Bal w Moulin de la Galette - ebook
Bal w Moulin de la Galette - ebook
"Bal w Moulin de la Galette" to nie tylko historia powstawania arcydzieła Renoira o tym samym tytule, lecz także opowieść o miłości odkładanej na lepsze czasy i rywalizacji dwóch wytrwałych mężczyzn o względy roztańczonej modelki. W tle Montmartre i schody budzące męskie pożądanie, źródło, którego woda sprawia, że kobiety stają się wierne swoim mężczyznom, wyścigi na osłach, Karczma Morderców, pole Polaków i inne miejsca znane tylko rodowitym mieszkańcom tego wzgórza. Ponadto szokujące rozrywki paryżan i ich niesamowite sposoby leczenia. Powieść ujawnia równocześnie sekrety malarza, dlaczego lubił malować akty kobiece i z jakiego powodu jest więcej Montmartre’u w Paryżu niż Paryża w Montmartrze. Każdy, kto był w stolicy Francji, odwiedził na pewno to słynne wzgórze artystów. Przewodniki podają ogólnie znane informacje, a powieść odsłania tajemnice i historię tego fascynującego wzniesienia z bielejącą na szczycie bazyliką Sacré-Cœur.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8159-869-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PLAC PIGALLE
_wiosna 1876 roku_
Dziarskim krokiem szedł ulicą Saint-Georges, która łagodnie pięła się po niezbyt jeszcze stromym stoku Montmartre’u. Mijał solidne mieszczańskie kamienice o wielkich oknach zdobionych rzeźbionymi gzymsami i balkonach z kutego żelaza. Chociaż nadal wierzył w przyszłość, teraźniejszość stawała się coraz trudniejsza. Miał trzydzieści pięć lat i jego przekonanie, że świat w naturalny sposób dąży do piękna i prawdy, iż wystarczy mu je pokazać, aby go oczarować, wydawało mu się obecnie wytworem młodzieńczej wyobraźni. Nie lubił się skarżyć ani dramatyzować, ale nie mógł pozbyć się myśli, że te dwanaście lat, które minęło, odkąd opuścił pracownię Gleyre’a, było ciągłym życiem w niedostatku, a od czasu wystawy u Nadara nawet w nędzy.
Co osiągnąłem? Kim jestem? – zapytał siebie w myślach i od razu sobie odpowiedział: Impresjonistą! Nienawidził tego określenia, które zarówno jemu, jak i wszystkim malarzom wystawiającym swoje obrazy w roku 1874 przy bulwarze des Capucines nadał pewien krytyk w swoim szyderczym artykule. W efekcie, po miesiącu trwania wystawy, po której tak wiele się spodziewali, został im tylko ten przydomek, jak hańbiące piętno. Licytacja obrazów zorganizowana rok później okazała się kolejną porażką: jego dwadzieścia płócien zaprezentowanych w Hôtel Drouot zostało sprzedanych średnio po sto dwanaście franków za sztukę. Nie pokrywało to nawet kosztów malowania i źle rokowało na przyszłość. Ledwie otwartą tegoroczną wystawę u Duranda-Ruela prasa znów zaatakowała nieprzychylnymi recenzjami. Jednak trudności nie zaciemniły spojrzenia, jakim patrzył na świat. Dalej chciał malować, ponieważ sprawiało mu to przyjemność.
Ani się spostrzegł, jak dotarł na plac Saint-Georges. Dopiero fontanna stojąca pośrodku uświadomiła mu, że jego pracownia pozostała daleko w tyle. Mijał teraz po lewej stronie odbudowany pałacyk Thiersa i myśl o „Krwawym Karle”, który tak bezlitośnie rozprawił się z Komuną, przyprawiła go o dreszcz. Nie chciał rozpamiętywać tego okresu, bo stracił wtedy Bazille’a, czystego i szlachetnego przyjaciela z młodych lat, a także dlatego, że zbyt wielu ludzi rozstrzelano. Za bardzo kochał życie, aby tolerować myśl o śmierci.
