Bałkańskie upiory - ebook
Bałkańskie upiory - ebook
Po raz pierwszy oczy całego świata zwróciły się na Bałkany w 1914 roku, kiedy serbski nacjonalista zastrzelił w Sarajewie habsburskiego następcę tronu. Po raz drugi – gdy na półwyspie rozgorzała krwawa, bratobójcza wojna. Europa patrzyła wtedy na Bałkany z przerażeniem i niedowierzaniem, bo zignorowała ostrzeżenie. Kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych Robert D. Kaplan alarmował, że na Bałkanach wrze, a Jugosławii grozi rozpad, został zlekceważony. Przez wydawców, którzy nie chcieli opublikować Bałkańskich upiorów w obawie, że temat nie przyciągnie czytelników, i przez polityków, którzy nie dostrzegali zagrożenia.
W tym pasjonującym połączeniu reportażu i eseju historycznego autor dociera do źródeł narodowych resentymentów. Pokazuje splot gwałtownych namiętności, które doprowadziły do pełnej okrucieństwa wojny. Jego książka to również przestroga. Na świecie wiele jest miejsc podobnych do bałkańskiego kotła, etnicznych i religijnych beczek prochu, które w każdej chwili mogą niespodziewanie wybuchnąć...
"Książka Roberta D. Kaplana nie tylko pomaga zrozumieć źródła konfliktów na Bałkanach, a zwłaszcza w byłej Jugosławii, ale w znakomity sposób ukazuje tło tych konfliktów i zaskakujące często motywy działań polityków i zwykłych ludzi. Po lekturze tej książki rozumiemy nie tylko więcej, ale także inaczej, bardziej w kategoriach konkretu niż politologicznego banału."
prof. dr hab. Marcin Król
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-109-0 |
Rozmiar pliku: | 878 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Historia Bałkańskich upiorów może być przestrogą dla pisarzy. Jest to zasadniczo opowieść o podróżach przedwojennych, odbytych w latach osiemdziesiątych, ale opowieść, która w czasie gwałtownego konfliktu w Bośni w latach dziewięćdziesiątych nabrała całkowicie niezamierzonego znaczenia.
W latach osiemdziesiątych mieszkałem w Grecji i jako wolny strzelec pisałem o wojnach w Afryce, na Bliskim Wschodzie i w Afganistanie. Wówczas zacząłem się interesować Bałkanami, miejscem, które było nieobecne w newsach, ale w którym gołym okiem było widać, że upadek gospodarki, erozja komunistycznych struktur władzy i zadawnione konflikty narodowościowe prędzej czy później doprowadzą do wojny. W lipcu 1989 roku, kilka miesięcy przed zburzeniem muru berlińskiego i exodusem uchodźców z Niemieckiej Republiki Demokratycznej, który przyśpieszył to wydarzenie, ostrzegałem na łamach „Atlantic Monthly”: „W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych świat poznał granice wpływów supermocarstw w takich miejscach jak Wietnam i Afganistan. W latach dziewięćdziesiątych te granice mogą stać się widzialne również w Europie. Bałkany mogą odcisnąć niezatarte piętno na końcu stulecia, tak jak je odcisnęły na jego początku”.
W „Wall Street Journal Europe” 30 listopada 1989 roku, a więc w miesiącu, w którym padł mur berliński, pisałem:
„Z ruin wschodnioeuropejskiego komunizmu wyłaniają się dwa historyczne twory. Pierwszy, «Europa Środkowa», skupia uwagę wszystkich mediów, drugi, «Bałkany», jeszcze nie został przez nie zauważony”.
W dalszej części tekstu przewidywałem etniczny rozpad Jugosławii. Bałkańskie upiory w pewnym stopniu wyrosły właśnie z tego przeświadczenia.
Książkę ukończyłem w 1990 roku, zanim padły pierwsze strzały w Jugosławii. Początkowo odrzuciło ją kilku wydawców, którzy uznali, że Bałkany to za mało znany region, by zagwarantować przyzwoitą sprzedaż. Jest to bowiem dość specyficzna książka podróżnicza. W latach osiemdziesiątych, gdy Bałkany przyciągały stosunkowo nielicznych dziennikarzy, tylko przejazdem gościłem w Bośni, która dziś stała się teatrem najnowszej wojny bałkańskiej. W Macedonii nie było wtedy ani jednego korespondenta zagranicznego – dziś ten kraj stał się obiektem szczególnego zainteresowania, a żołnierze amerykańscy starają się zapobiec, by walki w Bośni nie rozprzestrzeniły się poza jej południową granicę.
Bałkańskie upiory w twardej oprawie sprzedały się całkiem dobrze, w miękkiej – stały się bestsellerem. Kiedy w 1993 roku prezydent Bill Clinton rozważał ingerencję, która położyłaby kres wojnie w Bośni, podobno i on, i jego żona przeczytali tę książkę. Ponoć opisane przeze mnie dzieje konfliktów narodowościowych natchnęły prezydenta pesymizmem względem możliwości rozwiązania sytuacji w regionie i – też podobno – przesądziły o rezygnacji z interwencji militarnej w obronie bośniackich muzułmanów, obleganych wówczas przez bośniackich Serbów. Zaniepokoiło mnie to z dwóch powodów. Po pierwsze, Bałkańskie upiory niewiele mówią o Bośni. Jak czytelnicy się przekonają, to subiektywny, fragmentaryczny obraz Półwyspu Bałkańskiego, a nie analiza politologiczna. Tylko cztery z dziewiętnastu rozdziałów są poświęcone byłej Jugosławii. A z tych czterech jeden opowiada o Chorwacji, jeden o Serbii i Kosowie, jeden o Macedonii, a jeden o jugosłowiańskim dysydencie Milovanie Dżilasie. Gdyby zawodowi politycy rzeczywiście podejmowali decyzje o użyciu sił zbrojnych na podstawie takiej książki, byłoby to przerażające. Podejrzewam, że w 1993 roku na początku swojej kadencji Clinton był tak zdezorientowany, że chwytał się każdego pretekstu, żeby nie podejmować żadnych działań.
