- W empik go
Bal w Sceaux - ebook
Bal w Sceaux - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 209 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Restauracja zastała pana de Fontaine obarczonego liczną rodziną. Chociaż temu nad wyraz przyzwoitemu szlachcicowi ani było w głowie zabiegać o łaski, uległ jednak życzeniom żony – i z majątku dającego intratę tak szczupłą, że starczała zaledwie na potrzeby jego dzieci, wyjechał do Paryża. Zgorszony nieco chciwością, z jaką jego dawni towarzysze rzucali się na urzędy i godności zawarowane im konstytucyjnie, miał już wrócić na wieś, gdy otrzymał pismo oficjalne, którym doić znany dygnitarz powiadamiał go o nominacji na generała brygady, jako że na mocy ordonansu Ludwik XVIII dozwalał zaliczyć oficerom armii katolickiej dwadzieścia lat swojego nie istniejącego panowania w charakterze lat służby. Po paru dniach nasz Wandejczyk otrzymał jeszcze, bez żadnych uprzednich starań, drogą urzędową, krzyż kawalerski legii honorowej i order Ludwika Świętego. Te dwa kolejne fawory, a przypisał je monarszej pamięci, zachwiały jego decyzją: osądziwszy, że nie dość prowadzić familię, jak to czynił z nabożeństwem co niedziela, do sali Marszałkowskiej w pałacu Tuileryjskim, aby tam na widok książąt udających się do kaplicy krzyczała „niech żyje król!” – poprosił o łaskę audiencji prywatnej. Posłuchanie to, w mig udzielone, nie miało w sobie nic prywatnego. Salon królewski był pełen sędziwych dworaków, których pudrowane głowy wyglądały z góry niby śnieżny dywan. Tutaj szlachcic nasz spotkał dawnych towarzyszów, lecz powitali go raczej ozięble – za to książęta wydali mu się godni uwielbienia; rzekł tak niechcący, poniesiony entuzjazmem, gdy najłaskawszy z owych panów, chociaż, jak hrabia mniemał dotąd, znał go jedynie z nazwiska, pospieszył uścisnąć mu dłoń i ogłosił pana de Fontaine perłą pomiędzy Wandejczykami. Owacja owacją – ale nikt z najdostojniejszej familii nie myślał pytać go ani o wysokość poniesionych strat, ani o pieniądze, które z wielką hojnością przelewał był do kas. armii katolickiej. Spostrzegł się tedy cokolwiek za późno, że wojnę prowadził własnym sumptem. Pod koniec owej wieczornej recepcji wydało mu się, iż może zaryzykować dowcipną aluzję tyczącą się stanu jego interesów, który przypominał zresztą stan interesów wielu innej szlachty. Miłościwy Pan… roześmiał się, i to nawet dość szczerze, każde bowiem słowo z lekka choćby zabarwione dowcipem miało to do siebie, iż mu się podobało; niemniej odpowiedział jednym z owych królewskich żartów, łagodnych, czyli groźniejszych niźli gniewna reprymenda. Któryś z najpoufalszych konfidentów monarchy przystąpił zaraz do skrupulatnego Wandejczyka i napomknął mu w zdaniu pełnym finezji i nader uprzejmym, iż nie pora jeszcze obrachowywać się z książętami: są na tapecie rachunki znacznie dawniejsze aniżeli hrabiego, bardzo, skądinąd, ważne dla dziejów rewolucji. Hrabia wycofał się przezornie z grupy czcigodnych panów, którzy w pozach pełnych uszanowania stali półkolem naprzeciw dostojnej familii; a potem, wyplątawszy nie bez trudu szpadę spomiędzy chuderlawych nóg, podążył pieszo przez dziedziniec Tuileriów w stronę do – rożki, którą zostawił był na bulwarze nadsekwańskim. Rogatą miał duszę – cecha to szlachty z dziada pradziada, u której nie wygasło jeszcze wspomnienie Ligi i Barykad – toteż jął uskarżać się w dorożce głośno i w taki sposób, iż mógł sobie zaszkodzić, na zmiany, jakie nastąpiły u dworu: – Dawniej – powiadał do siebie – każdy mówił szczerze z królem o swoich drobnych kłopotach; panowie szlachta mogli swobodnie prosić o łaski i pieniądze; a dziś któż, nie budząc zgorszenia, otrzyma zwrot sum, które wydatkował był w służbach królewskich? Pal to licho! Order Ludwika Świętego i stopień generała brygady nie wartają trzystu tysięcy talarów, którem, jak obszył, wyłożył na królewską sprawę. Już ja pogadam z królem w cztery oczy, u niego w gabinecie.
Wypadek ów tym bardziej ostudził gorliwość pana de Fontaine, że na swoje prośby o audiencję, wciąż ponawiane, nie otrzymał żadnej odpowiedzi. A widział przy tym, jak cesarscy parweniusze robili karierę dochrapując się niektórych stanowisk rezerwowanych za dawnej monarchii dla najpierwszych domów.
– Wszystko stracone – rzekł jednego ranka. – Stanowczo, król był zawsze rewolucjonistą, i tyle. Gdyby nie brat królewski, który nie wyparł się wiernych sług swoich i jeszcze je pociesza, nie wiem, w czyje ręce, jeśli przetrwałyby te rządy, trafiłaby pewnego dnia korona francuska. Ich przeklęty system parlamentarny, najgorszy ze wszystkich możliwych, nigdy nie będzie odpowiadał Francji. Ludwik XVIII i pan Beugnot wszystko nam zepsuli w SaintOuen.
I hrabia, zniechęcony potężnie, wybierał się już na powrót do swoich włości, poniechawszy z dumą jakichkolwiek pre – tensyj do odszkodowania. W tym właśnie momencie wypadki marcowe zapowiedziały nową burzę, która o mało nie pochłonęła prawowitego monarchy i jego obrońców. Podobny owym ludziom szlachetnym, którzy nie odprawiają sługi w dzień deszczowy, pan de Fontaine zaciągnął dług na swoje włości, aby podążyć za wypędzonymi Burbonami – nie wiedząc, czy owa wspólna emigracja wyjdzie mu na lepsze niźli dawne poświęcenie; zaobserwowawszy jednak, iż towarzysze wygnania byli w większych łaskach niż ludzie waleczni, co niegdyś z bronią w ręku sprzeciwiali się ustanowieniu republiki, powziął może nadzieję, że podróż na obczyznę przyniesie mu większy profit aniżeli czynna i niebezpieczna służba w kraju. Te kombinacje dworaka nie należały do czczych rachunków, które obiecują na papierze wspaniałe wyniki, a rujnują w praktyce. Był więc, jak się wyraził najdowcipniejszy i najzręczniejszy spośród naszych dyplomatów, i jednym z pięciuset wiernych sług, co podzielili wygnanie dworu w Gandawie, i jednym z pięćdziesięciu tysięcy, którzy stamtąd powrócili. W tym krótkim okresie, kiedy monarchia bawiła za granicą, pan de Fontaine dostąpił niemałego szczęścia: Ludwik XVIII dał mu urząd i naszemu hrabiemu nie raz jeden trafiła się sposobność, by złożyć królowi dowody wyjątkowej uczciwości politycznej i szczerego przywiązania. Któregoś wieczoru monarcha, nie mając nic lepszego do roboty, przypomniał sobie o facecji, jaką pan de Fontaine zaryzykował był w Tuileriach. Stary Wandejczyk, nie przepuściwszy okazji tak wybornej, opowiedział swoją historię, na tyle barwiąc ją dowcipem, aby król ów, który nic nie zapominał, zdołał sobie w porę rzecz przypomnieć. Dostojny miłośnik literatury spostrzegł, powierzywszy dyskretnemu szlachcicowi redakcję kilku not dyplomatycznych, iż nie są mu obce różne subtelności stylu. Dzięki temu talencikowi pan de Fontaine zapisał się w pamięci króla między najzacniejszymi sługami korony. Jakoż, wróciwszy po raz wtóry, mianował hrabiego jednym z owych wysłanników specjalnych, którzy jeździli po departamentach z misją sprawowania sądów doraźnych nad wichrzycielami: pan de Fontaine nie nadużywał jednak tej groźnej władzy. Gdy skasowano te trybunały ustanowione tylko na pewien okres czasu, nasz dostojnik sądowy zasiadł nie zwlekając w jednym z foteli Rady Stanu i na ławach Izby Deputowanych – mówił niewiele, słuchał uważnie i w sposób dość radykalny zmienił przekonania. Pewne okoliczności, nie znane biografom, zbliżyły go do króla w stopniu znacznym, dość, że ów kostyczny monarcha tak oto któregoś dnia zagadnął wchodzącego pana de Fontaine:
– Mój przyjacielu, nie zdecydowałbym się mianować pana ani dyrektorem generalnym, ani ministrem! Ani pan, ani ja nie zagrzalibyśmy długo miejsca na urzędzie, a to z racji naszych poglądów. Rząd parlamentarny ma tę zaletę, iż uwalnia nas od ambarasu, jaki sprawiało nam dawniej to, że samiśmy odprawiali naszych sekretarzy stanu. Nasza Rada to istny zajazd, dokąd opinia publiczna przysyła nam często szczególniejszych podróżnych; ale tak czy inaczej, zawsze będziemy wiedzieli, gdzie umieszczać nasze wierne sługi.
Za tym drwiącym zwierzeniem nastąpił ordonans, który obdarzał pana de Fontaine funkcją administracyjną w dobrach nadzwyczajnych korony. Dzięki zaś inteligentnej uwadze, z jaką przysłuchiwał się sarkazmom swojego królewskiego przyjaciela, nazwisko pana de Fontaine padało z najdostojniejszych ust, ilekroć tworzono komisję, której członkowie mieli być wybornie płatni. Rozsądny i taktowny, nie wspominał nikomu o łaskach, jakimi zaszczycał go monarcha, że zaś umiał opowiadać interesująco a błyskotliwie, prowadził z królem owe familijne pogwarki, za którymi Ludwik XVIII przepadał w tym samym stopniu, co za bilecikami zgrabnie wystylizowanymi, anegdotami politycznymi oraz, jeśli tak się wyrazić wolno, za dyplomatycznym i parlamentarnym bajczarstwem, bogato podówczas rozplenionym. Wiadomo, że szczególniejsze przypadki jego rządcostwa – słowo to przyswoił sobie dostojny kpiarz – bawiły go ogromnie. Dzięki przemyślności, dowcipowi i zręczności pana de Fontaine każdy z członków jego licznej rodziny, choćby najmłodszy, znalazł na koniec miejsce w budżecie państwowym, niby – jak mawiał uciesznie hrabia do swojego władcy – jedwabnik na morwowych liściach. Tak to za sprawą monarszej dobroci najstarszy z jego synów osiągnął wysokie i dożywotnie stanowisko w sądownictwie. Średni, przed nastaniem Restauracji zwykły kapitan, otrzymał zaraz po powrocie z Gandawy dowództwo jednostki wojskowej; a że rok 1815 był rokiem zamętu, kiedy to nikt nie przestrzegał regulaminów, przeszedł najpierw do gwardii królewskiej, stamtąd – do straży przybocznej, skierowany zaś ponownie do – wojsk liniowych, awansował po wzięciu Trocadero na generała-leitnanta, dowódcę gwardii. Najmłodszy, mianowany podprefektem, został wkrótce referendarzem Rady Stanu i dyrektorem jednego z wydziałów administracji municypalnej Miasta Paryża, na którym to urzędzie był bezpieczny od burz prawodawczych. Dobrodziejstwa te dyskretne, utajone jak i fawor, którym cieszył się hrabia, sypały się niepostrzeżenie. Chociaż i ojciec, i trzej synowie mieli tyle synekur, że dochody każdego z nich, osobno bardzo znaczne, a czerpane z budżetu, równały się mniej więcej wynagrodzeniu dyrektora generalnego, kariera polityczna panów de Fontaine nie budziła w nikim zazdrości. W owych czasach, gdy system parlamentarny zapuszczał dopiero korzenie, mało kto orientował się naprawdę, czym są spokojne rejony budżetu, w których sprytni faworyci potrafili znaleźć ekwiwalent zburzonych opactw. Hrabia de Fontaine, choć nie tak jeszcze dawno chwalił się, że nie czytał konstytucji, i oburzał się głośno na chciwość dworaków, pokwapił się udowodnić swojemu dostojnemu panu, iż rozumie, równie dobrze jak on, ducha i możliwości rządów przedstawicielskich. Nasz hrabia stał na czele rodziny zbyt licznej, aby szybko i łatwo odbudować swoją fortunę, jakkolwiek trzej jego synowie mieli karierę otwartą i zapewnioną, a familia kumulowała pensje pochodzące z czterech urzędów. Przyszłość uśmiechała się do nich, byli nie tylko w łaskach, lecz i zdolni; ale miał trzy córki, a bał się już nadużywać monarszej dobroci. Postanowił więc napomknąć tylko o jednej z tych dziewic, którym pilno było zapalić pochodnię hymenu. Króla cechuje przecież tyle dobrego smaku, że nie zostawi niedokończonego dzieła. Mariaż najstarszej z panem Planat de Baudry, poborcą generalnym, został zawarty dzięki jednemu z owych królewskich zdań, co nic nie kosztują, wartając miliony. Jednego wieczoru zasępiony monarcha uśmiechnął się, nagle dowiadując się o istnieniu drugiej panny de Fontaine, i wydał ją za młodego sądownika, ekstrakcji co prawda mieszczańskiej, ale bogatego, nader obiecującego i którego zrobił baronem: Gdy następnego roku nasz Wandejczyk wspomniał o pannie Emilii de Fontaine, król odpowiedział swoim ostrawym głosikiem: – Amicus Plato, sed magis amica Natio . – A po kilku dniach uraczył swojego przyjaciela Fontaine czterowierszem dość niewinnym (nazywał te utwory epigramatami), w których dworował z ojca trzech dziewcząt wyprodukowanych nadzwyczaj zręcznie pod postacią trójcy. Jeśli wierzyć kronice, monarcha wywiódł ów żarcik z jedności trzech boskich osób.
– A może Miłościwy Pan raczyłby przerobić ten epigram na epitalam?… – zagadnął hrabia usiłując obrócić ową drwinę na swoją korzyść.
– Gdybym nawet od biedy dojrzał tu rym, nie widzę racji – odrzekł twardo król, gdyż nie spodobał mu się wcale ten żart z jego poezji, choć był najniewinniejszy pod słońcem.
I od tego dnia jął traktować pana de Fontaine z niejaką rezerwą. Królowie są bardziej przekorni, niżbyśmy przypuszczali.
Emilia de Fontaine była, jak prawie każde dziecko najmłodsze, beniaminkiem psutym przez wszystkich. Oziębłość monarchy tym bardziej więc dotknęła hrabiego, iż chyba jeszcze niczyj mariaż nie nasuwał tylu trudności, co małżeństwo jego najukochańszej córki. Aby zrozumieć te wszystkie przeszkody, wejdźmy za próg pięknego pałacu, gdzie nasz administrator mieszkał na koszt Listy Cywilnej. Emilia spędziła dzieciństwo we włościach Fontaine… pośród owego dostatku, który zaspokaja pierwsze zachcenia młodości; najbłahszy jej kaprys był prawem dla sióstr, braci, matki, a nawet ojca Emilii. Krewniacy bez wyjątku przepadali za nią. Czarowne to życie płynęło niczym nie zakłócone, albowiem kiedy dojrzewała, łaskawy los posta – wił akurat jej rodzinę u szczytu powodzeń. Przepych paryski wydał jej się tedy rzeczą równie naturalną, jak obfitość kwiatów czy owoców lub jak owe sielskie dostatki, co radowały ją od wczesnego dzieciństwa. I tak samo jak w dzieciństwie, jeśli pragnęła ukontentować swoje radosne fantazje, nie doznawała żadnych przeszkód, okazywano jej posłuszeństwo i teraz, kiedy będąc czternastolatką, rzuciła się w wir uciech światowych. Nawykła stopniowo do przyjemności, jakie zawdzięczamy pieniądzom, a więc wyszukane toalety, elegancja złoconych salonów i wykwintnych ekwipaży stały się dla niej równie konieczne, jak i komplementy, szczere albo fałszywe – dyktowane pochlebstwem, jak dworskie zabawy i dworskie szychy. Jak większość zepsutych dzieci, tyranizowała tych, co ją kochali, a przymilna była dla obojętnych. Jej wady wzrastały z nią razem i rodzice mieli zebrać niedługo gorzki plon owego zgubnego wychowania. W dziewiętnastym roku życia Emilia de Fontaine nie wybrała jeszcze żadnego spośród wielu młodzieńców, których pan de Fontaine, kierując się względami polityki, spraszał do siebie na przyjęcia. Choć jeszcze młoda, folgowała w salonach językowi tak dalece, jak na to może sobie pozwolić kobieta dojrzała. Podobna królom – nie miała przyjaciół, uległość zaś, jaką wszędzie jej okazywano, zdemoralizowałaby może i lepszą naturę. Żaden z mężczyzn – nawet i starcy – nie ośmielił się oponować poglądom dziewczyny, która jednym spojrzeniem nieciła miłość w najzimniejszym sercu. W przeciwieństwie do sióstr edukowana starannie, malowała niezgorzej, mówiła po włosku i po angielsku, a grą na fortepianie budziła ogólną zazdrość; wreszcie głos jej, ukształcony przez najwytrawniejszych mistrzów, zalecał się, gdy śpiewała, brzmieniem urzekającym. Była tak dowcipna i tak wybornie znała literaturę całego świata, iż uwierzyłbyś słowom Maskaryla, że szlachta rodzi się już wszystko wiedząc. Rozwodziła się z łatwością na temat malarstwa włoskiego czy flamandzkiego, średniowiecza czy Renesansu, krytykowała bezceremonialnie książki zarówno dawne, jak i współczesne, podkreślając z okrutną inteligencją i wdziękiem wady dzieła. Tłum bałwochwalczy przyjmował najzwyklejsze jej odezwania, jak Turcy przyjmują sułtańskie fefta. Olśniewała tym sposobem ludzi powierzchownych; ludzi głębokiego umysłu rozpoznawała dzięki naturalnemu darowi i tak ich umiała skokietować, iż umykała bacznemu oku zamotanych w te urocze sidła. Pod ową urzekającą pozłótką kryło się serce niefrasobliwe, pogląd, u wielu dziewcząt zwyczajny, iż nikt nie zamieszkuje na dostatecznych wyżynach, aby pojąć doskonałość jej duszy, i pycha, którą czerpała zarówno ze swojej kondycji, jak i urody. Obca gwałtownemu afektowi, który prędzej czy później pustoszy serce kobiece, obracała całą młodą żarliwość w niepomiarkowane umiłowanie tytułów, a ludziom z gminu okazywała najgłębszą wzgardę. Świeżo upieczoną szlachtę traktując nader impertynencko, dokładała wszelkich starań, aby jej rodzice kroczyli w jednym rzędzie z najświetniejszymi familiami z Przedmieścia Saint-Germain.
Owa polityka nie uszła bystremu spojrzeniu pana de Fontaine, który od czasu zamęścia dwóch starszych córek bolał nieraz nad sarkazmami i złośliwymi żartami Emilii. Ludzie logicznego umysłu zdziwią się, że sędziwy Wandejczyk oddał najstarszą córkę poborcy generalnemu, posiadającemu wprawdzie kilka majątków, ongi wielkopańskich, ale nie mającemu przed nazwiskiem owej partykuły, której tron zawdzięczał tylu obrońców – średnią zaś sadownikowi, co zbyt niedawno został baronem, aby można było zapomnieć, iż ojciec jego sprzedawał drzewo. Ów poważny zwrot, jaki nastąpił w poglądach naszego szlachcica, chociaż dobiegał on akurat sześćdziesiątki, a ludzie w tym wieku rzadko zmieniają przekonania, był wynikiem nie tylko tego, iż pan de Fontaine zamieszkał w nowożytnym Babilonie – rzecz na ogół w skutkach opłakana – gdzie wszyscy prowincjusze tracą w końcu swoją kanciastość; nowe przekonania polityczne hrabiego były też wynikiem rad i przyjaźni królewskiej. Książę-filozof upodobał sobie nawracać Wandejczyka na poglądy, jakich wymagał i duch dziewiętnastego stulecia, i odnowienie monarchii. Ludwik XVIII pragnął zespolić stronnictwa, jak Napoleon zespolił był kraj nasz i jego mieszkańców. Prawowity monarcha, może i równie inteligentny jak jego rywal, działał w kierunku przeciwnym. Ostatni z przywódców Burbońskiego domu starał się ukontentować stan trzeci i zwolenników cesarstwa, ograniczając wpływy kleru z takim samym gorączkowym pośpiechem, z jakim pierwszy z Napoleonów ściągał do siebie arystokrację i obdarzał Kościół dotacjami. Nasz radca stanu, powiernik monarszych zamysłów, został niepostrzeżenie jednym z najbardziej wpływowych i najmędrszych przywódców owego stronnictwa umiarkowanych, co życzyli sobie szczerze, w imię interesu narodowego, zespolenia poglądów. Głosił więc kosztowną zasadę rządu konstytucyjnego i sekundował z całej swojej mocy wahaniom politycznej wagi, która dozwalała jego panu władać Francją mimo wewnętrznych zamieszek. Kto wie, czy pan de Fontaine nie żywił cichej a miłej sercu nadziei, że otrzyma parostwo dzięki jednej z owych burz prawodawczych, których wyniki całkiem nieoczekiwane bywały podówczas niespodzianką dla najwytrawniejszych polityków. Hrabia obstawał niezłomnie, aby we Francji nie uznawano innej szlachty prócz parów: ich tylko rody winny mieć prawo do przywilejów.
– Szlachta bez przywilejów – mawiał – jest jak toporzysko bez siekiery.
Daleki zarówno stronnictwu Lafayette'a, jak i stronnictwu pana de La Bourdonnaye, usiłował z zapałem doprowadzić do pojednania ogólnego, mającego stworzyć dla Francji nową erę i zapewnić jej świetny los. Starał się przekonać rody bywające stale na jego salonach i rody, u których bywał, iż kariera wojskowa i urzędnicza daje obecnie mizerne widoki. Namawiał matki, aby kierowały synów ku wolnym zawodom i do przemysłu, napomykając, że stanowiska w wojsku i wysokie urzędy państwowe i tak będą należeć, „bardzo konstytucyjnie”, do młodszego potomstwa męskiego szlachetnych parowskich rodów. "Według pana de Fontaine naród wywalczył już sobie dość poczesne miejsce w administracji: ma zgromadzenie wyborcze i stanowiska w sądownictwie oraz finansach, które – jak powiadał – były dawniej i będą zawsze udziałem znakomitości stanu trzeciego. Nowe poglądy ojca rodu Fontaine'ów i mądre alianse, jakie z nich wynikły dla dwóch starszych córek, napotkały jednak były silny opór w łonie samego stadła: hrabina de Fontaine dochowała bowiem wierności pierwotnym przekonaniom, których nie mogła się wyrzec kobieta wywodząca się przez matkę z Rohanów. Aczkolwiek