Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bal na statku Wenecja - ebook

Data wydania:
31 lipca 2024
Ebook
49,90 zł
Audiobook
49,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,90

Bal na statku Wenecja - ebook

Luksusowy wycieczkowiec Wenecja wypływa w długi rejs z Barcelony aż do Nowego Jorku. Jakub i Leonid to dwaj przyjaciele, którzy odbywają kontrakt na statku, tworząc wraz z pozostałą grupą artystów niezwykle barwne widowiska. Ich występy w teatrze stanowią dla podróżujących niebywałą atrakcję. Pierwszego dnia ich uwagę ściąga jeden z gości oraz dotrzymująca mu towarzystwa młoda kobieta o smutnych oczach.

Podczas balu Jakub otrzymuje od tajemniczej pasażerki liścik z prośbą o pomoc.

Wycieczkowiec płynie zostawiając za sobą urokliwe porty, zapierające dech w piersiach widoki, goście bawią się beztrosko nie wiedząc, że na pokładzie statku rozgrywa się ludzki dramat. Każdy dzień podróży przynosi nowe zaskakujące odkrycia, a wciągnięty w niebezpieczną grę Jakub podejmuje wyzwanie nie licząc z konsekwencjami. Trwa emocjonujący wyścig z czasem.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-83295-61-9
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dzień pierw­szy. Bar­ce­lona

Sto­jący od kilku go­dzin w por­cie biały ko­los po­mru­ki­wał ci­cho. Jego ogromna, wy­sta­jąca z wody syl­wetka gó­ro­wała nie tylko nad wy­brze­żem, ale też nad in­nymi jed­nost­kami do­bi­ja­ją­cymi do klifu. Zmą­cona woda ude­rzała o na­szpi­ko­waną dzie­siąt­kami ilu­mi­na­to­rów burtę, za­cze­pione o po­tężne boje liny na­pi­nały się za każ­dym mi­ni­mal­nym ru­chem ma­szyny, w od­dali, srebr­nym łań­cu­chem rzu­co­nym na zmą­cone fale, błysz­czały fa­lo­chrony. Bok statku ze strze­li­stym, wy­su­nię­tym dzio­bem cią­gnął się w górę po­szcze­gól­nymi pię­trami, z mnó­stwem iden­tycz­nych bal­ko­nów z rat­ta­no­wymi me­blami, rzę­dem po­ma­rań­czo­wych sza­lup wy­po­sa­żo­nych w koła ra­tun­kowe i gra­na­to­wym ko­mi­nem z logo ar­ma­tora na szczy­cie. Na ram­pie pa­no­wał ruch, pra­cow­nicy w sza­rych kom­bi­ne­zo­nach pchali wózki za­ła­do­wane ko­lo­ro­wymi wa­liz­kami, trwały roz­ła­dunki, po­hu­ki­wały wtrą­cone w ruch gi­gan­tyczne dźwigi. Ja­sna li­nia ho­ry­zontu zle­wała się w ca­łość, niebo było bo­wiem czy­ste jak łza, po­zba­wione chmur, a mo­rze przy­brało błę­kitną, ja­skrawą barwę. Na ho­ry­zon­cie od­ci­nał się po­strzę­piony, cią­gnący się w kie­runku Ka­ta­lo­nii sza­rawy ma­syw gór­ski o na­zwie Mont­ser­rat. Krą­żące nad wodą mewy krzy­czały, raz po raz nur­ko­wały pod po­wierzch­nię wy­ła­wia­jąc z głę­bin tłu­ste, ru­sza­jące się ką­ski. Wiel­kie por­towe ma­szyny grzmiały, roz­no­sząc wo­kół echo, tę­czowe kon­te­ne­rowce po­ły­ski­wały w słońcu. Na wy­peł­nio­nym po brzegi par­kingu sa­mo­cho­do­wym pa­no­wało oży­wie­nie. Za­czy­nał się ko­lejny dzień ner­wo­wej go­ni­twy.

– Wi­wat, Bar­ce­lona! – rzu­cił w po­wie­trze Le­onid Ostenko, zro­bił sze­roki wy­mach i za­cią­gnął się głę­boko go­rą­cym po­wie­trzem. Na­stęp­nie spoj­rzał w dół, gdzie kłę­bił się tłum pa­sa­że­rów przy­go­to­wu­ją­cych się do za­okrę­to­wa­nia. Ukra­iniec był wy­so­kim, do­brze zbu­do­wa­nym blon­dy­nem z wą­skimi oczami w ko­lo­rze stali i wło­sami się­ga­ją­cymi ra­mion, które zwy­kle ujarz­miał gumką. Opa­lony, bar­czy­sty, z bez­tro­skim, uj­mu­ją­cym uśmie­chem na twa­rzy, nie­ustan­nie przy­cią­gał spoj­rze­nia płci prze­ciw­nej. – Jedna od­je­chała, przy­je­chała na­stępna.

– Kogo masz kon­kret­nie na my­śli? – spy­tał Ja­kub Grze­liń­ski, wy­spor­to­wany bru­net z kil­ku­dnio­wym za­ro­stem na bro­dzie i po­licz­kach. Ubrany w krót­kie, białe spodenki i gra­na­tową ko­szulkę z logo firmy trzy­mał w ręku ku­bek z kawą i po­pi­jał ją drob­nymi ły­kami.

– No, stonkę oczy­wi­ście!

– Nie za­po­mi­naj, że dzięki tej stonce, jak ją na­zy­wasz, masz ro­botę.