Jedyna egzekucja, którą mogę ścierpieć, to rozstrzelanie cesarza Maksymiliana na obrazie Maneta – pomyślał, przywołując w wyobraźni to słynne płótno. Weselsze myśli przyszły mu do głowy, kiedy spojrzał w prawo na udekorowany aniołami i smokami pałac Païvy, słynnej paryskiej kokoty wywodzącej się z polskich Żydów. Thiers nienawidził bogatych, a ta, wręcz przeciwnie, wszystkich ich kochała – za to właśnie, że mieli pieniądze.
Skręcając w rue Frochot, gdzie niegdyś pod numerem czwartym odbywały się frywolne zebrania u „Prezydentowej” Sabatier, na których Baudelaire szukał inspiracji do _Kwiatów zła_, dostrzegał już w dali plac Pigalle. Wkrótce jego półkolisty kształt, jakby złożony z ćwiartek pokrojonego camemberta, otworzył się przed nim i wzniósł do góry płaski, szeroko otwarty kielich do szampana, którego formę przybrała fontanna. Usytuowana w centrum, dawniej była studnią wykopaną przed jedną z rogatek muru Poborców Podatkowych, tego znienawidzonego przez paryżan muru, który zaraz po zbudowaniu znalazł się w słynnym aleksandrynie: _Le mur murant Paris rend Paris murmurant_1.
Widząc, jak w basenie otaczającym fontannę zamiatacz ulic myje swoją miotłę, handlarka opróżnia wózek z resztek ryb, a dwaj okoliczni mieszkańcy kąpią swoje zwierzaki, pomyślał z właściwą sobie ironią, że wytworny kielich o kanelowanej nóżce z ośmiokątnego piedestału schodzi na psy. Ale nie przeszkadza to wcale młodym robotnicom, praczkom czy pomocnicom krawcowych wystawiać obok niego swoich wdzięków, w nadziei, że wpadną w oko jakiemuś malarzowi, który je zaprosi do pozowania.
Był już prawie na miejscu. Wielkie okna kawiarni Nouvelle Athènes, przesłonięte jasnymi firankami, przesuwały się teraz po jego lewej stronie. Dobrze znał ten jednopiętrowy trójkątny budynek, który swój zwężający się profil wyciągał w stronę placu, jakby chciał tam coś wywęszyć. Przychodzili tu wszyscy, malarze i pisarze, ci z dorobkiem i początkujący, było to nie tylko miejsce spotkań i zabaw, lecz także pewien rodzaj Akademii, w której kwitło życie intelektualne, gdzie młodzi korzystali z doświadczenia starszych, a starsi wzbogacali swój warsztat ideami młodych.
Szorując o piach na podłodze, skrzypiące drzwi wpuściły go do środka. Otoczył go zapach absyntu, roznoszonych przez kelnerów zupy, kawy i piwa, mieszający się z dymem papierosów. Od razu zauważył Marcellina Desboutina siedzącego tuż przy wejściu w swoim ulubionym miejscu zwanym omnibusem – było tak ciasne, że każdy klient wciśnięty za jeden z czterech stolików, które się tam z trudem mieściły, miał tyle wolnej przestrzeni, ile zapewniał ten środek transportu. Oparty o biały marmurowy blat z nieodłączną fajką między zębami spoglądał życzliwym wzrokiem na gwarny kawiarniany tłum. Jego inteligentną twarz o poważnych szlachetnych rysach zdobiły niesforne ciemne włosy wymykające się gęstymi puklami spod wciśniętego na tył głowy kapelusza. Zaniedbana broda nie zasłaniała głębokich zmarszczek pokrywających policzki. Szeroka spłowiała opończa, którą nosił, i fantazyjnie zawiązany pod szyją biały koronkowy krawat przydawały romantyzmu jego osobie. Odkąd malarze zaczęli się spotykać w Nouvelle Athènes, Marcellin „przewodniczył” ich stolikom, dlatego zawsze otoczony był grupką miłośników jego zabawnych, a czasem filozoficznych opowieści, które często przeradzały się w żarliwe dyskusje. To on właśnie przyprowadził go tu pierwszy raz.
– Dobry wieczór, Marcellinie, jak sprawy?
– Witaj, Auguście, nie za dobrze, ale będzie lepiej – odpowiedział Desboutin swoim dźwięcznym głosem.