To jednak tylko zwiększało moje rozżalenie z powodu odczytania Bałkańskich upiorów jako manifestu antyinterwencyjnego: ja sam bowiem byłem zaciekłym zwolennikiem interwencji. Od połowy 1993 roku publicznie apelowałem o pomoc wojskową dla bośniackich muzułmanów, w tym o wysłanie do Bośni oddziałów amerykańskich. Przez kilka lat wielokrotnie mówiłem o tym w Fort Leavenworth i Carlisle Barracks.
Uważam, że nie ma sprzeczności między książką podróżniczą, która opisuje dzieje konfliktów narodowościowych, i przekonaniem, że amerykańska potęga militarna może powstrzymać rozlew krwi na Bałkanach. Oto moje uzasadnienie: Bolesne wielowiekowe doświadczenia konfliktów narodowych same z siebie nie muszą jeszcze doprowadzić do śmierci setek tysięcy osób w warunkach przypominających Holokaust. Żeby doszło do takiej tragedii, trzeba dodatkowych czynników: zdezorientowania i bezczynności Zachodu, wskutek których wytwarza się próżnia władzy. Bez nich horror lat dziewięćdziesiątych być może nigdy by się nie wydarzył.
Dyskutowanie, czy Bośniacy to pokojowy naród, nie ma większego sensu. Znani pisarze bronią tezy o istnieniu tradycyjnie dobrych relacji międzygrupowych, zwłaszcza w takich miastach jak Sarajewo. Ale ta etniczna harmonia często była pozorna. Ivo Andrić, jugosłowiański laureat Nagrody Nobla, w krótkim opowiadaniu List z 1920 roku pisze o niewidzialnej granicy między miłością i nienawiścią w Bośni, o tym, że „pod powierzchnią czułości i tkliwej namiętności rodzą się i czekają swojej godziny huragany spętanej i skondensowanej nienawiści”. Poza tym trzeba brać pod uwagę nie tylko tradycję pokojowego współistnienia różnych narodowości, która przetrwała w przeważającej części dziejów Bośni, ale też konflikt po 1992 roku (i w latach 1941–1945). Bośniackich muzułmanów nie wymordował prezydent Clinton ani Marsjanie. Uczynili to Bośniacy.
Ale jakie to ma znaczenie? Co z tego, że Bałkany są kipiącym, często gwałtownie, etnicznym kotłem? Nie różnią się pod tym względem od większości świata. To jednak nie oznacza, że mamy się chować w izolacjonistycznym kokonie. Wojsko wysyła się tam, gdzie ważne względy moralne krzyżują się ze strategicznymi – bez względu na charakter miejscowej ludności. To, co dzieje się w Bośni, bezpośrednio wpłynie na to, co będzie się działo w Kosowie, Macedonii, Albanii, Grecji i Turcji, a więc w krajach, z których jedne mają niestabilne rządy, a drugie – umowy o pomocy wojskowej ze Stanami Zjednoczonymi i nowoczesne arsenały. Idąc dalej, to, co wydarzy się w Bośni, w znacznym stopniu, choć niebezpośrednio, wpłynie na przyszłą sytuację polityczną w pozostałej części Europy i w Rosji. Jak to ujął były asystent sekretarza stanu Richard Holbrooke: „Nie stać nas na porażkę w Bośni”.
kwiecień 1996WSTĘP
W świecie, który w wyniku masowej turystyki i komunikacji satelitarnej staje się coraz bardziej jednorodny i przewidywalny, ubywa miejsca na niezaplanowaną przygodę. Nadmiar informacji sprawia jednak, że coraz szybciej zapominamy nawet o względnie niedawnych wydarzeniach. Stąd pokusa, by przeszłość i bieg procesów historycznych spróbować odkrywać poprzez krajobraz.
Amerykański uczony Paul Fussell napisał w Abroad. British Literary Traveling Between the Wars, że „tajemnica dobrego podróżopisarstwa” tkwi w „eseistycznej wizji, która zdaje się wyrastać z materialnej, bezpośrednio doświadczonej rzeczywistości”. Innymi słowy, podróżopisarstwo w swoim najlepszym wydaniu byłoby metodą najgruntowniejszego zgłębiania historii, sztuki i polityki. The Stones of Florence Mary McCarthy i Black Lamb and Grey Falcon Rebeki West są najświetniejszymi przykładami jej zastosowania. Starałem się, jakkolwiek nieudolnie, zbliżyć do tego niedoścignionego ideału.
Bałkańskie upiory nie są książką naukową. Opowieść rozwija się w nich od szczegółu do ogółu: od rozważań o winie (lub niewinności) pewnego chorwackiego duchownego do rozważań o upadkach imperiów. W każdym z opisywanych krajów moje doświadczenia miały inny charakter. W Rumunii, po której wiele podróżowałem, spotykałem najróżniejszych ludzi; Bułgarię poznawałem przez pryzmat przyjaźni z jednym człowiekiem; w Grecji nie odbywałem podróży, tam, w okolicach Aten, mieszkałem równe siedem lat. Mam nadzieję, że zróżnicowana stylistyka tej książki odzwierciedla różnorodność moich bałkańskich doświadczeń.
O takich regionach jak jugosłowiańska Czarnogóra czy rumuński Maramureş nie ma w książce prawie ani słowa, Bośni i Albanii zaś poświęciłem znacznie mniej miejsca, niż na to zasługują. Niezależnie od zbrodni przeciwko tamtejszym muzułmanom konflikt narodowościowy w Bośni jest bez wątpienia przedłużeniem antagonizmu serbskochorwackiego. Dlatego o tym kraju opowiadam w rozdziale o Chorwacji. Albanią zajmuję się w rozdziale o „Starej Serbii”, ponieważ za klucz do polityki serbskiej uznałem historyczny konflikt z muzułmańskimi Albańczykami. Chociaż obecnie uwaga świata jest skupiona na Jugosławii, moja bałkańska odyseja wiodła głównie przez Rumunię i Grecję. Bałkany to półwysep, którego Bośnia jest tylko małą częścią. I chociaż dziś w mediach jest głośno o niej, jutro miejsce Bośni może zająć dowolny inny kraj regionu, Bałkany bowiem weszły w tragiczny okres, który może potrwać wiele lat. Niemniej nic, co napisałem, nie powinno służyć za choćby najlżejsze usprawiedliwienie zbrodni wojennych popełnionych przez oddziały serbskie w Bośni, zbrodnie te z całego serca potępiam.
W latach osiemdziesiątych starałem się – zwykle bezskutecznie – zainteresować wydawców i opinię publiczną Bałkanami i zbierającą się nad nimi burzą. Jak na ironię moje najczarniejsze obawy wkrótce się sprawdziły. Jedną z ofiar rozpętanej wojny stał się dziennikarz noszący identyczne nazwisko jak moje: David Kaplan z ABC News (inicjał w moim nazwisku – Robert D. Kaplan – to właśnie David). Mam nadzieję, że moja książka pomoże zrozumieć tę część świata, o której pisał inny, nieznany mi bliżej Kaplan, gdy stracił życie.Bałkany, czyli po turecku «góry», rozciągają się od Dunaju po Dardanele, od Istrii do Stambułu i użyczają swej nazwy grupie małych krajów, do której zaliczają się Węgry, Rumunia, Jugosławia, Albania, Bułgaria, Grecja i częściowo Turcja, chociaż ani Węgrzy, ani Grecy nie życzą sobie, by określać ich tym samym mianem. Jest to, a raczej była wesoła kraina, zamieszkana przez dziarski lud, który lubuje się w ostrych potrawach, mocnych wódkach i krzykliwych strojach. Tubylcy z jednaką łatwością kochają się i zabijają, i mają nadzwyczajny talent do wszczynania wojen. Ludzie Zachodu, z natury bardziej przyziemni, patrzą na nich ze skrywaną zazdrością, kpią z ich monarchów, szydzą z ich aspiracji i boją się pochodzących stamtąd terrorystów. Karol Marks nazwał ich «etnicznym śmietnikiem». Ja, wolny jak ptak dwudziestokilkulatek, miałem dla nich nabożny podziw.
C. L. SULZBERGER, A Long Row of Candles
Brzydzę się trupami imperiów, nic nie cuchnie równie okropnie.
REBECCA WEST, Black Lamb and Grey FalconPROLOG
Święci, terroryści, krew i woda święcona
Dygotałem z zimna, poruszając się po omacku. Celowo wybrałem tę straszną porę, jeszcze przed świtem, żeby odwiedzić monastyr w Peciu, w Starej Serbii. W Kościele prawosławnym ćwiczenia duchowe wymagają fizycznego wysiłku, za który nagrodą jest objawienie równie namacalnego piekła i raju. Jeśli intruz z Zachodu nie jest gotów odczuwać całym swoim jestestwem, to niech pożegna się z nadzieją, że cokolwiek zrozumie.
W cerkwi Świętych Apostołów z freskami z 1250 roku moje oczy potrzebowały czasu. Minuty się dłużyły i były, niczym minione stulecia, pełne niepowodzeń. Nie miałem ze sobą latarki ani świeczki. Nic tak nie mobilizuje woli jak ślepota.
„Ślepcowi oczy nie są zawadą;/ zawsze trzyma się tej samej drogi, / jak pijany płota” – pisał Piotr II Petrowić-Niegosz w Górskim wieńcu, arcydziele literatury serbskiej. Masakra licznych islamskich konwertytów opisana w tym poemacie jest tam usprawiedliwiana jako jedna z metod walki z muzułmańskimi Turkami. Ciemność właśnie zaczęła się rozrzedzać, a do mnie w ulotnym przebłysku zrozumienia dotarło, czym mogą być prawdziwa walka, rozpacz i nienawiść.
Wytężając wzrok, uświadomiłem sobie pierwszą zasadę narodowego przetrwania: cały świat może zostać stworzony z jednego małego światełka. Trzeba było jeszcze minuty, żeby z półmroku wychynęły twarze – straszne, wyniszczone głodem, twarze z przedświadomej serbskiej przeszłości, emanujące duchowością i prymitywizmem, które Zachód najlepiej poznał dzięki bohaterom Fiodora Dostojewskiego. Miałem wrażenie, jakbym znalazł się we wnętrzu czaszki, w której wytrawiono ogniem zbiorowe wspomnienia narodu.
Sny oblekają się w kształty, halucynacje: święty Mikołaj w purpurowej szacie i z czarnymi, świdrującymi oczami; święty Sawa, patron Serbii i budowniczy tej cerkwi, zstępujący z wyblakłych przestworzy, by rozdzielać dary miłosierdzia i natchnienia; Chrystus Tryumfujący, odczłowieczony wiejski Bóg, który ma już za sobą ostatni etap fizycznego cierpienia, straszniejszy niż jakikolwiek zdobywca czy jakakolwiek ziemska ideologia.
Apostołowie i święci mieszają się ze średniowiecznymi serbskimi królami i arcybiskupami. Wszyscy jakby odbici w krzywym lustrze wiary: z wydłużonymi torsami, z olbrzymimi rękami i głowami. Wielu świętych ma wydrapane oczy. Wieśniacy wierzą, że zaprawa i farba z tych miejsc, gdzie znajdowały się oczy świętych, mogą uleczyć ślepotę. Przesąd? Bałwochwalstwo? Tak oceniłaby tę wiarę umysłowość zachodnia. Umysłowość, której brak – mówiąc słowami Josepha Conrada – „odziedziczonej i osobistej świadomości środków, jakimi historyczna autokracja zwalcza idee, strzeże swej władzy i broni swego istnienia”. Człowiek Zachodu – powiada dalej Conrad – „tylko w malignie wpadłby na pomysł, że mogłaby go spotkać chłosta jako normalny środek śledztwa czy kary”.
Cerkiew ostrzegała: im głębsza ciemność, tym bardziej irracjonalny i straszny opór.
„W Bułgarii i Grecji, w Jugosławii i we wszystkich krajach europejskich, które niegdyś znajdowały się pod panowaniem tureckim, jest tak samo – lamentowała w więzieniu madame Dełczew, ofiara czystki stalinowskiej opisana w Judgement on Deltchev Erica Amblera. – Potem nasz naród żył w swoich ścianach, w małych światach iluzji . Wymalowano na tych ścianach sceny z życia narodowego . A teraz, kiedy ponownie mieszkamy we własnych ścianach, zwyczaje naszych rodziców i naszego dzieciństwa powracają”.