– Taa... – jęk­nął te­atral­nie Ostenko. – Skoń­czył się je­den kie­rat, za­czyna na­stępny.

Obaj znaj­do­wali się na naj­wyż­szym po­kła­dzie wło­skiego wy­ciecz­kowca o ro­man­tycz­nej na­zwie We­ne­cja, tuż przy szkla­nej ba­lu­stra­dzie, w miej­scu, gdzie roz­cią­gał się wspa­niały wi­dok na port i całe wy­brzeże Bar­ce­lony. Zbli­żało się po­łu­dnie. Sta­tek nie­mal opu­sto­szał. Go­ście koń­czący dziś rejs opu­ścili po­kład We­ne­cji tuż przed je­de­na­stą, zaś nie­mal cała za­łoga, po­sta­wiona w stan go­to­wo­ści, przy­go­to­wy­wała się go­rącz­kowo do przy­ję­cia ko­lej­nej grupy, wcale nie­ma­łej, bo li­czą­cej so­bie około trzech ty­sięcy lu­dzi. Jedni czy­ścili po­rę­cze scho­dów, inni szo­ro­wali pod­łogi, a jesz­cze inni roz­sta­wiali przy ba­se­nie pla­sti­kowe le­żaki. Na dol­nych po­kła­dach nie­wi­doczni dla oczu po­dró­żu­ją­cych pra­cow­nicy statku przy­go­to­wy­wali ka­juty, wy­mie­niali po­ściel, pu­co­wali to­a­lety, ka­biny prysz­ni­cowe, od­ku­rzali wy­kła­dziny i opróż­niali ko­sze na śmieci. Jesz­cze ni­żej urzę­do­wali pra­cow­nicy tech­niczni, w kuch­niach zaś trwał wy­ścig z cza­sem, two­rzyły się tam wy­szu­kane po­trawy, które miały za­do­wo­lić pod­nie­bie­nie każ­dego z trzech ty­sięcy ma­ją­cych przy­być wkrótce na sta­tek go­ści. W bu­fe­tach usta­wiano stoły, krze­sła, wy­kła­dano sztućce owi­nięte gra­na­to­wymi ser­wet­kami, sterty ta­le­rzy, kub­ków, mi­se­czek, uzu­peł­niano au­to­maty z so­kami i de­ko­ro­wano lady chłod­ni­cze, gdzie nie­długo miały wy­lą­do­wać ry­nienki z dy­mią­cymi po­tra­wami.

– Tro­chę im za­zdrosz­czę! – Lo­nia wes­tchnął de­mon­stra­cyj­nie. – Też chciał­bym kie­dyś tak po­le­niu­cho­wać. Ni­czym się nie przej­mo­wać, ni­czego nie mu­sieć. Tylko le­żeć, pić, tań­czyć, upra­wiać seks... Za­bawa, za­bawa... Nie­koń­cząca się za­bawa!

– Za­pra­cu­jesz, odło­żysz, to po­pły­niesz – ujął ra­cjo­nal­nie kum­pel. Od­sta­wił pu­sty ku­bek i oparł obie dło­nie na po­rę­czy. Prze­chy­lił się, chcąc doj­rzeć wię­cej. – Uwa­żam, że i tak nie mamy po­wodu do na­rze­kań. Po­patrz na kel­ne­rów. Ci to do­piero mają za­pieprz! Od rana do póź­nego wie­czora. W środku dnia krótka prze­rwa na od­po­czy­nek, i od nowa! A my mamy za­le­d­wie cztery wy­stępy w ty­go­dniu i tro­chę prób. Reszta czasu na­leży do nas. Przy nich je­ste­śmy kró­lami ży­cia!

– Hej, chło­paki! Nie idzie­cie na mia­sto?

Na dźwięk zna­jo­mego głosu nie­mal jed­no­cze­śnie od­wró­cili głowy. Przed nimi stała śred­niego wzro­stu, szczu­pła, zgrabna blon­dynka o owal­nej twa­rzy z peł­nymi ustami, szpi­cza­stym no­skiem i parą szma­rag­do­wych oczu w ciem­nej opra­wie. Pro­ste, dłu­gie włosy miała za­wią­zane w ku­cyk. Od­zna­czała się nie tylko urodą, ale rów­nież nie­zwy­kłym ta­len­tem do tańca.

– Ta­tiana? Co tu­taj ro­bisz? – za­wo­łał za­sko­czony Kuba. – My­śla­łem, że za­bra­łaś się z resztą ekipy i po­je­cha­li­ście zwie­dzać. Ogrody Gau­díego cze­kają! Sa­grada Fa­mília i oczy­wi­ście La Ram­bla!

– Po­cząt­kowo mia­łam taki za­miar, ale stwier­dzi­łam, że bez cie­bie ni­g­dzie nie jadę.

Mru­gnęła w jego stronę za­czep­nie, na co on od­ru­chowo prze­cze­sał pal­cami włosy i zmarsz­czył krza­cza­ste brwi.

– Chcia­łem jesz­cze zro­bić so­bie si­łow­nię... – mruk­nął na swoje uspra­wie­dli­wie­nie. – Poza tym... Bar­ce­lonę wi­dzia­łem już tyle razy. I nie tylko Ogrody Gau­díego i Sa­gradę Fa­mílię...

– W su­mie ja też – zgo­dziła się dziew­czyna. – To może...

Wy­ko­nała zna­czący ruch ra­mie­niem, wska­zu­jąc prze­szklone drzwi. Uśmiech­nęła się przy tym za­lot­nie i fi­lu­ter­nie za­trze­po­tała fi­ranką rzęs.