Zmienne koleje losu nauczyły go z pogodą ducha znosić przeciwności, więc nigdy nie okazywał rozgoryczenia. Z odziedziczonego po matce, baronowej de Rochefort, arystokratycznego pochodzenia praktycznie nigdy nie korzystał. Zdobył gruntowne wykształcenie, stając się prawdziwym erudytą, poetą, dramaturgiem, malarzem, a nade wszystko doskonałym sztycharzem. Zakupiwszy posiadłość Ombrellino nieopodal Florencji, w której wcześniej żyli kolejno Boccaccio i Galileusz, przez szesnaście lat pędził żywot „wielkiego pana” wypełniony wystawnymi przyjęciami, ale też żarliwą pracą twórczą. Zrujnowany wrócił do Paryża, aby osiedlić się na Montmartrze, lecz nie był to powrót dziedzica z włoskiej posiadłości, tylko wagabundy podchodzącego do życia z wielką nonszalancją.
– A co u ciebie?
– To, co zwykle – odrzekł ze smutnym uśmiechem Renoir. – Uganiam się za klientami, poszukując zamówień na portrety, ale bez większego powodzenia. Jeśli już uda mi się namalować jakiś portret, to ileż razy muszę go poprawiać, bo zaraz przychodzi jakaś ciotka, córka czy stara służąca i mówi: „Nie uważa pan, że moja siostrzenica, matka, pani nie ma takiego długiego nosa?”. Robię zatem poprawkę, domalowując jej nos pani de Pompadour. Wtedy oczy, które jeszcze przed chwilą były dobre, teraz nie pasują. I cała rodzina, stojąc przed obrazem, wskazuje rzeczy do poprawki.
– Jak ja to dobrze znam – powiedział ze współczuciem w głosie Desboutin.
– Oczywiście gdyby nie te portrety, to nie miałbym co jeść, ale w ten sposób nie posuwam się naprzód ani o krok. Inna rzecz, że na Salonie też mi nie idzie, odrzucają ciągle moje obrazy. Coraz częściej wydaje mi się, że aby się spodobać oficjalnemu jury, trzeba malować na modłę Carolusa Durana.
– Cóż – westchnął Marcellin. – Przyjęcie na Salon rzeczywiście daje możliwość zdobycia klientów, ale Duran to nudna sztampa, żeby nie powiedzieć pospolitość, a najzabawniejsze jest, że odkąd odkrył Velázqueza, uważa się za jego drugie wcielenie. Ponoć nie potrafi już odróżnić własnych prac od dzieł swego mistrza – rzekł z ironią Desboutin.
– Ciągle powtarza: „Velázquez i ja”, jakby byli sobie równi – dorzucił Auguste. – Zaczesuje wąsy do góry jak ten barokowy malarz i myśli, że to czyni go podobnym do niego. Chełpliwością i ekstrawagancją chce na siebie zwrócić uwagę, co mu się zresztą udaje. Wszyscy życzą sobie portretów zrobionych przez Carolusa. Tylko szkoda, że pakuje w nie tyle czerni. Ta jego _Dama z_ _rękawiczką_, skądinąd kawał dobrego malarstwa, tonie w asfalcie, którym ją wysmarował.
– A najgorsze, że to właśnie się podoba Akademii. Ta strażnica przestarzałych konwencji daje mu za to nagrody i medale, dzięki czemu stał się modnym portrecistą.
– Ale czy o to chodzi w sztuce? Moda przemija i cóż po niej zostaje?
– Asfalt.
Obaj wybuchnęli śmiechem.
– Ja używam jasnych kolorów nie dlatego, że jest taka moda, tylko że jest taka potrzeba – kontynuował Renoir. – Sztuka naszych czasów dąży do prawdy, którą jest to, co widzi oko, a nie jakaś stylistyka z przeszłości fałszująca rzeczywistość. Kiedy jako student w ramach ćwiczeń kopiowałem starożytną rzeźbę, profesor zarzucił mi, że mój rysunek jest za bardzo realistyczny, niezbyt wyidealizowany: „Nie czuje pan – wykrzyknął do mnie – że duży palec stopy Germanikusa musi mieć w sobie więcej majestatu niż duży palec węglarza z ulicy?”. A gdy zdegustowany malowaniem asfaltem, do czego nas zmuszano w imię odwiecznej tradycji, umieściłem na płótnie trochę czerwieni, wściekł się jeszcze bardziej: „Uważaj pan, abyś nie został drugim Delacroix!”.