Odległość, jaką te monumentalne formy musiały przebyć, gdy moje oczy przyzwyczajały się do ciemności, była niezmierzona: poprzez stulecia osmańskie, najkrwawsze wojny i rządy komunistów. Tutaj, w świątyni dogmatu, mistyki i dzikiego piękna, tliło się życie narodowe. I tylko z tego miejsca mogło kiedyś wybuchnąć żywym płomieniem.
„Nie wiesz, co to znaczy zabić młotkiem, gwoździami, pałkami, prawda?”
Ismaił usiłował przekrzyczeć muzykę, jego twarz lśniła purpurowo w świetle migających jarzeniówek. Byłem wciąż w Peciu, w Starej Serbii, w dyskotece odwiedzanej przez albańskich muzułmanów, położonej nieopodal serbskiego monastyru.
„Wiesz, dlaczego nie lubię śliwowicy, dlaczego piję tylko piwo? Bo czetnicy zawsze najpierw chlali śliwowicę, a potem brali się do mordowania. Wiesz, jak to jest rzucić niemowlę do góry i złapać je na ostrze bagnetu – na oczach jego matki? Być przywiązanym do płonącej kłody? Mieć dupę rozpłataną siekierą i błagać Serbów, błagać, żeby strzelili ci w głowę, ale nadaremno? A po wszystkim szli do cerkwi. Szli do swojej przeklętej cerkwi. Nie mam słów… – Ismaił się wzdrygnął. – Są rzeczy gorsze niż zło, po prostu nie da się o nich opowiedzieć”.
Mówił dalej, przekrzykując muzykę. Miał dwadzieścia sześć lat, nie pamiętał zdarzeń, które opisywał. Powiedział, że w jego domu zalęgły się szczury. Winił za to Serbów.
Była dziesiąta trzydzieści rano, 30 listopada 1940 roku. W Bukareszcie właśnie zaczął padać śnieg. W cerkwi Ilie Gorgani, wzniesionej w XVII wieku ku czci rumuńskiego generała, który walczył z Turkami, setki świec rozświetlały sklepienie kopuły z wizerunkiem Chrystusa w czerwonej szacie. Po obu stronach nawy stały rzędami trumny okryte zielonymi sztandarami ze złotym haftem. Ministranci wnieśli tace z colivă – kutią dla zmarłych. Czternastu członków Legionu Michała Archanioła – faszystowskiej Żelaznej Gwardii – w tym ich przywódca, Corneliu Zelea Codreanu, miało wkrótce zostać pogrzebanych i kanonizowanych jako „narodowi święci” przez duchownych rumuńskiej Cerkwi, którzy całą noc śpiewali pieśni żałobne, kołysząc kadzielnicami.
Dwa lata wcześniej, w 1938 roku, żandarmi króla Karola II udusili tych czternastu mężczyzn, rozebrali do naga, wrzucili do zbiorowej mogiły i przed przysypaniem ziemią oblali kwasem siarkowym, żeby przyśpieszyć rozkład zwłok. Tyle że u schyłku 1940 roku Karol abdykował i uciekł, a władzę w Rumunii przejęła Żelazna Gwardia. Szczątki ofiar, niewiele ponad garść prochów „na głowę”, zostały ekshumowane i złożone w czternastu trumnach, w których miały być jeszcze raz pochowane. Pod koniec nabożeństwa pogrzebowego wierni wysłuchali nagrania z przemówieniem zabitego przywódcy legionistów, Codreanu. „Wypatrujcie tego dnia – krzyczał – gdy pomścicie naszych męczenników!”
Pomścili kilka tygodni później. W nocy z 21 na 22 stycznia 1941 roku legioniści Michała Archanioła – odśpiewawszy hymny prawosławne, zawiesiwszy na szyi woreczki z rumuńską ziemią, wypiwszy utoczoną wzajemnie krew i skropiwszy się wodą święconą – uprowadzili dwustu Żydów: mężczyzn, kobiet i dzieci. Załadowali ich do ciężarówek i zawieźli do miejskiej rzeźni w południowej części Bukaresztu, nieopodal rzeki Dymbowica. Tam, w lodowatych ciemnościach, kazali im się rozebrać do naga i wejść na czworakach na taśmociąg. Skowyczących z przerażenia przewieźli przez wszystkie etapy zautomatyzowanego uboju. Krew tryskała z bezgłowych, pozbawionych kończyn torsów, które legioniści nadziewali na rzeźnickie haki, opatrując pieczęcią: „Zdatne do spożycia przez ludzi”. Jak zapisał naoczny świadek odkrycia tej zbrodni następnego ranka, tułów pięcioletniej dziewczynki wisiał do góry nogami, „zbryzgany krwią… jak cielak”.
Była dziesiąta wieczorem, 17 grudnia 1989 roku. W monastyrze w Mołdowicy w Mołdawii było zbyt ciemno, żeby dojrzeć freski, ale matka Tatulici Georgeta Benedykta opisała z pamięci scenę Sądu Ostatecznego: dzikie zwierzęta wyrzygują wszystkich ludzi, których pożarły; kilka dobrych uczynków przeważa zło na szalach Wagi Sprawiedliwości; jaskrawożółci aniołowie zwijają w rulon niebiosa ze znakami zodiaku, symbolicznie obwieszczając koniec czasu.
Matka Benedykta spędziła, jak co dzień, osiem godzin na modlitwie. To nie Bukareszt, tutaj nie było donosicieli ani podsłuchów w konfesjonałach. W bukowych lasach dalekiej rumuńskiej północy reżim komunistyczny – jak w dawnych czasach władcy tureccy – „miał mniej oczu”. Było ciepło jak na tę porę roku. Dzień wcześniej matka Benedykta widziała tęczę, chociaż wcale nie padało. Tego samego dnia doszły ją pogłoski o masakrze. Pierwszy raz w życiu pozostała w cerkwi przez całą noc. Modliła się.
Dołączyły do niej inne zakonnice i wspólnie przez trzy kolejne noce nie przestawały się modlić.