– Ka­juta wolna, wszy­scy się roz­je­chali – szep­nęła, za­gry­za­jąc sub­tel­nie dolną wargę.

Ja­kub uśmiech­nął się pół­gęb­kiem i łyp­nął lu­bież­nie w jej stronę. Lu­bił ją taką chętną, lekko pro­wo­ku­jącą.

Sto­jący obok Lo­nia roz­ło­żył bez­rad­nie ra­miona.

– Gdyby coś, mnie tu nie ma. Pójdę tylko po ręcz­nik i sko­rzy­stam so­bie z ba­senu. A wy, go­łą­beczki, czerp­cie z uro­ków ży­cia!

Mru­gnął po­ro­zu­mie­waw­czo w kie­runku kum­pla, który ob­jął kle­jącą się do niego dziew­czynę.

– Nie­długo po­kłady wy­peł­nią się no­wymi go­śćmi. Mu­szę wy­pa­trzyć so­bie ja­kąś fajną ba­beczkę, co nie? Naj­le­piej z du­żym biu­stem i wiel­kim tył­kiem! – do­dał w prze­lo­cie.

– Oj, Lońka, Lońka! – Kuba z po­bła­ża­niem po­krę­cił głową. – Do­igrasz się w końcu.

– Wiesz, że za­ka­zany owoc naj­le­piej sma­kuje. – Wy­piął pierś i ro­ze­śmiał się pro­wo­ka­cyj­nie.

– Ja­sne! Ale uwa­żaj i miej oko na wszyst­kich! Wiesz, że nie można ni­komu ufać. A jak ktoś na cie­bie do­nie­sie, masz prze­chla­pane!

– Nie kracz, bo wy­kra­czesz! – ob­ru­szył się Le­onid. – W końcu nic złego nie ro­bię. Uszczę­śli­wiam tylko sa­motne, za­gu­bione ko­biety.

– Szkoda, że za­po­mnia­łeś do­dać: dziane.

– Oj tam, oj tam! – za­pro­te­sto­wał z odro­biną cy­ni­zmu Ostenko. – Od razu dziane. Po pro­stu lu­bię ko­biety za­dbane i nie­za­leżne.

Cmok­nął z za­do­wo­le­niem, spo­glą­da­jąc na bu­fet, przy któ­rym jesz­cze nie było no­wych go­ści, za to je­den z bar­ma­nów usta­wiał przy­nie­sione szkło w rów­nym rzę­dzie.

Ta­tiana przy­glą­dała się im, mru­żąc oczy przed słoń­cem. Nie wzięła ze sobą oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych, to­też za­sło­niła się od­ru­chowo ręką i rzu­ciła znie­cier­pli­wiona:

– Prze­stań­cie już się prze­ko­ma­rzać! Wy­star­czy!

Grze­liń­ski przy­tak­nął ocho­czo i moc­niej przy­gar­nął do sie­bie dziew­czynę. Cmok­nął ją w kark i szep­nął wprost do ucha:

– Chodźmy, szkoda czasu!

Lo­nia wy­szcze­rzył ło­bu­zer­sko równe, białe zęby i mru­gnął do nich okiem.

– Baw­cie się do­brze, moi ko­chani! Wi­dzimy się za nie­długo!

***

Pięt­na­sty po­kład, na któ­rym usy­tu­owane były ba­seny, ja­cuzzi, a także le­żaki i ogromne ko­sze, w któ­rych można się było za­szyć i za­to­pić w roz­my­śla­niu, za­lud­nił się szybko. Z nieba lał się żar, to­też więk­szość ko­biet, nie­za­leż­nie od wieku, wy­sta­wiała swoje na­oli­wione ciała wci­śnięte w ko­lo­rowe, skąpe bi­kini, wprost na pro­mie­nie sło­neczne. Z gło­śni­ków wy­brzmie­wał wielki prze­bój Mi­cha­ela Jack­sona Who is it?, nie­któ­rzy pod ogrom­nym te­le­bi­mem po­dry­gi­wali w rytm mu­zyki, inni tań­czyli, a jesz­cze inni słu­chali. Przy ba­rze lały się drinki, dzieci pisz­czały, plu­ska­jąc się w wo­dzie, w ruch po­szły karty i ko­ści, zaś ci szu­ka­jący za­po­mnie­nia wczy­ty­wali się w stro­nice przy­wie­zio­nych ze sobą ksią­żek.

Ja­kub roz­glą­dał się do­okoła, li­cząc, że wśród go­ści roz­po­zna zna­jomą, ro­ze­śmianą gębę Loni. Mi­nął ba­seny, wy­spę z lo­dami, po czym ru­szył wzdłuż usta­wio­nych sto­li­ków z rat­tanu. Wszyst­kie już były za­jęte, nie­któ­rzy są­czyli piwo, inni, pa­ląc pa­pie­rosy, dys­ku­to­wali żar­li­wie. Ję­zyki z róż­nych za­kąt­ków świata mie­szały się ze sobą, tak samo jak ko­lor skóry i rysy twa­rzy.

Wieża Ba­bel – przy­szło mu na myśl mimo woli. – Księga Ro­dzaju.