– Tego akurat byś sobie życzył.
– Jak najbardziej! Ale malarze akademiccy są ślepi i nienawidzą tego „diabelskiego”, jak sami mówią, koloru, którym po mistrzowsku posługiwał się Delacroix, więc mnie pozostaje na razie malowanie portretów.
– Żeby to chociaż było dobrze płatne.
– To nie jedyny minus. Kiedy już uda się namówić klienta na portret, to trzeba pamiętać, że to jego próżność ustali wysokość wynagrodzenia, więc trzeba tak malować, żeby ją zaspokoić. Ostatnio był u mnie pewien bankier, który szukał portrecisty. Oglądał moje obrazy, portrety, pytał o ceny, lecz ostatecznie nic u mnie nie zamówił. „Nie znam się na malarstwie – wyznał mi – ale choćbym się i znał, to moja pozycja wymaga, abym miał u siebie obrazy malarzy, którzy sprzedają drogo. Dlatego muszę się zwrócić do Bouguereau. Chyba że znajdę kogoś jeszcze droższego”.
Na chwilę zamilkli, zastanawiając się, czy bieda już na stałe zadomowiła się w ich życiu, ale obaj woleli wierzyć, że zła karta kiedyś się odwróci.
– A wiesz, co dawniej robiłem, gdy brakowało mi pieniędzy? – spytał nagle Desboutin z chytrym uśmiechem na twarzy. – Mieszkając w Ombrellino, urządziłem sobie malutkie muzeum malarstwa pełne wspaniałych płócien niegdysiejszych artystów, które wyszukiwałem u handlarzy starzyzną. Lubię te stare obrazy o pociemniałych tonach i pożółkłej bieli, pokrytych siateczką spękań, które im przydają tajemniczości. Robiłem też kopie wielkich mistrzów, aby ćwiczyć rękę, i moje prace były tak dokładne, że nawet znawcy malarstwa nie potrafili ich odróżnić od oryginałów. Przyznam, że pomagał mi w tym lokalny piekarz, który wsadzał moje kopie do pieca, aby je przyrumienić jak swoje chleby. Uzyskiwały wtedy ten złotawy odcień, który mają stare obrazy. Następnie wieszałem je w swojej galerii, ale nie zostawały tam zbyt długo, bo zawsze znalazł się jakiś amator starego pejzażu czy portretu pokrytego patyną czasu.
– Doskonały pomysł z tym piecem chlebowym – przyznał Auguste z uśmiechem. – Nigdy mi to nie przyszło do głowy.
– Jak to mówią, potrzeba jest matką wynalazków – odparł Desboutin, tarmosząc swą brodę smukłymi palcami. – Zwłaszcza że odwiedzał mnie pewien amator Jordaensa. – Uśmiechnął się do wspomnień. – Jednak te jego wielkie płótna są niepraktyczne. Lepiej malować małe formy, bo łatwiej je sprzedać.
– Pewnie masz rację, ale ja marzę o dużym obrazie z jakąś sceną z życia, z dużą ilością postaci – rozmarzył się Auguste. – Nie ma nic przyjemniejszego od pokrywania farbą wielkiego płótna.
Z głębi kawiarni dobiegł głośny piskliwy śmiech. Auguste spojrzał w stronę rozbawionej kobiety, której najwyraźniej nie wystarczył jeden kieliszeczek likieru, jaki panie miały w zwyczaju pić w kawiarni. Była to Victorine Meurent, kiedyś modelka Maneta pozująca mu do _Olimpii_, a obecnie malarka zdobywająca coraz więcej uznania oficjalnego jury. Mały kapelusik ozdobiony strusim piórem zsunął jej się na czoło i przypominał trochę karnawałową maskę. Najwyraźniej tego wieczoru świętowała przyjęcie jej obrazów na tegoroczny Salon, który, cóż za ironia losu, odrzucił płótna Maneta.
