunikacyjnych i to będzie baza do tego, aby więcej nie strzelać ślepakami i nie wydawać góry pieniędzy na działania marketingowe, które nie przynoszą żadnych efektów, ponieważ nie są właściwie dopracowane – dodaję, ignorując jego wcześniejszy wywód.
– Pani Karolino, co pani robi w sylwestra? – pyta nagle, powodując, że dębieję.
– Słucham? – odpowiadam pytaniem na pytanie.
– Może zechciałaby pani się ze mną spotkać?
– Nie pracuję w sylwestra – rzucam szybko i dodaję gazu.
– Ale nie służbowo – wyjaśnia. – Mam wrażenie, że świetnie się rozumiemy, więc może zechciałaby pani…
– Skoro tak dobrze się rozumiemy, to nasza kampania pójdzie idealnie – wtrącam, zanim powie o dwa słowa za dużo i będę mu musiała powiedzieć koleje dwa, które mogłyby zakończyć naszą współpracę. – W tej chwili skupmy się wyłącznie na pracy.
– No dobrze, rozumiem – odpiera chłodno. – W takim razie życzę pani wesołych świąt.
– Dziękuję, wzajemnie, panie Dariuszu – odpowiadam grzecznie i się rozłączam.
Odrzucam telefon na fotel obok i wzdycham głęboko. Wreszcie spokój. Teraz będzie się lepiej jechało. Ciemność, droga, auto i ja. Mam nadzieję, że więcej niespodzianek nie będzie, a i trasa przebiegnie płynnie. Jednakże, zauważając widok przed sobą, aż przewracam oczami.
Zatrzymuję się przed przejazdem kolejowym. Patrzę na opuszczające się rogatki, a te przywołują mi na myśl moje również walące się życie. Przymykam więc na chwilę oczy, chcąc odciąć się od tego widoku. Opieram głowę o zagłówek i staram się wyłączyć myślenie. Czerwone światła przebijają się przez opuszczone powieki, jakby chciały mi powiedzieć, że nie tak łatwo jest od tego uciec. A gdyby tak jednak rzucić wszystko i wyjechać gdzieś? Nie wiem gdzie, może w jakieś Bieszczady albo inne Tatry. Tam zaszyć się w górskiej chatce i mieć wszystko i wszystkich głęboko w dupie.
Nagły dźwięk klaksonu powoduje, że niemal się zrywam. Otwieram prędko oczy, a przed sobą zauważam już otwarty przejazd oraz jadące z naprzeciwka samochody. Po chwili ponowne trąbienie upewnia mnie w tym, że powinnam ruszyć.
Wciskam gaz, auto wyje i nagle szarpie, po czym gaśnie.
– Kurwa! – burczę pod nosem i chwytam za kluczyk.
Odpalam je ponownie i tym razem wduszam sprzęgło oraz wrzucam pierwszy bieg. Wreszcie ruszam, szarpiąc mocno. Szlag by to trafił, jeszcze to! Nie pamiętam już za dobrze, jak się prowadzi auto z manualną skrzynią biegów. Mam wrażenie, jakby wszystko sprzeniewierzyło się przeciwko mnie.
Najpierw ten kutas, Maciek, potem ta chora akcja w agencji, później marudzenie rodziców i wreszcie wycieczka do domu na święta. Czy ja już mówiłam, że nie lubię Bożego Narodzenia? Chyba powtarzam to co roku, a te z każdym rokiem dają mi jeszcze większego kopa w moje potłuczone już cztery litery.
No i nie można zapominać o kapciu i urwanym kole, które przytrafiło mi się akurat w tym dniu, w którym postanowiłam jednak pojechać do domu na tych kilka dni. Moja ukochana mazda stoi teraz w warsztacie, no bo przecież terminów nie mają, no i są te zapiździałe święta. Wszędzie święta, święta i święta. Rzygam już tym. A żeby jeszcze bardziej mi dopiec, dali mi jakieś gówno w formie auta zastępczego. Kwadratowe pudełko w odrzucającym zielonym kolorze. Pojemność mniejsza niż mój kubek na kawę, a koni to więcej na łące widziałam. Jednym słowem, ani to jedzie, ani wygląda.
Jedyny plus w tym wszystkim jest taki, że z biegiem lat droga do domu jest coraz lepsza. Dziś trasa z Poznania do mojej wioseczki to już tylko dwie godziny. Kiedyś jechało się trzy, nawet cztery, jeżeli pogoda nie dopisała.
Kiedy docieram do miejscowości poprzedzającej mój dom rodzinny, przypominam sobie, że nie mam nic dla moich rodziców. Trochę głupio, bo przecież ostatni raz byłam tu ponad trzy lata temu. Postanawiam więc zatrzymać się w przydrożnym sklepiku, który pamiętam jeszcze z czasów dzieciństwa. Parkuję wzdłuż drogi, zatrzymuję się przy samym drzewie i wysiadam. W małym samoobsługowym markecie, który dziś jest sporo większy niż sklepik z panią za ladą sprzed lat, kupuję czekoladki, wino, koniak, jakieś owoce i gotowy bukiet goździków. Wiem, nie te czasy, ale nic innego nie ma, a to zawsze coś. Mogłam pomyśleć o tym wcześniej. Jednak nie tym moja głowa była zajęta. Nie tym.
Płacę, ignorując uśmiech ekspedientki, i wychodzę obładowana cienkimi jednorazówkami – jedna z alkoholem, druga z owocami, a pod ramieniem kwiaty.
Kiedy docieram do swojego auta, no nie mojego, a zastępczego, zauważam zaparkowane za mną czarne bmw. Ledwie oświetlające wszystko nikłe światło latarni mruga, jakby też chciało mi powiedzieć, że to nie miejsce dla mnie. Burczę pod nosem i podchodzę na przód mojego samochodu. Widzę, że do drzewa mam jakieś dziesięć centymetrów, więc od razu zapala mi się czerwona lampka. Idę na tył, a tu zderzak stojącego za mną auta niemal styka się z moim. Wtem kierowca tego szpanerskiego auta wysiada.