Za­uwa­żył, że tym ra­zem na sta­tek przy­było dużo Azja­tów i ciem­no­skó­rych. Mu­siał przy­znać, że nie­które Mu­latki były wy­jąt­kowo zgrabne. Mimo woli oglą­dał się za ich wy­sta­ją­cymi ty­łecz­kami i ster­czą­cymi cy­cusz­kami, za­kry­tymi le­d­wie skraw­kami ma­te­ria­łów. Wciąż nie miał dość, choć nie tak dawno temu upra­wiał dziki seks z Ta­tianą. Jej tem­pe­ra­ment nie miał so­bie rów­nych, choć w tej ma­te­rii Kuba po­sia­dał prze­cież spore do­świad­cze­nie. Nie­ustan­nie po­tra­fiła go za­ska­ki­wać, cza­sem wy­da­wało mu się, że jej ciało jest z gumy, nie ma ko­ści ani krę­go­słupa. Umiała wy­ko­nać każdą pozę i za każ­dym ra­zem pod­nie­cała go do gra­nic moż­li­wo­ści. Dziś było po­dob­nie. Dwie go­dziny in­ten­syw­nych zma­gań zro­biły swoje, czuł się zmę­czony, speł­niony, ale wciąż nie­na­sy­cony. Całe szczę­ście, że tego dnia nie miał ani prób, ani wy­stę­pów. Ta­nia, nie­stety tak. Mu­siała wra­cać do te­atru, gdzie już cze­kała na nią stała ekipa, z którą zwy­kle wy­stę­po­wała.

– Po­trak­tuję to jako roz­grzewkę przed wy­stę­pem. – Za­śmiała się, sto­jąc już ubrana w drzwiach od ka­juty, kiedy on jesz­cze nagi wy­le­gi­wał się w po­ścieli.

Ju­trzej­sze przed­sta­wie­nie pod na­zwą Mo­ulin Ro­uge mu­siało być przy­go­to­wane per­fek­cyj­nie. Grze­liń­ski uwiel­biał ob­ser­wo­wać Ta­tianę zza ku­lis, pa­trzeć na jej zgrabne nogi ukryte pod war­stwą fal­ba­nek, fisz­bin i ha­lek, które ubrane w zgrabne trze­wiczki wy­ma­chi­wały w rytm kan­kana.

Ach, te nogi! – jęk­nął w du­chu, za­cią­ga­jąc się jak dy­mem z pa­pie­rosa ostat­nim wspo­mnie­niem mi­ło­snych igra­szek. Gdyby nie to, że wró­cili zna­jomi i w ka­ju­cie zro­biło się na­gle tłoczno, po­wtó­rzy­liby ten nu­me­rek jesz­cze kilka razy. Ob­li­zał wargi, które na­gle zro­biły się su­che. Bie­gnący z bu­fetu nie­biań­ski za­pach wy­sta­wio­nych tam po­traw spra­wił, że po­czuł, jakby ja­kiś że­la­zny pier­ścień za­ci­skał mu się wo­kół żo­łądka. Wtedy uświa­do­mił so­bie, że wła­ści­wie od rana nic nie jadł. Znów po­my­ślał o ko­le­dze z Ukra­iny, Loni, który z re­guły to­wa­rzy­szył mu przy po­sił­kach, kiedy mieli wolne. Po­znali się na po­czątku kon­traktu, czyli ja­kieś sześć mie­sięcy temu. Od po­czątku za­pa­łali do sie­bie sym­pa­tią, choć dzie­liły ich cztery lata i różne uspo­so­bie­nie. Ostenko trak­to­wał świat lekko, przyj­mo­wał wszystko, co przy­no­sił mu los, choć zdra­dzał cza­sem ten­den­cje do na­rze­ka­nia. Uwiel­biał uwo­dzić i czer­pać z tego ko­rzyść, a by­cie w cen­trum za­in­te­re­so­wa­nia było czymś, co na­prawdę go krę­ciło. Grze­liń­ski wresz­cie do­strzegł kom­pana na tyle statku, sie­dzą­cego na brzegu le­żaka tuż obok roz­ło­żo­nej na ręcz­niku star­szej, in­ten­syw­nie opa­lo­nej ko­biety. Skóra na jej brzu­chu i udach zwi­sała roz­pacz­li­wie, oczy miała za­sło­nięte ogrom­nymi oku­la­rami w czar­nych opraw­kach, zaś część twa­rzy skrytą pod słom­ko­wym ka­pe­lu­szem. Jej palce dłoni zdo­biły po­kaźne pier­ścionki, na po­marsz­czo­nym de­kol­cie po­ły­ski­wał gruby łań­cuch wy­koń­czony me­da­lio­nem. Chło­pak coś jej tłu­ma­czył, a ona słu­chała uważ­nie. Lo­nia po­słu­gi­wał się nie tylko ukra­iń­skim, an­giel­skim, hisz­pań­skim, lecz także nie­miec­kim. Ma, sku­bany, ta­lent do ję­zy­ków – żach­nął się z lekką za­zdro­ścią Kuba.

– Lo­nia, cały czas cie­bie szu­kam! Gdzie ty się po­dzie­wasz?

Chło­pak po­trzą­snął głową i wy­szcze­rzył równą, białą kla­wia­turę uzę­bie­nia. Szep­nął coś do le­żą­cej ko­biety, po czym pod­niósł się i wy­pro­sto­wał no­gawki lnia­nych spodni.

– Mu­sia­łeś to zro­bić?

– Co ta­kiego? – zdzi­wił się kum­pel.

– Już pra­wie do­pią­łem te­mat – sark­nął. – A tym mi prze­rwa­łeś w naj­mniej od­po­wied­nim mo­men­cie!