– Dobry wieczór panom – usłyszeli nieśmiałe pozdrowienie i obaj równocześnie odwrócili głowy. Wysoki, elegancko ubrany młody mężczyzna ze starannie przyciętą brodą uśmiechał się zakłopotany, obracając w dłoniach swój czarny melonik.
– Ach, Solares! Witaj, siadaj z nami – zaprosił go do stołu Desboutin. – Auguście, czy znasz don Pedra?
– Teraz już tak – odpowiedział Renoir, podając nowo przybyłemu dłoń.
– Jest Hiszpanem, ale do Paryża przypłynął z Kuby – wyjaśnił Marcellin.
– To na pewno jest malarzem – orzekł Auguste.
– Jak się pan tego domyślił? – spytał Solares, zażenowany rumieńcem, który zakwitł mu na twarzy.
– Któż inny fatygowałby się tu z tak daleka?
– Prawdę powiedziawszy, chciałbym być malarzem, ale jeszcze za mało umiem, więc na razie jestem tylko „pacykarzem”, jak się to mówi w Paryżu – wytłumaczył Solares.
– Pańska pokora dobrze o panu świadczy – rzekł Renoir. – Mnie też często się wydaje, że jestem pacykarzem, choć maluję już od dawna.
– Najgorzej to wmówić sobie, że jest się geniuszem – przyznał Desboutin. – Właśnie przed chwilą o tym dyskutowaliśmy.
– Widziałem wystawę u Duranda-Ruela – powiedział Solares do Renoira. – Wspaniałe obrazy! Chciałbym tak malować jak pan.
– Dziękuję, ale nie wiem, czy jestem dobrym wzorcem. Na razie większość krytyków odsądziła mnie już od czci i wiary. Mało komu podoba się mój sposób malowania.
– Ale przecież nie maluje pan dla krytyków.
– To prawda, lecz niepochlebne recenzje zniechęcają publiczność do takiego czy innego malarstwa.
– Ludzie boją się polegać na swoim guście – wtrącił Desboutin – i jeśli przeczytają w gazecie, że „konie mogą stanąć dęba” na widok naszych obrazów, a namalowane postacie przypominają „nieboszczyków z kostnicy”, to nikt nie będzie chciał spojrzeć na nie, nie mówiąc już o kupnie.
– A jeśli nikt nie kupi nic od malarza, to zabraknie mu na chleb i na farby – uzupełnił Auguste. – Dlatego musi pan dokonać wyboru: albo malować według akademickich wzorców i uchronić się od krytyki, albo nie dać się stłamsić i rozwijać własną indywidualność. Jednak ani jedno, ani drugie nie gwarantuje sukcesu.
– Niestety – potwierdził Desboutin. – Bo nawet jeśli będzie pan malował sceny mitologiczne jak Bouguereau, to może spodoba się pan akademikom, ale takie malarstwo to już przeżytek i nie sprawia żadnej przyjemności.
Solares spoważniał. Jego miły uśmiech zgasł. Wydawał się zagubiony po słowach starszych kolegów. Renoir zauważył to i chciał mu dodać otuchy:
– Jednak, jeśli trzymając pędzel w dłoni, czuje się pan szczęśliwy, niech się pan poświęci malarstwu. Duszą i ciałem.
Twarz młodego malarza się rozpromieniła. Renoir i Desboutin się uśmiechnęli. Oni też kiedyś musieli odpowiedzieć sobie na pytanie, czego tak naprawdę chcą. Wybrali malarstwo, z jego cieniami i blaskami, lecz był to właściwy wybór, bo nigdy nie żałowali swej decyzji.
Solares skinął na przechodzącego kelnera i poprosił o trzy piwa.
– Gdy Hiszpanie chcą coś uczcić alkoholem, piją wino z bąbelkami, które nazywa się _cava_, ale tu go nie mają, więc musimy poprzestać na piwie. Chcę być malarzem bez względu na wszystko.
– Zatem witamy w naszym cechu! – rzekł z uśmiechem Renoir, ściskając dłoń Pedra. Desboutin również mu pogratulował decyzji.
Kelner przyniósł trzy kufle złocistego napoju i wszyscy, trąciwszy się nimi, unieśli je do ust.
– A czy mogę prosić o jakieś rady odnośnie do malowania? – spytał Solares, spoglądając na obu malarzy.
– To raczej prośba do Auguste’a. Malarstwo olejne to on. Ja jestem przede wszystkim sztycharzem. Od pędzla wolę „suchą igłę”.
– Szkoda, że nie ma tu Pissarra – powiedział Renoir. – On jest najlepszym teoretykiem nowego malarstwa, ale mogę panu dać parę wskazówek. Po pierwsze, studiować dawnych mistrzów, ale ich nie kopiować. Kopiować naturę, ale uwaga, ona nie znosi czystych barw. Ograniczyć paletę do, powiedzmy, dziesięciu kolorów.
– A czy w sztuce kierować się subiektywizmem, czy obiektywizmem? – spytał Solares.
– To jest pytanie, na które sam jeszcze nie znalazłem odpowiedzi, i nie wiem, czy kiedykolwiek znajdę. I już ostatnia uwaga. Zanim stanie się pan dobrym malarzem, będzie się pan musiał zdobyć na wiele wyrzeczeń, może nawet poznać życie w nędzy. Sztuka to wymagająca kochanka. Najczęściej więcej zabiera, niż daje, ale chwilami potrafi być bardzo hojna.
Nieopodal ich stolika pewna hałaśliwa grupka, oglądając przekazywaną sobie z rąk do rąk kartkę papieru, raz po raz wybuchała śmiechem. Ich wesołość powodował satyryczny rysunek Jeana-Louisa Foraina, komentujący aktualną rzeczywistość. Desboutin krzyknął w ich stronę:
– Jean-Louis! Co tam nowego naskrobałeś?
– Oto co naskrobał i wkrótce zobaczymy, czy nie przeskrobał – oświadczył jeden ze współbiesiadników karykaturzysty, przynosząc Marcellinowi rycinę przygotowaną dla jednej z gazet.
Na rysunku pewien parlamentarzysta żegnał się ze swoją żoną, mówiąc: „To by było zabawne, gdybym dostał tę samą celę co w zeszłym roku!”.
– Świetnie! Brawo! – rzekł z uznaniem Desboutin. – Ile ci dadzą za ten rysunek?
– Może nawet pięć lat – odpowiedział Jean-Louis, znany także z ciętych ripost.
– A teraz coś o miłości! – poprosiła rysownika jedna z pań.
– Dlaczego tak wielu mężczyzn nie chce poślubić swoich kochanek? – spytał z zagadkowym uśmiechem Jean-Louis i nie doczekawszy się odpowiedzi, wyjaśnił: – Żeby nie musieć szukać następnych.
Salwa śmiechu wypełniła wnętrze kawiarni, ale prosząca o dykteryjkę kobieta zaprotestowała:
– Toż to karykatura miłości.
– O nie, droga madame, ja tylko demaskuję to, co widzę – spointował Forain.
– A gdzie będzie wystawa pańskich prac? – zapytał pewien mężczyzna z sąsiedniego stolika, wystrojony w cylinder, jeden z tych bogatych „zjadaczy chleba”, którzy bywają w miejscach spotkań malarzy, aby choć przez chwilę znaleźć się w blasku ich sławy.
– W kioskach – odpowiedział z powagą artysta.
Cylinder odwrócił się z urażoną miną, nie zrozumiawszy inteligentnego żartu. Karykatury, satyryczne rysunki Foraina publikowane były w gazetach i książkach, a te trafiały właśnie do kiosków.
Przeciągłe skrzypnięcie drzwi zaanonsowało kolejnego przybysza: był to Manet. Jak zawsze uśmiechnięty i elegancki, z fantazyjnie zawiązanym błękitnym lavalierem zamiast krawatu, spokojnym krokiem zmierzał w stronę omnibusa. Większość głów odwróciła się w jego stronę. Od czasu, gdy jedni zgorszyli się, a drudzy zachwycili jego _Olimpią_, bywalcy Nouvelle Athènes widzieli w nim prekursora nowej epoki w malarstwie.
– Dobry wieczór panom. Widzę, że nasz niestrudzony gawędziarz jak zwykle otoczony jest grupą słuchaczy. Brakuje tu już wolnych miejsc – powiedział, ściągając rękawiczki w kolorze sepii.
– Przejdźmy zatem do wieczernika – zaproponował Desboutin i wszyscy skierowali się w głąb kawiarni, która w tym miejscu przypominała trochę amfiteatr. Marcellin usiadł pośrodku ławeczki wyściełanej moleskinem przy ścianie prawie w całości zasłoniętej oprawionym w ramy lustrem. Obok niego Manet.
– Mam do pana prośbę, Marcellinie – rzekł Manet swym lekko schrypniętym głosem.
– Cały zamieniam się w słuch.
– Czy zgodziłby się pan być moim modelem?
– Miałbym pozować? Do jakiego obrazu?
– Jak pan wie, dla mnie liczy się tylko Salon. To jest prawdziwy teren walki i tylko tam trzeba się mierzyć. Muszę przełamać ten ostracyzm członków jury w stosunku do mnie, więc po ostatnim zamieszaniu, które spowodowało moje _Argenteuil_, postanowiłem namalować coś, co nie wywoła wściekłości Akademii.
– Myśli pan, że moja osoba się do tego nadaje?
– Jestem tego pewny. Byłby to portret _en pied_2, __ malowany __ w szarej tonacji, dam mu tytuł _Artysta_. Nikt bardziej od pana nie odpowiada mojemu wyobrażeniu artysty.
– Czy to znaczy, że rezygnuje pan z jasnych barw? – zapytał zaskoczony Renoir.
– Ależ skąd! – zaprzeczył szybko Manet. – Malując sceny z realnego życia, a taki jest cel malarstwa naszego wieku, nie można używać asfaltów i zamykać się tylko w pracowni. Sztuka tradycyjna odwołująca się do klasycyzmu łacińskiego i mitologii jest już przeszłością, dlatego namalowałem _Śniadanie na trawie_ i _Olimpię_, które nawiązują do współczesnej rzeczywistości. Jednak aby nowe malarstwo zatriumfowało, musimy zrobić wyłom w starym murze Akademii, by je tam wprowadzić, i nie spocznę, póki się to nie stanie.
– Wszyscy sobie tego życzymy, lecz ten mur wydaje się nie do przebicia – rzekł Desboutin. – Zwłaszcza że umacniają go żurnaliści, którzy nas wściekle atakują.
– Mówi pan o krytyce waszej wystawy? Rozmawiałem o tym z Monetem i on uważa, że to zupełnie naturalne. „Od czasów Diderota, który wymyślił krytykę, wszyscy oni zawsze się mylili” – stwierdził z przekonaniem. „Pomiatali Delacroix, Goyą i Corotem. Byłoby niepokojące, gdyby nas obsypywali pochwałami”.
– Tu już nie chodzi o pochwały, ale o zrozumienie sensu nowego sposobu malowania – dodał Renoir.
– Tego właśnie trzeba wszystkich nauczyć. Żurnalistów też.
– Jak? – spytał, włączając się do dyskusji, Rouart. – Skoro pomimo wyjaśnień Duranda-Ruela i artykułów Dureta żurnaliści piszą, że w swoich obrazach pozbyliśmy się linii, bez której nie da się odtworzyć kształtu żywej istoty czy przedmiotu, oraz koloru, który upodabnia go do rzeczywistości.
– Co za bzdury! – wykrzyknął Manet. – Kto powiedział, że obrysowanie linią jest zapisem kształtu? To sztuka ma być zapisem życia. Ignorujcie tych pismaków, którzy krytykują wszystko, co nowe, nie starając się nawet zrozumieć.
– To prawda – zabrzmiał tubalny głos Gustawa Flauberta, zmierzającego w stronę dyskutantów. – Prasa to szkoła ogłupiania, ponieważ zwalnia ludzi z myślenia.
– Zatem w jaki sposób tego uczyć? – spytał ponownie Rouart, spoglądając na Maneta.
– Malować i wystawiać, bo wystawiając, mamy szansę znaleźć przyjaciół i sprzymierzeńców w swojej walce o nowe malarstwo. Sprzymierzeńcami stanie się też ta część publiczności, która potrafi patrzeć własnymi oczami i nie kieruje się zatęchłym akademickim gustem. A w stosunku do krytyków… zróbcie to, co Gustaw.