„I wówczas Bóg sprawia cud. Podsuwa Dracowi myśl, żeby wystąpił w telewizji, a wtedy ludzie, którzy już się nie boją Draca, poniżają go. I w taki sposób ten, który był niczym Herod, ten, który wymordował dzieci Timişoary, jak Herod wymordował dzieci palestyńskie, został stracony tego samego dnia, w którym narodził się nasz Pan”.
„W Rumunii Biblia jest żywa – powiedziała matka Benedykta – Boże Narodzenie dokonało się ponownie. Teraz ludzie muszą się modlić i rozważać swoje grzechy”.
U schyłku XVIII wieku, w najczarniejszej godzinie długiej nocy tureckiej okupacji, bułgarski mnich o imieniu Rafał spędził dwanaście lat w monastyrze Rilskim, rzeźbiąc drewniany krucyfiks. Umieścił na nim sześćset postaci ludzkich, każda wielkości ziarnka ryżu.
„Ile jest wart taki krzyż? – wykrzykiwał ojciec Bonifacy, drobny garbus z lekko kręconymi szpakowatymi włosami, brodą i skórą delikatną jak u niemowlęcia, który już od dwudziestu siedmiu lat żył w murach tego klasztoru. I nie czekając na odpowiedź, wołał: – A jaka jest cena ludzkiego życia? Rafał stracił wzrok, rzeźbiąc ten krucyfiks!” Monastyr Rilski był wielokrotnie plądrowany i burzony przez Turków. Za każdym razem był odbudowywany: krużganki z łukami pomalowanymi w białe i czarne pasy, rzeźbione drewniane balkony, dzwonnica, cerkwie zdobione freskami, których barwy nabierają nowego życia na tle ośnieżonych szczytów. W czasie okupacji tureckiej w klasztorze w górach Riła mieszkało trzystu mnichów. Za rządów bułgarskich komunistów ta liczba spadła do dwunastu. I tych dwanaście dusz przemierzających mroczne korytarze wraz z niezliczonymi chmarami myszy miało ocalić dziedzictwo całego narodu! Były tam zaryglowane drzwi, za które nikt nie zaglądał od stuleci.
Teraz nadszedł czas, że zaczęto je otwierać. Wróciłem do monastyru Rilskiego w 1990 roku, dziewięć lat po poprzedniej wizycie. Ojciec Bonifacy już nie żył. Cerkiew, dawniej ciemną i ponurą, zapełniał tłum wiernych i rozświetlał las skwierczących świec. W jednym z narożników umieszczono fotografię cara Borysa III, pochowanego tutaj w 1943 roku, którego grobowiec usunęli komuniści po dojściu do władzy w roku 1946. Wizerunek cara Borysa otaczały świeczki, polne kwiaty i ciasteczka. Wierni pochylali się, by go ucałować. „Jezus Chrystus powrócił do Bułgarii – wyjaśnił rzeczowo mój przewodnik. – Musimy zmusić komunistów, żeby wskazali miejsce pochówku Borysa”. To tylko jedna z tajemnic, które muszą być odkryte.
„Północny Epir spłynie krwią” – głosiło przydrożne graffiti niedaleko północnozachodniej granicy Grecji z Albanią. Północny Epir – czyli południowa Albania – to historyczna część Grecji: miejsce narodzin Olimpii, matki Aleksandra Wielkiego, oraz króla Pyrrusa, którego wątpliwe sukcesy wojenne upamiętniono określeniem „pyrrusowe zwycięstwo”.
Jednak mocą „haniebnego” traktatu z 1913 roku, wcielającego Północny Epir do wcześniej nieistniejącego państewka albańskiego, Grecja jest dziś narodem „rozczłonkowanym” – wyjaśnił mi Sevastianos, arcybiskup metropolita tego przygranicznego regionu. Na jego mapie Północny Epir, zamieszkany przez blisko pół miliona Greków, obejmuje pięćdziesiąt procent terytorium Albanii. Krążyły pogłoski, że Sevastianos, zwany przez niektórych „greckim Chomeinim”, wysyłał do południowej Albanii uzbrojonych partyzantów, by przygotować grunt pod zjednoczenie Grecji po przewidywanym upadku komunizmu.
Po przekroczeniu albańskiej granicy autobus sunął w dół labiryntem wapiennych wąwozów, poszarpanych i ogołoconych z roślinności. Furmanki zaprzężone w woły, powożone przez żołnierzy z wygolonymi głowami, tamowały ruch na dziurawych drogach. Kobiety w białych kitlach i chustkach, z kosami i łopatami na ramieniu, w milczeniu wracały z poletek zbóż i tytoniu. Bloki mieszkalne z blachy falistej i kiepsko związanych zaprawą cegieł stały na gołych placach otoczonych drutem kolczastym i betonowymi bunkrami. Wszystkie przedmioty – chropowate mydło, krany, klamki – zdawały się pochodzić z jakiejś archaicznej epoki. Dym i spaliny spowijały krajobraz, nadając mu ziarnistość i żółtawy odcień starej fotografii. W świetle latarni sodowych przyglądałem się twarzom albańskich Greków. Patrzyli na mnie nieobecnym wzrokiem. Przypominali cienie. W pewnym domu w Sarandzie (po grecku: Agios Saranda) pięcioosobowa rodzina stłoczyła się wokół czarnobiałego rosyjskiego telewizora, żeby na greckim kanale obejrzeć Dynastię i CNN.
I jak się wam żyje? – zapytałem.
W porządku. Mamy wszystko, czego nam trzeba – odparł ojciec. Dzieci milczały.
Najstarszy syn odprowadził mnie do hotelu.
Niedawno zostałem ochrzczony – zwierzył się w ciemnościach. – Jestem Grekiem. A kim mógłbym być? Wierzę w Boga… Tutaj wszyscy jesteśmy foukarades .
Cztery dni później w pobliskiej wiosce zastrzelono dwóch Greków usiłujących przedostać się do Grecji. Ich zwłoki powieszono za nogi na rynku.