– Czyli co do­kład­nie? Bo­isz się, że ju­tro jej nie roz­po­znasz?

– Nie drwij so­bie! Do­brze wiesz, że jak ko­goś na po­czątku so­bie upa­trzysz, to po­tem siłą rze­czy na niego wpa­dasz. Tak to już jest, tak to działa. Mimo tylu ty­sięcy osób.

– I co z tego?

– To, ba­ra­nie, że pra­wie się z nią umó­wi­łem! Już się­gała do to­rebki po kartę, by dać mi nu­mer ka­biny.

– Pra­wie robi róż­nicę. – Ja­kub się skrzy­wił. – Zdą­żysz jesz­cze ją zba­ła­mu­cić. Le­piej chodźmy coś zjeść!

***

– Je­stem już pełny – skwi­to­wał Grze­liń­ski, kle­piąc się z za­do­wo­le­niem po brzu­chu. Te kre­wetki były prima sort! – A ty?

– Ja jesz­cze sko­czę po do­kładkę. Mam ochotę na de­li­katny de­ser!

Le­onid wstał, od­su­wa­jąc z brzę­kiem krze­sło. Zaj­mo­wali dwu­oso­bowy sto­lik pod sa­mym pa­no­ra­micz­nym prze­szkle­niem, skąd roz­ta­czał się ob­raz na pełne mo­rze. Za­cho­dzące słońce od­bi­jało się od li­nii ho­ry­zontu ty­sią­cami pur­pu­ro­wych re­flek­sów, które spra­wiały wra­że­nie tań­czą­cych.

Grze­liń­ski za­wie­sił tam na chwilę wzrok.

– Mi­lion do­la­rów za taki wi­dok – rzekł bar­dziej do sie­bie niż do ko­legi, który nie zwra­ca­jąc uwagi na jego za­chwyt, ru­szył w głąb bu­fe­tów w po­szu­ki­wa­niu cze­goś eks­tra.

Ubrany był w lniane spodnie i ba­weł­nianą ko­szulkę. Jego wy­rzeź­biona wie­lo­let­nimi tre­nin­gami, opa­lona syl­wetka przy­cią­gała spoj­rze­nia dziew­czyn, które do­piero co przy­były na po­kład wy­ciecz­kowca. Jedne były w to­wa­rzy­stwie ro­dzi­ców albo in­nych osób z ro­dziny, inne chło­pa­ków, jed­nak żadna z nich nie omiesz­kała za­wie­sić na tym męż­czyź­nie roz­ma­rzo­nego wzroku.

Le­onid zda­wał so­bie sprawę ze swo­jej atrak­cyj­no­ści, dla­tego ko­rzy­stał z tych wa­lo­rów, ile wle­zie. Zmie­niał dziew­czyny jak rę­ka­wiczki, nie my­śląc o ustat­ko­wa­niu się ani o za­ło­że­niu ro­dziny. A ostat­nio upodo­bał so­bie star­sze, za­możne tu­rystki, które w za­mian za chwilę to­wa­rzy­stwa, za­po­mnie­nia i nie­win­nej za­bawy po­tra­fiły być nie­zwy­kle hojne. Oczy­wi­ście ro­bił to w wiel­kiej ta­jem­nicy. W umo­wie miał za­pi­sane, że bliż­sze kon­takty z go­śćmi statku grożą ze­rwa­niem kon­traktu i karą grzywny. Mimo tego ry­zyka Lo­nia nie za­mie­rzał zre­zy­gno­wać z tego przy­jem­nego spo­sobu na do­dat­kowy za­ro­bek, i to cał­kiem nie­mały.

Te­raz Ostenko prze­ci­skał się wzdłuż bu­fe­tów za­sta­wio­nych przy­sma­kami z róż­nych czę­ści świata. Nowi go­ście zdą­żyli się już po­rząd­nie zgłod­nieć, bo więk­szość sto­li­ków była już za­jęta, re­stau­ra­cja pę­kała w szwach i roz­brzmie­wała dźwię­kiem oży­wio­nych, to­czą­cych się wo­kół roz­mów. Ku­cha­rze w far­tu­chach i wy­so­kich czep­cach strze­gli swo­jego kró­le­stwa, dba­jąc o to, aby przy­pad­kiem ni­czego ni­komu nie za­bra­kło. Na jed­nym ze sto­isk wid­niała ogromna pie­czona knaga, z za­ru­mie­nioną skórką i so­czy­stym, ró­żo­wym mię­sem. Obok stała mi­seczka z za­wie­si­stym, ru­da­wym so­sem. To wła­śnie tam usta­wiła się ko­lejka, która za­ta­ra­so­wała przej­ście do de­se­rów.

Lo­nia już wra­cał z ta­le­rzy­kiem i upa­trzo­nym wcze­śniej przy­sma­kiem, na który skła­dał się ma­leńki po­jem­ni­czek z mu­sem wa­ni­lio­wym, gdy wtem idący z prze­ciwka wy­soki, bar­czy­sty męż­czy­zna w czar­nym pod­ko­szulku, prze­py­cha­jąc się po sztukę mięsa, szturch­nął go łok­ciem.

– Shit! – za­klął siar­czy­ście Ukra­iniec, kiedy na­czy­nie z me­la­miny wy­pa­dło mu z ręki i słod­kość po­to­czyła się po ce­ra­micz­nej pod­ło­dze.