sprzeciwiała się zrazu przyszłemu szczęściu i fortunie dwóch starszych córek, skapitulowała w toku jednej z owych sekretnych rozmów, kiedy to z wieczora małżonkowie, złożywszy razem głowy na poduszce, zwierzają się sobie, roztrząsając pospołu rozmaite sprawy. Pan de Fontaine wykazał chłodno małżonce, argumentując szczegółowymi rachunkami, iż pobyt w Paryżu, obowiązek reprezentacji i splendory, jakie spłynęły na ich dom w nagrodę za wyrzeczenia, które cierpieli oboje tak dzielnie w wandejskiej głuszy, a także wydatki na synów pochłaniały lwią część dochodów natury budżetowej. Trzeba zatem pochwycić, niby łaskę niebios, okazję nadzwyczaj bogatego zamęścia, jaka trafiała się dwóm ich córkom. Czyż nie powinny one posiadać kiedyś sześćdziesięciu, osiemdziesięciu albo i stu tysięcy liwrów renty? Mariaż równie korzystny nie co dzień oczekuje bezposażną pannę. Wreszcie, czas już pomyśleć o oszczędnościach, ażeby zaokrąglić dobra Fontaine i odbudować pradawną majętność ziemską rodu. Hrabina ustąpiła, jakby – może tylko chętniej – uczyniła na jej miejscu każda matka, wobec argumentów tak przekonywających; oświadczyła jednak, że przynajmniej córka jej Emilia wyjdzie za mąż tak, aby zadowolić dumę, którą na nieszczęście między innymi i ona rozwinęła w tej młodej duszy.
Tym oto sposobem wypadki, które winny były radować tę rodzinę, wprowadziły tam lekki ferment niezgody. Poborca generalny i młody sadownik byli kozłami ofiarnymi sztywnego ceremoniału, jaki potrafiła stworzyć hrabina wespół z Emilią. Owa zaś etykieta znalazła, jeśli idzie o tyranię domową, szersze pole: generał-lejtnant poślubił pannę Mongenod, córkę bogatego bankiera; prezydent ożenił się roztropnie z panną, której ojciec, krociowy milioner, kupczył był dawniej solą; a i najmłodszy z braci okazał się wierny gminnym doktrynom, biorąc za żonę pannę Grossetete, jedynaczkę poborcy generalnego z Bourges. Trzy szwagierki i dwaj szwagrowie dopatrywali się takich uroków i tylu korzyści osobistych z obracania się w wysokiej sferze politycznych potęg i w salonach Saint-Germain, że zmówili się, by stworzyć wokół wyniosłej Emilii coś na kształt małego dworu. Ale ów pakt interesu i pychy nie był aż tak dobrze scementowany, aby młoda władczyni nie wywoływała co i raz rewolucyj w swoim państewku. Spory, nie przekraczające nigdy granic dobrego wychowania, utrzymywały między członkami tej potężnej familii atmosferę drwiny, która, nie naruszając w jakiś widoczny sposób przyjaźni afiszowanej na zewnątrz, wyradzała się niekiedy, z dala od świadków, w uczucia nie nazbyt chrześcijańskie. Tak to małżonka generała-lejtnanta, zostawszy baronową, poczytywała się za szlachciankę równą Kergarouetównie i twierdziła, że okrągłe sto tysięcy liwrów renty upoważnia ją do prawienia takich samych impertynencyj, jakie prawiła ludziom szwagierka jej, Emilia, której częstokroć życzyła z ironią szczęśliwego mariażu, nadmieniając, iż córka pewnego para poślubiła właśnie pewnego bynajmniej nie utytułowanego pana. Wicehrabinę de Fontaine bawiło, gdy zaćmiewała Emilię dobrym smakiem i dającym się zauważyć bogactwem toalet, umeblowania i powozów. Drwiąca mina, z jaką szwagierki i obaj szwagrowie wysłuchiwali pretensyj, które panna de Fontaine raczyła czasem wyjawić, wprawiała ją w gniew, a nie zawsze zdołała go uśmierzyć, sypiąc przycinkami. Kiedy zaś ojciec rodu odczuł niejakie ochłodzenie przyjaźni, dyskretnej i zawodowej, którą darzył go monarcha, zląkł się tym mocniej, że najukochańsza jego córka, uznawszy żarty sióstr za wyzwanie, nigdy jeszcze nie mierzyła tak wysoko jak teraz.