To był świat z kapsuły czasu: mroczna scena, na której ludzie miotani dzikimi namiętnościami przelewali krew i doświadczali ekstaz i wizji. Ich twarze jednak miały chłodny, kamienny wyraz i przypominały zakurzone posągi. „Żyjemy całkowicie pogrążeni we własnej przeszłości” – powiedział Luben Gocew, były bułgarski minister spraw zagranicznych.
Stąd się wzięła moja obsesja na punkcie średniowiecznych cerkwi i monastyrów, starych książek i fotografii. Każdego, kogo spotkałem w podróży, pytałem o przeszłość. Tylko w ten sposób można było zrozumieć teraźniejszość.
Te ziemie wymagają miłości do mrocznej sfery świata. Miesiącami szperałem w antykwariatach. Wiedziałem, że nakłady książek, które próbują tłumaczyć dramat rumuńskiej rewolucji z grudnia 1989 roku, są wyczerpane od dziesięcioleci, czasem od półwiecza lub jeszcze dłużej.
John Reed, amerykański dziennikarz i polityczny radykał, wraz z rysownikiem Boardmanem Robinsonem od kwietnia do października 1915 roku podróżował po Serbii, Macedonii, Rumunii, Bułgarii, Grecji i Turcji. Dziennik Reeda z tej wyprawy, The War in Eastern Europe, ukazał się drukiem w 1916 roku, na rok przed podróżą autora do Rosji, opisaną w Dziesięciu dniach, które wstrząsnęły światem. Z wszystkich książek Reeda The War in Eastern Europe jest najmniej znana. Za egzemplarz pierwszego wydania z autografem musiałem zapłacić trzysta osiemdziesiąt dziewięć dolarów i jedenaście centów. Niektóre ryciny były zabezpieczone pergaminowymi przekładkami.
„W wirze niespodziewanego szturmu, rozpaczliwej obrony, zdobywania i burzenia miast – pisał Reed – ludzie zatracają swoje cechy osobnicze czy rasowe i upodabniają się do siebie nawzajem w obłąkanej demokracji bitwy”. Sam wolał ich obserwować później, gdy „zaczynali traktować wojnę jak biznes, przystosowywać się do nowego sposobu życia oraz rozmawiać i myśleć o innych sprawach”.
To właśnie był mój cel: zobaczyć zapomniane kuchenne drzwi Europy nie w najgorętszych momentach rewolucji czy przełomowych wyborów, ale bezpośrednio po nich, kiedy ludzie „zaczynają się dostosowywać do nowego sposobu życia”.
Jedna ze starych fotografii, które oglądałem, przedstawiała arcyksięcia austriackiego Franciszka Ferdynanda podczas manewrów wojskowych na sarajewskich błoniach w dniu 27 czerwca 1914 roku, czyli dzień przed zamachem, w którym zginął i który doprowadził do wybuchu pierwszej wojny światowej. Kopyta końskie wzniecały tumany kurzu. Franciszek Ferdynand jechał wyprostowany, jego stopa głęboko wsunięta w strzemię, u boku szabla. Okolona brodą twarz wyrażała poczucie pewności, właściwe tamtej, bardziej niewinnej i podatnej na wstrząsy epoce, światu wciąż mieszczącemu się w Metternichowskim pojęciu restauracji i nieświadomemu (choć w tej błogiej nieświadomości miał tkwić już tylko dni czy tygodnie) grozy nowoczesnej wojny i nowoczesnego totalitaryzmu. Inna fotografia przedstawiała zabójcę arcyksięcia, Gawriła Principa, bośniackiego Serba z okolic Sarajewa.
Princip był jeszcze nastolatkiem i sprawiał wrażenie chucherka – na pozór sama skóra i kości. Ale jego oczy, pełne zwierzęcej energii, różniły się od zimnych oczu współczesnych terrorystów, którzy mordują na odległość za pomocą karabinów maszynowych i bomb detonowanych przez żyroskopy.
Od tego czasu minęło siedemdziesiąt pięć najintensywniejszych lat w dziejach świata. Ale w konfrontacji z ludźmi, których spotkałem, i słowami, które usłyszałem, te fotografie nie wydawały się takie stare.
Belgrad, Bukareszt, Sofia, Ateny, Adrianopol. To były kiedyś wymarzone cele podróży ambitnych dziennikarzy – tak jak Sajgon, Bejrut i Managua dla młodszego pokolenia. Ernest Hemingway swoją najsłynniejszą depeszę wysłał z Adrianopola (dzisiejszego Edirne w tureckiej Tracji) w 1922 roku. Pisał o greckich uchodźcach „wędrujących na oślep w deszczu”, z dobytkiem załadowanym na furmanki ciągnięte przez woły.
Bałkany były Trzecim Światem, na długo zanim media zachodnie ukuły to określenie. To na tym górzystym półwyspie graniczącym z Bliskim Wschodem korespondenci prasowi spisywali pierwsze dwudziestowieczne relacje o kolumnach uchodźców ociekających błotem i zbierali materiały do książek, które dały początek gonzo – specyficznemu gatunkowi reportażu i podróżopisarstwa – w czasach gdy do Azji i Afryki wciąż było daleko.
Wszystko, co wydarzyło się w Bejrucie czy gdzie indziej, pierwszy raz wydarzyło się już dawno temu na Bałkanach.
To Bałkany wydały pierwszych dwudziestowiecznych terrorystów. Wewnętrzna Macedońska Organizacja Rewolucyjna (wmor) to jakby Organizacja Wyzwolenia Palestyny lat dwudziestych i trzydziestych, finansowana przez Bułgarów i działająca na rzecz odzyskania tych części Macedonii, które po drugiej wojnie bałkańskiej przypadły Grecji i Jugosławii. Podobnie jak dzisiejsi szyici z południowych przedmieść Bejrutu, zabójcy z wmor, którzy składali przysięgę na rewolwer i prawosławną Biblię, pochodzili z wykorzenionego, wiejskiego proletariatu Skopja, Belgradu i slumsów Sofii. Porywanie dla okupu i masowe rzezie ludności cywilnej były na porządku dziennym. Nawet fanatyzm irańskich ajatollahów miał swój bałkański precedens. W czasie wojen bałkańskich z lat 1912–1913 grecki biskup z Macedonii kazał zabić bułgarskiego polityka i jego głowę przywieźć jako dowód do cerkwi.
Historia XX wieku zaczyna się na Bałkanach. To tutaj ludziom spychanym na margines przez nędzę i walki etniczne nienawiść krążyła we krwi. To tutaj polityka zniżyła się do poziomu anarchii, która niejednokrotnie rozlewała się wzdłuż Dunaju aż do Europy Środkowej. Nazizmowi, na przykład, można śmiało przypisać bałkańskie korzenie. To przecież w dzielnicy wiedeńskich noclegowni, wylęgarni etnicznych resentymentów, nieopodal granic południowej Słowiańszczyzny Hitler nauczył się tak zaraźliwie nienawidzić.
Jak wygląda ziemia tam, gdzie ludzie dopuszczają się nieludzkich okrucieństw? Czy ma jakąś szczególną woń, jakiś genius loci, element w krajobrazie, który mógłby popychać do zbrodni?
Podróż rozpocząłem w Europie Środkowej, w Norymberdze i Dachau, ale te miasta nie zrobiły na mnie wrażenia. To tylko muzea: nie ma już w nich życia ani żaru. Ocalały mur stadionu, na którym naziści organizowali swoje zloty, służy niemieckim yuppie za ścianę do squasha. Pierwszy trop znalazłem w Wiedniu. Nazwiskiem Wolfganga Amadeusza Mozarta nazwano tutaj tylko pomnik, aleję i plac. Doktor Karl Lueger ma większy pomnik, większy plac i najznamienitszą część Ringstrasse – Dr. Karl Lueger Ring – przy której znajduje się neoklasyczny gmach parlamentu, renesansowy uniwersytet, barokowy Burgtheater, gotycki ratusz i Volksgarten.
Karl Lueger, burmistrz Wiednia na przełomie XIX i XX wieku, zapoczątkował razem z Georgiem von Schönererem, także ówczesnym politykiem austriackim, polityczny antysemityzm. Adolf Hitler pisał w Mein Kampf: „Uważam tego człowieka za najwybitniejszego niemieckiego burmistrza wszech czasów . Gdyby dr Karl Lueger mieszkał w Niemczech, zaliczałby się do naszych najświetniejszych umysłów”. Hitler przyznał, że swoje idee zaczerpnął od Luegera. Kiedy wieczorem 29 maja 1895 roku Theodor Herzl dowiedział się o zwycięstwie Luegera w wyborach do wiedeńskiej Rady Miasta, od razu zasiadł do biurka, żeby naszkicować plan żydowskiego exodusu z Europy.
Przyglądałem się pomnikowi Luegera na Dr. Karl Lueger Platz (nie należy mylić z Dr. Karl Lueger Ring). Z ręką na sercu, ubrany z nienaganną, urzędniczą elegancją, der schöne Karl („piękny Karl”) spokojnie patrzył w przyszłość, z jego oczu biła stanowczość; otaczali go muskularni, nadzy do pasa, uzbrojeni w łopaty i kilofy robotnicy. We współczesnych Niemczech taki pomnik wywołałby skandal, ale w Austrii nikt nie poczuwał się do winy. „Karl Lueger był najwybitniejszym burmistrzem Wiednia – wyjaśnił miejscowy dziennikarz austriacki, wzruszając ramionami. – Tak naprawdę wcale nie był antysemitą, tylko posługiwał się antysemityzmem jako metodą walki politycznej”. Ruszyłem w dalszą podróż. Metternich kiedyś stwierdził, że Bałkany zaczynają się na Rennweg, drodze prowadzącej na południowy wschód od Wiednia.
Im bardziej się zbliżamy do wschodnich albo południowych obrzeży świata niemieckojęzycznego – a zatem, innymi słowy, im bardziej zbliżamy się do złowieszczej i ludniejszej Słowiańszczyzny – tym bardziej agresywny i niebezpieczny staje się niemiecki nacjonalizm. Na wschodnim pograniczu świata germańskiego Niemcy z Pomorza i ze Śląska kwestionują prawomocność granic Polski. Z kolei na południu, w Austrii, gdzie w „germańskich” żyłach nierzadko płynie słowiańska krew, zaprzeczanie temu oczywistemu pochodzeniu przybiera postać nieuleczalnej pangermańskiej paranoi.
Pojechałem do Klagenfurtu, stolicy najdalej na południe wysuniętego austriackiego landu, Karyntii, zwanej eldoradem eksnazistów. W przeliczeniu na liczbę ludności z Karyntii pochodziło więcej strażników obozów śmierci niż z jakiegokolwiek innego regionu Austrii czy Niemiec. W Klagenfurcie w latach osiemdziesiątych XX wieku istniała segregacja w szkołach. Broń Boże, żeby niemieckie dzieci uczyły się ze Słoweńcami, którzy są Słowianami. Odwiedziłem biura nacjonalistycznej Freiheitliche Partei Österreichs (Austriackiej Partii Wolnościowej) i Kärntner Heimatdienst (Karynckiej Służby Ojczyźnianej) – paramilitarnej organizacji założonej po pierwszej wojnie światowej i wskrzeszonej, z neonazistowskim programem, w latach pięćdziesiątych. Próbowałem sprowokować ich rzecznika prasowego do szczerości. Bez rezultatu.
Pytanie: Szymon Wiesenthal stwierdził w rozmowie ze mną, że w demokratycznym państwie, jakim jest Austria, wszystkie partie używające w nazwie słowa „wolność” to w rzeczywistości partie nazistowskie albo komunistyczne. Mógłby pan to skomentować?
Odpowiedź: Pan Wiesenthal to osoba godna najwyższego szacunku. Ma prawo do własnego poglądu w tej sprawie. Chciałbym jednak wyjaśnić, dlaczego mamy odmienne zdanie…
Powiedział, że idea Wielkich Niemiec obejmujących Austrię jest martwa. Celem austriackich nacjonalistów jest zachowanie integralności języka niemieckiego w regionie.
Ściany biura Partii Wolnościowej zdobiły jedynie bezbarwne dzieła sztuki nowoczesnej. Żadnych starych fotografii czy sztandarów. Potem przyszło kolejne rozczarowanie: na ulicach Klagenfurtu nie zobaczyłem prowincjonalnych „brunatnych koszul”, lecz klasę próżniaczą Veblena.