Jego wzrok za­re­je­stro­wał w tym mo­men­cie kan­cia­stą syl­wetkę i sze­roką twarz z ta­tu­ażem na szyi i brzydką szramą pod okiem. Osob­nik ob­rzu­cił go tylko lek­ce­wa­żą­cym spoj­rze­niem, nie za­mie­rza­jąc na­wet prze­pro­sić.

Nie­przy­zwy­cza­jony do ta­kiego trak­to­wa­nia Ostenko za­ci­snął je­dy­nie pię­ści, po­czer­wie­niał na twa­rzy, prze­łknął gło­śno ślinę i zro­bił zwrot, re­zy­gnu­jąc z ko­lej­nego kursu po de­ser. Do­tarł już pra­wie na miej­sce, kiedy uwagę jego przy­kuł okrą­gły, ośmio­oso­bowy sto­lik za­sta­wiony je­dze­niem, pusz­kami coca-coli, fanty, szklan­kami piwa i kie­lisz­kami z wi­nem. Nie by­łoby w tym wi­doku nic dziw­nego, gdyby nie ogromny ba­ła­gan pa­nu­jący na bla­cie. Roz­bry­zgane po­trawy, roz­rzu­cone sztućce, zmięte ser­wetki... Po chwili do­strzegł przy stole gru­basa z okrą­głą twa­rzą, po­dwój­nym pod­bród­kiem i strze­chą ru­dych wło­sów, w roz­pię­tej do pasa ko­szuli, z wid­nie­ją­cym na klatce pier­sio­wej ta­tu­ażem i gru­bym na dwa palce łań­cu­chem ze złota. To­wa­rzy­szyły mu ja­kieś osoby, któ­rych nie miał ochoty oglą­dać, a więc tylko po­ki­wał z po­li­to­wa­niem głową i po­ma­sze­ro­wał da­lej.

Za­stał kum­pla prze­glą­da­ją­cego zdję­cia w te­le­fo­nie. Grze­liń­ski sie­dział wciąż na tym sa­mym miej­scu i po­pi­jał wodę przy­nie­sioną z au­to­matu.

– Wi­dzia­łeś ten chlew?

Kuba pod­niósł głowę, od­ry­wa­jąc się od ga­le­rii pa­miąt­ko­wych fo­to­gra­fii wy­ko­na­nych w cza­sie po­przed­nich rej­sów.

– Gdzie? – rzu­cił zdez­o­rien­to­wany.

– No, tam!

Ru­chem brody wska­zał miej­sce pod ścianą, na któ­rej wid­niał ob­raz w zło­tej ra­mie, przed­sta­wia­jący ko­biecą twarz w we­nec­kiej ma­sce.

– Nie – za­prze­czył. – Nie zwró­ci­łem uwagi.

– Sie­dzi tam ja­kaś opa­sła świ­nia i żre! – sark­nął Lo­nia, nie kry­jąc wzgardy. – Wy­gląda go­rzej niż za­wod­nik sumo.

– Dla mnie to żadna no­wość! Ża­łu­jesz mu? – Grze­liń­ski za­śmiał się i zer­k­nął wy­mow­nie na pu­ste ręce ko­legi.

– Zre­zy­gno­wa­łeś jed­nak z de­seru? Su­mie­nie ru­szyło?

– Nie zre­zy­gno­wa­łem – wark­nął kum­pel, nie kry­jąc iry­ta­cji. – Ktoś mi go wy­trą­cił z ręki. Na­stępny fa­na­tyk je­dze­nia.

– No to masz dzi­siaj pe­cha – skwi­to­wał tan­cerz i uśmiech­nął się z drwiną. – Może to i le­piej, wyj­dzie ci tylko na zdro­wie.

– Ja­sne! – rzu­cił Lo­nia i na­gle jego wzrok po­wę­dro­wał za prze­cho­dzą­cym obok umię­śnio­nym go­ściem. – To wła­śnie ten go­guś! Na­wet nie prze­pro­sił.

– Daj spo­kój! Nie za­po­mi­naj, że nie masz tu do czy­nie­nia z ary­sto­kra­cją, tylko czę­sto z pro­sta­kami bez krzty i ogłady!

– To aku­rat prawda. – Ostenko wes­tchnął zre­zy­gno­wany, a na­stęp­nie do­dał, nie spusz­cza­jąc z dry­blasa wzroku: – Jak wi­dać to jedna klika. Nic dziw­nego. Świ­nia do­rów­nuje świni.

Ja­kub mruk­nął z lek­kim po­bła­ża­niem.

– Daj już spo­kój! Nie zmie­nisz tego świata, choć­byś na­wet bar­dzo tego chciał! – Od­sta­wił z brzdę­kiem ku­bek z wodą i wstał. – Chodźmy le­piej po­pa­trzeć, jak nasi tań­czą – za­pro­po­no­wał. – Nie­długo skoń­czy się próba, a za­cznie pierw­sza tura wy­stę­pów.

– Masz ra­cję, stary! Le­piej stąd chodźmy!