– A co takiego pan zrobił? – Wszystkie oczy skierowały się na Flauberta.
– Odwróciłem się do nich plecami i rzekłem: „Krytykujcie mnie teraz ile wlezie. Mój tyłek was wysłucha” – wyjaśnił pisarz, który lubił okraszać dyskusje rubasznymi anegdotami.
Wszystkich ogarnęła wesołość. Posypały się dowcipne komentarze i pikantne żarty, ale Auguste ich już nie słuchał. W myślach analizował słowa Maneta, przyznając mu rację. Manet był dla niego autorytetem, choć nie ze wszystkimi poglądami swego starszego kolegi się zgadzał. Pomyślał, że wolałby teraz coś szkicować, bo jeden rysunek posunąłby go bardziej do przodu niż te wszystkie dyskusje. Postanowił wrócić do domu.
Skrzypiące drzwi wyjściowe oddzieliły go od zadymionej i rozbawionej kawiarni. Na zewnątrz czekała ciepła noc, uśmiechając się do niego ustami młodej kobiety o długich ciemnych włosach, na które światło latarni kładło złote refleksy. Blask jej delikatnej skóry mocno kontrastował z suknią z ciemnoniebieskiej mory. Wyglądała jak biały kwiat Królowej Jednej Nocy rozkwitły o zmierzchu, który rozjaśnia granat nieba.
– _Selenicereus_ _–_ szepnął do siebie, przywołując nazwę kwiatu.
– Dobry wieczór panu.
– Dobry wieczór, mademoiselle.
– Piękna noc, prawda? – rzekła, unosząc oczy do góry.
– Zwłaszcza w tym szczególnym miejscu – przytaknął jej.
Pobłyskując gdzieniegdzie złotą aurą latarni, plac Pigalle czarował i kusił: szukającym bliskości samotnym obiecywał namiastkę czułości, znudzonych lub niespełnionych nęcił łatwym upojeniem, nieśmiałym dodawał odwagi, żądnych wrażeń sycił mocnymi doznaniami.
– W taką noc można znaleźć szczęście – wyszeptała, spoglądając wyczekująco na Auguste’a. Jej ciemne oczy skrzyły się wilgotnym blaskiem, ale czaił się w nich smutek. Przemknęło mu przez myśl, że pewnie jest tak samotna jak on, biedna, poniżana. Ogarnęło go dziwne uczucie, na pół litość, na pół czułość. A może pragnienie?
Uśmiechnął się do niej. Jej ponętne usta od razu odpowiedziały mu tym samym. Pomyślał, że pocałunek takich pełnych warg rozpaliłby zmysły każdego mężczyzny.
– Jak masz na imię? – spytał, aby zagłuszyć swoje myśli.
– Blanche – odpowiedziała, rzucając mu wyzywające spojrzenie.
Lewą ręką zaczesała kosmyk włosów za ucho.
Poruszył go ten gest, rozpłomienił, uwielbiał małe kobiece uszy, malować i całować. Spojrzał na jej szyję, piersi i wyobraźnia podpowiedziała mu, jaką przyjemność musi sprawiać dotyk tej delikatnej skóry, pod którą pulsowała gorąca krew.
Poczuł przyjemne ciepło rozlewające się po całym ciele.
A może dać się ponieść tej zniewalającej fali, odrzucić rozwagę i ostrożność, pójść za głosem zmysłów, które jak iskry rzucone na suchą trawę potrafią wywołać pożar, spalić dręczącą samotność…
Nagle twarz dziewczyny spoważniała, uśmiech zgasł, jej wzrok sięgał daleko, w perspektywę bulwaru.
– Musimy stąd odejść, zaraz tu będzie sierżant miejski – powiedziała szybko.
Od razu oprzytomniał, przecież to jest _fille de joie_3, a on nie ma pieniędzy.
– Nie szukam dziewczyny na noc – odparł z zakłopotaną miną. – Jestem malarzem i bardzo chciałbym cię namalować.
------------------------------------------------------------------------
1 Mur otaczający Paryż czyni Paryż mruczącym (z niezadowolenia).
2 Całej postaci.
3 Prostytutka.