- W empik go
Bal u pana prezesa - ebook
Bal u pana prezesa - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 164 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pan prezes, wspierany należycie zwykłymi zrywkami i akcydensikami miejskimi, prowadzi dom otwarty, a poczytałby za zbrodnię stanu i obrazę swego majestatu, gdyby ktokolwiek z małomiejskich znakomitości chybił w dniu urodzin jego czcigodnej połowicy. Gdzież zaś szukać więcej znakomitości, jak nie na małym partykularzu. Małomiejskie społeczeństwo to zbiór najrozmaitszych tytułów i godności, cała hierarchia urzędnicza od najwyższego do najniższego szczebla w miniaturze. O jakimkolwiek w swym życiu posłyszałeś tytule lub stopniu urzędowym, znajdziesz go niechybnie i nieodzownie w małym miasteczku. Przydybiesz tam na pierwszy rzut oka prezesów, konsyliarzy, sekretarzy, komisarzy, sędziów, profesorów i długi ogon różnych innych jeszcze matadorów i matadorek.
Niech cię jednak Bóg obrania zapuścić się w jakiekolwiek krytyczne w tej mierze zastanowienie. Popsujesz sobie od razu całą iluzję i cała świetność tych tytułów i godności rozwieje się jak z dymem. Bo oto pan prezes używa takim samym prawem swego szumnego tytułu, jakim szach perski szczyci się swym bliskim pokrewieństwem z słońcem i księżycem. Pan konsyliarz zarobił na swój przydomek w jakiejś oficynie stołecznej, gdzie przez lat kilka golił brody, puszczał krew i przystawiał pijawki wszelkiego wieku i stanu hemoroidariuszom. Pan komisarz zwie się komisarzem chyba od różnorodności komisów, jakie wkłada na niego jego despotyczna połowica, a sekretarz pochodzi stąd najpewniej, że nieborak musi rzeczywiście jakiś osobliwszy posiadać sekret, aby o stu pięćdziesięciu lub dwustu złotych wyżył przyzwoicie z rodziną. Pod taką samą analizę dałyby się podciągnąć i wszystkie inne tytuły małomiejskiej hierarchii urzjędniczej, ale poprzestaniemy już tymczasem na tych kilku próbkach powyższych, a udamy się na zapowiedziany świetny wieczór pani prezesowej.
Pan prezes więcej jeszcze niż zazwyczaj żuje ustami, cmoka językiem i pociąga nosem powietrze, a z łaskawym i protektorskim uśmiechem wita swych gości, których wszystkich razem wziąwszy ma za nieskończenie niższych od siebie, tak co do samego urzędowego znaczenia, jak i co do tytułu, pensji i akcydensów ekstraordynaryjnych.
Pani prezesowa, w młodocianych pretensjach, jak mogła najwyżej podłysiła czoło, a jak mogła najniżej odsłoniła gors wypukły i w ciężkiej sukni materialnej szeleszcze jak lokomotywa, kiedy się do reszty wypróżnia z pary.
A gości natłok, że trudno pomieścić się w domu.
Wypróżniony pokój bawialny zdradza młodym przygotowania do tańca, rozłożone w pobocznych pokojach zielone stoliki szczerzą, jak zęby w uśmiechu, białe talie kart do starszych.
– Wiseczka, preferansika, co panowie pozwolą – przemawia z uśmiechem pan prezes. – Ależ aż po kolacji – dodaje po chwili, poruszając jak zwykle ustami.
– Zatańczymy trochę – szepcze pani prezesowa swym przyjaciółkom, a z ukosa rzuca zabójcze spojrzenie na pana Pellera, który w tej chwili w właściwych sobie podrygach wraca się do pokoju i zasłyszanym skądciś sposobem angielskim, niezgrabnym podaniem ręki wita kobiety bez różnicy wieku i stanu.
Ależ poznajmy najprzód poszczególne zgromadzone towarzystwo, a zacznijmy od mężów, aby tym snadniej potem zrozumieć dostojeństwo żon.
Najgłośniej spośród wszystkich rezonuje i przewodzi, chrząkając co drugie słowo, jakiś niski człowieczek z należycie wypukłym brzuchem i mnóstwem pierścieni na palcach. Jest to niemal najznakomitsza po panu prezesie osoba w miasteczku, komisarz drogowy, pan Krzundel, człek wielkiego zarozumienia o swym stanowisku, a niesłychanie strawnego żołądka, któremu, jak mówią złośnicy, łatwiej połknąć kupkę kamieni i strawić poręcz lub belek mostowy niż komu innemu lada bulkę za grajcar lub naleśnik z powidłami.
Za nim w tyle, przyparty do pieca, stoi wysoki, chudy mężczyzna z siwymi marsowymi wąsami i bakenbardami, w ciemnozielonym, po szyję zapiętym surducie, pensjonowany pan kapitan Brankoradzki, uczestnik zwycięstwa pod Lipskiem, a człek najpoczciwszego serca pod słońcem, który od lat kilku osiadł w Oltenicach i zamiast niebezpiecznego wojennego rzemiosła, nie godzącego się bynajmniej z jego łagodną naturą, zajmował się malarstwem i różnymi mechanicznymi wynalazkami, które kiedyś miały mu przynieść wielkie zyski i ogromną sławę u potomności, tymczasem zaś nabawiały go bezustannych swarów i sporów z zacną, ale nieco za wojennie usposobioną połowicą.
Obok pana kapitana, jakby pod zasłoną siły zbrojnej, przykucnął w kącie pan kancelista Baldrian Staberl, zacny właściciel największego nosa na świecie, tym razem bez swego nieodstępnego kołpaka na głowie, ale zawsze we fraku z uroczystymi połami i błyszczącymi guzikami.
Wygodnie na sofce rozparł się w juchtowych butach z ostrogami i w granatowym surducie z czerwonymi wyłogami pan poczmistrz; chociaż całe jego mistrzostwo ograniczyło się na tym, że.umiał doprowadzać konie swe do najwyższej chudości, jaka tylko da się pomyśleć na świecie, a mimo to miał za boże poszycie każdego, kto nie jeździł pocztą i co chwila nie życzył sobie jakiegoś kuriera lub sztafety.
Pana poczmistrza nazywają także sekretarzem, co poniekąd bardzo słusznie, bo dla pana poczmistrza jest wszystko sekretem, co się nie odnosi do jego koni i stajni, a dla innych było znowu sekretem, dlaczego pan pocztmajster kroku nie zrobił bez ostrogów i przy wielkich okazjach występował w granatowym surducie z czerwonymi wyłogami.
W pobliżu pana pocztmajstra rozmawiali z sobą po cichu i poufnie dwaj spólnicy jednego zawodu – miejscowy doktor i aptekarz. Pan doktor, czyli pan konsyliarz, nie był właściwie ani jednym, ani drugim. Doktorskiego dyplomu nie miał, bo, jak mówił, wcale go nie potrzebuje, a konsyliów nigdy nie składał, bo nim do tego przyjść mogło, chory zawsze albo wyzdrowiał z przestrachu, albo umknął na drugi świat, nie czekając. Z tym wszystkim, uchowaj Boże powątpiewać w jego eskulapskie przymioty: pan doktor jest doktorem nad doktorami. Miałże bo właściwą metodę postępowania z chorymi. Każdy ból głowy to już u niego „straszne rzeczy”, tyfus lub zapalenie mózgu, którym niezwłocznie trzeba przeszkodzić. Łokciowe recepty sypią się zaraz jak z rękawa. I owoż, gdy po przespaniu się ustanie ból głowy choremu, pan doktor zaciera ręce i chełpi się głośno i otwarcie, że sztuką i zręcznością wielkiej zapobiegł chorobie; a jeśli pacjent rzeczywiście rozniemoże się obłożnie, pan konsyliarz nie mniejszy odnosi tryumf, bo poznał od razu diagnozę i przewidział nieszczęście, nim się jeszcze uwydatniło jawniej. Kogo zaś o znamienitych kwalifikacjach pana konsyliarza nie przekonało samo to już postępowanie z chorymi, temu musiała niepospolicie zaimponować powierzchowność czcigodnego eskulapa. Każdy człowiek wyższych zdolności powinien powszechnym zdaniem mieć w sobie coś oryginalnego, pan doktor zaś to chodząca oryginalność od stóp do głowy. Niziutki, że trudno sobie wytłumaczyć, jakim sposobem pomiędzy piętami a czupryną pomieściło się tyle członków i części ciała, ile natura przykazała nieodzownie każdemu zwyczajnemu człowiekowi, posiada pan konsyliarz za to wąsy tak ogromnych rozmiarów i tak potężnego kalibru, że mógłby o zazdrość przyprawić tambormajora, i w rażącej sprzeczności z swą figurą, a za to w zupełnej harmonii z swymi wąsami nosi nazwisko przejmujące przestrachem samym swym dźwiękiem i znaczeniem. Nie podpisuje się inaczej jak tylko; Hermigiusz Bończa Gromowładzki.
Pan aptekarz nie ma tak wielkich pretensji do świata i umiejętności, ale jednakowoż jest to figura także cale niepospolita. Największą u niego specjalnością są uszy, ależ za to uszy, które na wypadek mogłyby posłużyć za mapę jednej półkuli ziemskiej, a wysuszone i wygarbowane oprawiłyby zamiast oślej skóry niejeden foliant łokciowy. Cała postać pana aptekarza ginęła obok tych uszu jak czcigodny kancelista Staberl obok swego nosa. Za uszyma pana aptekarza, jak zając za krzakiem, wyglądał z miną skromną i przyzwoitą, ale pełną statku i powagi, pan profesor, głęboki znawca wielkiego i małego abecadła, szczodry szafarz pierwszych fundamentów oświecenia dla młodego pokolenia oltenickiego.