Znaj­do­wali się aku­rat na wy­so­ko­ści okrą­głego sto­lika, przy któ­rym sie­dział oparty na łok­ciach opa­sły gość w bia­łej, lnia­nej ma­ry­narce. Przed nimi zro­bił się za­tor, dla­tego Ja­kub mimo woli rzu­cił nań okiem. Oprócz dry­blasa w czar­nym pod­ko­szulku, z wy­dzier­ganą w wielu miej­scach skórą, do­strzegł doj­rzałą ko­bietę o śnia­dej ce­rze, peł­nych kształ­tach, dość ładną i za­dbaną. Ale nie ona spra­wiła, że na mo­ment za­bra­kło mu po­wie­trza. To­wa­rzy­szyła tej gru­pie jesz­cze jedna osoba. Mło­dziutka, drob­nej bu­dowy dziew­czyna z prze­piękną twa­rzą, brą­zo­wymi wło­sami i prze­raź­li­wie smut­nymi oczami. Ob­rzu­cił ją prze­lot­nym spoj­rze­niem, od­no­sząc wra­że­nie, że ona na niego rów­nież pa­trzy. Prze­łknął ślinę i z nie­zro­zu­mianą dla sie­bie sa­mego nie­chę­cią po­dą­żył za Lo­nią.

***

Grze­liń­ski stał za ku­li­sami i pa­trzył, jak ko­le­dzy i ko­le­żanki po fa­chu ubrani w stroje ba­le­towe wy­ko­nują spek­takl za­ty­tu­ło­wany Ro­meo i Ju­lia. Ta­tiana w body i bia­łej, zwiew­nej jak gęsi puch spód­niczce, ze zwią­za­nymi w kok wło­sami, su­nęła zgrab­nie w tańcu. Ten so­lowy nu­mer na­le­żał do jej ulu­bio­nych, ba­letu uczyła się w swo­jej oj­czyź­nie, Ro­sji. Wpraw­dzie wi­do­wi­sko nie miało tak na­prawdę nic z kla­syki, jed­nakże po­przez wspa­niałą de­ko­ra­cję, wznio­słą mu­zykę i zdol­no­ści tan­ce­rzy cie­szyło oko, po­ry­wało serca i na­le­żało do ich ulu­bio­nych. Ze­spół za każ­dym ra­zem otrzy­my­wał owa­cje na sto­jąco, pu­blicz­ność sza­lała. Tani to­wa­rzy­szył zwy­kle Dy­mitr, który za­ło­żył do tego wy­ko­na­nia ob­ci­sły ko­stium uka­zu­jący rzeźbę jego ra­mion, ud i po­ślad­ków. Mimo mię­śni chło­pak na­le­żał ra­czej do szczu­płych, śred­niej bu­dowy osób.

Słupy re­flek­to­rów oświe­tlały scenę, na ekra­nie po­ka­zy­wały się ko­lo­rowe ilu­mi­na­cje. Raz ka­mie­nica ze słyn­nym bal­ko­nem z We­rony, raz ulice mia­sta, a in­nym ra­zem bo­gate wnę­trza kom­nat rodu Ka­pu­le­tich.

Ta­tiana i Dy­mitr po­cho­dzili z Pe­ters­burga i jesz­cze ja­kiś czas temu two­rzyli zgraną, za­ko­chaną w so­bie parę. Do czasu, kiedy na ho­ry­zon­cie po­ja­wił się on, czyli Ja­kub Grze­liń­ski. Wów­czas Ta­nia ze­rwała z chło­pa­kiem, oczy­wi­ście ku jego roz­pa­czy prze­ra­dza­ją­cej się cza­sami we wście­kłość. Choć mi­nęło już kilka mie­sięcy, Dima na­dal ro­bił na złość nie tylko jemu, lecz także swo­jej daw­nej part­nerce. Cza­sem pod­mie­nił ry­wa­lowi ko­stium, po­mie­szał ich buty, a kie­dyś na­wet pró­bo­wał pod­ło­żyć mu nogę w tańcu. Do­stał za to od Kuby po gę­bie i na tym wy­rów­nały się ich ra­chunki. Po tym wy­da­rze­niu na­stą­pił względny po­kój.

Tym­cza­sem przed­sta­wie­nie się za­koń­czyło, ko­tara za­su­nęła, ar­ty­ści roz­bie­gli się do gar­de­roby, a dy­rek­tor te­atru, Ro­berto, wy­szedł, by wszyst­kim po­dzię­ko­wać i za­po­wie­dzieć pro­gram na ko­lejny dzień. Ro­bił to jak za­wsze w pię­ciu ję­zy­kach, an­giel­skim, wło­skim, hisz­pań­skim, fran­cu­skim i nie­miec­kim, co zwy­kle nu­dziło lu­dzi. Na wi­downi roz­bły­sło świa­tło, go­ście za­częli opusz­czać swoje miej­sca i kie­ro­wać się w stronę wyj­ścia. Wtem uwagę Ja­kuba przy­kuło kilka osób w dru­gim rzę­dzie. Bez trudu roz­po­znał męż­czy­znę ze sto­łówki, jego po­stawną part­nerkę i tę trze­cią, która stała za nimi z opusz­czo­nymi ra­mio­nami i po­chy­loną głową. Do­trzy­my­wał jej to­wa­rzy­stwa ro­sły męż­czy­zna, tym ra­zem w czar­nej ko­szuli i sli­mo­wa­nych spodniach. Kiedy star­sza z ko­biet wspięła się po wy­ło­żo­nych wy­kła­dziną scho­dach, kro­czący za nią gruby ru­dzie­lec zro­bił krok w bok i prze­pu­ścił dziew­czynę. Ta wy­pro­sto­wała się i ru­szyła z miej­sca. Miała na so­bie białą, pro­stą su­kienkę przed ko­lana, otu­la­jącą zgrabne ciało, do­da­jącą uroku i nie­win­no­ści. Kiedy mi­nęła się z gru­ba­sem, ten za­szedł ją od tyłu i po­ło­żył wielką łapę na jej po­śladku. Uśmiech­nął się przy tym ob­sce­nicz­nie i klep­nął, ku ucie­sze tego młod­szego, na co ona zgar­biła plecy, scho­wała głowę w ra­miona i nie pro­te­stu­jąc, ru­szyła do przodu.