Obok mnie przemknęły modnie ubrane nastolatki na rowerach górskich w barwach tęczy. Zobaczyłem mężczyznę w szkarłatnej zamszowej kurtce i okularach od Armaniego oraz kobietę w kreacji Jil Sander albo Guerlaina z jedwabnym szalem w subtelnych odcieniach jesieni. Jeśli pominąć chromowane okna w biurach, to pseudobarokowe budynki wyglądały jak równo pokrojone kawałki szwarcwaldzkiego tortu wiśniowego. Na środku chodnika stały szklane gabloty z modelami Hobby Trains, galanterią Samsonite, klockami lego i schmuck (biżuterią) od Tiffany’ego. Kilka kroków od taniego Mothercare znajdował się sklep z bielizną damską z Paryża, równie drogą, co frywolną. Perfumy sprzedawczyni o blond włosach miały słodką zwierzęcą woń. Latorośl esesmanów obrosła w kosztowne piórka, straciła drapieżność i żyła w przytulnych mieszczańskich klatkach.
Wszyscy uwijali się w codziennej krzątaninie. Jedyne sztandary, które dostrzegłem, reklamowały karty kredytowe. W witrynie biura podróży Izrael był po prostu jednym z zimowych kierunków oferowanych miejscowym zwolennikom słońca. Prawdziwi ideowcy w Partii Wolnościowej i Służbie Ojczyźnianej byli coraz bardziej osamotnieni i zmuszeni do przestrzegania reguł politycznej poprawności. Miejsce antysemityzmu i innych tradycyjnych nadużyć zajął rozpasany konsumpcjonizm. Karyntyjczycy dali się oswoić.
I od 1989 roku Partia Wolnościowa, której zależy na zwiększeniu liczby mandatów parlamentarnych, coraz częściej napomyka o konieczności współpracy ze Słoweńcami. Wiesenthal, doświadczony tropiciel nazistów, wyjaśnił mi, że „dopóki nie przyjdzie kryzys gospodarczy, dopóty Partia Wolnościowa nie ma innego wyjścia, jak tylko się przystosować”. Do uleczenia zła, powiedział, nie potrzeba cierpienia ani pokuty, wystarczy otępiająca stabilizacja burżuazyjnej demokracji oraz dobrobyt utrzymujący się całymi dziesięcioleciami, aż wzorce zachowań tak się utrwalą, że nawet kryzys gospodarczy nie zdoła ich zmienić.
To była ostatnia dekada XX wieku. Musiałem przyznać rację Wiesenthalowi, nie Metternichowi: Bałkany nie zaczynały się teraz u bram Wiednia, ani nawet Klagenfurtu.
Na południowej granicy z byłą Jugosławią przestało działać ogrzewanie w pociągu, także w przedziałach pierwszej klasy. Odczepiono wagon restauracyjny. W wagonie, którym go zastąpiono, był tylko kontuar obity blachą cynkową, przy którym można było na stojąco wypić piwo lub śliwowicę i zapalić cuchnące papierosy bez filtra. Z każdą następną stacją gęstniał tłum okupujących wagon mężczyzn o brudnych paznokciach. Kiedy akurat nie wrzeszczeli na siebie i nie wlewali do gardła kolejnej setki, w milczeniu kartkowali „świerszczyki”. W przeciwieństwie do austriackich robotników byli krótko ostrzyżeni i na pewno nie spędzali zimowych urlopów w Tunezji czy Izraelu. Gdyby Partia Wolnościowa i Służba Ojczyźniana miały poparcie ubogich, ksenofobicznych wyborców, mogłyby zrezygnować z nowoczesnej sztuki i wymijających odpowiedzi na pytania reportera.
Za oknem sypało śniegiem. Z ceglanych i żelaznych kominów unosił się czarny dym. Tutejsza ziemia miała chropawą, znużoną twarz prostytutki, gorzko przeklinającej między kolejnymi napadami kaszlu. Pejzaż zbrodni jest łatwo rozpoznawalny: komunizm był Wielkim Utrwalaczem.
Miałem niewiele czasu. Wkrótce, jeszcze u schyłku lat dziewięćdziesiątych albo zaraz w następnej dekadzie, obraz straci ostrość, tak jak to się stało w Klagenfurcie.Przypisy
Siedziby prestiżowych uczelni wojskowych, kuźni intelektualnych armii Stanów Zjednoczonych (przyp. tłum.).
Niegosz – dziewiętnastowieczny biskup i władca Czarnogóry, górzystego kraju sąsiadującego z Serbią. Masakra, o której pisał, zdarzyła się u schyłku XVII wieku.
J. Conrad, W oczach Zachodu, przeł. W. Tarnawski, Łódź 1985, s. 18–19 (przyp. tłum.).
Na początku lat dziewięćdziesiątych po rozpadzie Związku Sowieckiego tereny leżące po obu stronach granicy rumuńsko sowieckiej powróciły do rumuńskiej nazwy „Mołdowa”. Jednak podróżnicy, których cytuję, podobnie jak ludzie, z którymi rozmawiałem na miejscu, zawsze posługiwali się nazwą „Mołdawia”, dlatego ze względu na spójność narracji będę używał właśnie tego określenia.
W czasie pierwszej i ponownie podczas drugiej wojny światowej armia grecka zajęła Północny Epir, ale w 1944 roku ostatecznie się stamtąd wycofała. W związku ze sporem o te tereny Grecja oficjalnie pozostawała „w stanie wojny” z Albanią aż do roku 1988.
Chociaż Jugosławia, jak wiadomo, już nie istnieje, to owa nazwa wciąż pozostaje użyteczna jako określenie geograficzne lub kulturowe, ponieważ – dosłownie – oznacza południową Słowiańszczyznę. Prawie cała reszta Słowian w Eurazji żyje na północ od tak rozumianej Jugosławii.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
www.czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
e-mail: [email protected],
[email protected], [email protected], [email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa e-mail: [email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa tel./fax +48 22 621 10 48
e-mail: [email protected], [email protected], [email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected] Dział sprzedaży: [email protected],
[email protected], [email protected] Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl, ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2015 Wydanie II