O co tu­taj cho­dzi? – za­dał so­bie py­ta­nie Ja­kub, bo w tym mo­men­cie uświa­do­mił so­bie, że dziew­czyna ze smutną twa­rzą nie mo­gła być córką tych dwojga.

***

Oparci o po­ręcz ba­lu­strady naj­wyż­szego po­kładu wpa­try­wali się w od­da­la­jący, oświe­tlony mi­lio­nami świa­te­łek ląd. Niebo było usy­pane gwiaz­dami, grzbiety fal po­ły­ski­wały w bla­sku za­wie­szo­nego nad po­wierzch­nią mo­rza księ­życa. Sta­tek su­nął do przodu, pru­jąc fale, wpro­wa­dza­jąc w ruch po­wie­trze, które otu­lało ich cie­płem i mor­ską bryzą. Szum wody przy­jem­nie wi­bro­wał w uszach. Ta­nia, już w dre­sie i or­ta­lio­no­wej ka­mi­zelce, przy­tu­liła się do Ja­kuba, ob­jęła go w pa­sie i mil­czała. Na dol­nych po­kła­dach nie­śmier­tel­nie trwała za­bawa, śmie­chy, krzyki i mu­zyka do­cie­rały tu­taj le­d­wie strzę­pami dźwię­ków.

– Pięk­nie, prawda? – rzu­cił ci­cho, nie od­wra­ca­jąc głowy.

– Cu­dow­nie – przy­znała. – Je­stem tu­taj tyle czasu, ale za każ­dym ra­zem ten wi­dok po­wala mnie na ko­lana.

– Mnie też...

– A kiedy sta­tek od­bija od brzegu, a z gło­śni­ków pły­nie Time to say go­od­bye An­drei Bo­cel­lego i Sa­rah Bri­ght­man, za każ­dym ra­zem chce mi się pła­kać. Szkoda, że dziś mnie to omi­nęło.

– Pła­kać? Dla­czego?

Po­chy­lił się nad nią i po­ca­ło­wał w czu­bek głowy. Jej włosy pach­niały szam­po­nem o za­pa­chu or­chi­dei.

– Nie wiem... Po pro­stu mi smutno.

– Mnie ta mu­zyka po­rywa – stwier­dził po chwili mil­cze­nia. – Wła­śnie do­piero chce mi się żyć.

– Szczę­ściarz – skwi­to­wała z prze­ką­sem. – Nic na to nie po­ra­dzę, że tę­sk­nię cza­sem za do­mem i ro­dziną.

– Ja nie mam za kim tę­sk­nić – od­parł. – Chyba że za tobą.

– Jak to nie masz? Nie zo­sta­wi­łeś ni­kogo w Pol­sce? Ro­dzi­ców, ro­dzeń­stwa, przy­ja­ciół? – drą­żyła.

Tak na­prawdę nie­wiele wie­działa o Ku­bie. Ni­gdy jej się nie zwie­rzał. Po­nadto ich wspólny czas naj­czę­ściej wy­peł­niał seks.

– Nie, wy­cho­wa­łem się w domu dziecka...

– Se­rio? – rzu­ciła, nie kry­jąc zdu­mie­nia, a po­tem za­raz do­dała: – Nie wie­dzia­łam, przy­kro mi...

Uśmiech­nął się krótko, tro­chę z przy­musu.

– A niby skąd.

Po­tem wzru­szył ra­mio­nami.

– Nie ma o czym mó­wić. Stare dzieje – prych­nął gorzko. – Do ko­le­gów z bi­dula nie tę­sk­nię. Ra­czej cie­szę się, że udało mi się od nich uwol­nić.

– Było aż tak źle?

– Cóż...

Przy­tu­liła się do niego moc­niej.

– Na szczę­ście masz te­raz mnie.

W od­po­wie­dzi po­chy­lił się nad Ta­tianą, wziął gwał­tow­nie w ra­miona, od­wró­cił przo­dem i przy­ci­snął ple­cami do ba­lu­strady.

– Chciał­bym się z tobą ko­chać! Te­raz i tu­taj, jak naj­szyb­ciej!

Jego oczy za­iskrzyły od po­żą­da­nia, kiedy przy­lgnął do niej swoim cia­łem i po­czuł pod pal­cami jej ko­biece kształty.

– Ja też – szep­nęła, jed­no­cze­śnie od­wró­ciła głowę, wska­zu­jąc na wolny, osnuty mro­kiem kosz.

– Na tyle statku nie ma ni­kogo. Je­ste­śmy tu tylko my. A kosz jest wolny.

Za­nu­rzył palce w jej gę­stych wło­sach, na­stęp­nie przy­su­nął twarz i zwil­żył jej wargi ję­zy­kiem.

– Chodź! – rzu­cił nie­cier­pli­wie. – Pra­gnę cię jak sza­lony!

– Ja cie­bie też! – wy­mam­ro­tała, czu­jąc falę sil­nego pod­nie­ce­nia.

Trzy­ma­jąc się za ręce, cof­nęli się o parę kro­ków i wsu­nęli się do ogrom­nego, rat­ta­no­wego igloo. Tam, z dala od ludz­kich, wścib­skich oczu, od­dali się ko­lejny raz na­mięt­nym, żar­li­wym piesz­czo­tom.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: