Ballada o ciotce Matyldzie - ebook
Ballada o ciotce Matyldzie - ebook
Wszystko zaczęło się od tego, że ciotka Matylda postanowiła umrzeć. Joance trudno się pogodzić z tą stratą. Do tego los postawił przed nią jednocześnie tyle wyzwań: macierzyństwo, kłopoty małżeńskie i tajemniczą firmę w spadku. Na szczęście Joanka nie jest sama, ma Olusia i Przemcia, dwóch osiłków o gołębich sercach, i ukochaną ciotkę, która śledzi z nieba poczynania siostrzenicy.
Ciepła i pełna humoru książka o sile kobiet, które potrafią walczyć o swoje szczęście. Opowieść o tym, że marzenia się spełniają (nawet jeśli trzeba przez nie wozić się dużym czarnym samochodem z przyciemnianymi szybami) i o tym, że dobro wraca jak bumerang... a zimno zostaje na Spitzbergenie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8075-097-5 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszystko zaczęło się od tego, że ciotka Matylda postanowiła umrzeć. Nikt nie wątpił, że była to jej świadoma decyzja. Ciotka nie należała do tych, którzy godzą się z losem i przyjmują na siebie, co dla nich zaplanowano, nawet jeżeli zrobił to Najwyższy, o nie! Ciotka Matylda zwykła sama o wszystkim decydować. Była stanowczą starszą panią. Aż dziwne, że ta niewysoka i drobna kobieta potrafiła sobie zjednać każdego i czarującym uśmiechem załatwić najtrudniejszą sprawę. Nawet tę nie do załatwienia...
Zawsze wiedziała, czego chce, i nikt, kto ją znał, nie śmiał się jej woli sprzeciwiać. Dlatego też wszyscy byli pewni, że gdy śmierć zapuka do drzwi, aby zabrać ciotkę na drugą stronę, ta uśmiechnie się, ugości ją, jak tylko będzie mogła, napoi, nakarmi domowymi ciasteczkami, i dopiero gdy załatwi wszystkie niecierpiące zwłoki (och, cóż za gra słów!) sprawy życia doczesnego, weźmie na kolana swojego kota i stwierdzi, że jest gotowa, by odejść.
Ciotka Matylda do niebieskich kroczy bram
Już podoba jej się tam
I na Pana woła głośno: wpuść mnie Pan!
Ciotka Matylda ma koronę z papilotów
I pod pachą taszczy kota
Przecież biedak nie mógł zostać całkiem sam.
Ballada o ciotce Matyldzie z repertuaru Grupy pod Budą, słowa Andrzej Sikorowski, muzyka Jan Hnatowicz.NIECO WCZEŚNIEJ
– Słuchaj, gdybyś przypadkiem rodziła, kiedy umrę – powiedziała ciotka Matylda – to zrozumiem, że na pogrzeb nie przyjdziesz. Bez nerw. Nic na siłę – zaciągnęła się cienkim mentolowym papierosem. – Mnie już wtedy będzie doprawdy wszystko jedno. Nie musisz się zrywać z tego łóżka. Będziesz przecież miała co robić. Jeśli umrę później, to też małej nie ciągaj. Jeszcze się w życiu okropności naogląda, więc po co?
– Małego – Joanna odruchowo poprawiła ciotkę, głaszcząc się po brzuchu, który stał się już tak wielki, że nie dało się go porównać do niczego. Wszyscy mówili, że będzie chłopak. Nawet lekarz się z nią o dobry koniak założył. Wmawiali, wmawiali, to w końcu uwierzyła. – Chłopak będzie. Jaś, ciociu – dodała z przekonaniem.
– Ee, jaki chłopak? – Matylda wzruszyła ramionami. – Co ty tam, dziecko, wiesz – uśmiechnęła się. – Kobieta będzie. Piękna i zdecydowana kobieta – zmrużyła oczy i popatrzyła gdzieś w dal. – Jak będzie dziewczyna, nazwiesz ją Matylda?
Joanna znała dużo ładniejsze imiona, szczególnie dla swojej potencjalnej córki (mimo że będzie syn!), zatem spojrzała z przerażeniem na ciotkę, na jej śmiejące się jasnobłękitne oczy, otoczone kurzymi łapkami, i pogodną starą twarz. Matylda swoje siwe, wręcz białe włosy spinała w zgrabny koczek z tyłu głowy, który z przodu podtrzymywała apaszką pełniącą funkcję opaski. Tych apaszek miała kilkadziesiąt. Wszystkie równo złożone i ukryte za drzwiami ciężkiej komody w salonie.
– Matylda? – jęknęła Joanna. – Ale...
– Przecież i tak będzie chłopak – ciotka mrugnęła do niej zawadiacko. – To co ci szkodzi obiecać? Starej kobiecie nie obiecasz? – znowu zaciągnęła się papierosem. – Myślisz, że tam, u góry – wskazała dłonią sufit – mają mentolowe? Chyba mają, co? Bo bez tego co to byłoby za niebo? To jak? Co z Matyldą?
– Dobrze, ciociu, może być Matylda – Joanna machnęła ręką, po raz pierwszy zastanawiając się, co będzie, jeśli lekarz się pomylił. – Obiecuję...
– No to świetnie. Pamiętaj: koniecznie Matylda. Jedna Matylda się rodzi, druga umiera, w przyrodzie nic nie ginie. Liczba Matyld musi być stała. No, chyba że znowu krowę nazwą Matyldą. Kiedyś w Kurzętniku nazwali. Tadek był niepocieszony... Wstyd chyba mu było – wypuściła dym nosem, a popiół z papierosa strzepnęła do srebrnej popielnicy, która zawsze znajdowała się w zasięgu jej ręki. – A więc przejdźmy do konkretów. Zrób mi herbatki, Joanko. I przynieś koniaczek, naleję sobie łyżeczkę.
Zamknęła oczy. Dziewczyna nie wiedziała, czy ciotka zasnęła, czy tylko rozmyśla. Matylda zwykła była mawiać, że „patrzy w siebie”. Gdy Joanna była mała, wielokrotnie próbowała „patrzeć w siebie”, nigdy jednak niczego nie wypatrzyła. Może do tego trzeba po prostu dorosnąć.
Wstała z niemałym trudem – przez ciężki brzuch z zawartością w postaci małej Matyldy, tudzież Jana – i otworzyła barek. Te łyżeczki koniaczku były słynne w całej rodzinie. Ciotka brała zwykle łyżeczkę, przytrzymywała ją nad szklanką herbaty i lała, lała, lała, a koniak spływał po łyżeczce tak długo, jak długo ciotka chciała. Tak było i tym razem.
– Posłuchaj, kochana. Jak już mówiłam, czas przejść do konkretów. Ja ci zapiszę mój biznes – upiła łyk herbaty z prądem. – Za mocna. Musimy zdążyć pogadać, zanim wypiję. Bo potem też powiesz, jak pozostali, że bredzę. Ale dzięki temu mogę się ze sobą popieścić – uśmiechnęła się filuternie i okryła plecy pomarańczowym szydełkowym szalem. – Ja się ze sobą pieszczę, a inni o mnie dbają. Czasem to nawet jest fajne.
– Biznes? – Joanna poczuła kopnięcie Jasia; była pewna, że to Jaś. Chyba że, nie daj Boże, Matylda. Przecież w domu wszystko już niebieskie, przygotowane na przyjęcie chłopca, to gdzie Matylda? – Jaki biznes? – zapytała.
– Mam taki... hmm... sklepik... No nie patrz tak na mnie. Jak reszta rodziny... Czy ja nie mogę mieć własnego biznesu? – rozkoszowała się tym słowem. – Co, może jestem gorsza? – wyciągnęła z paczki kolejnego papierosa. – Słuchaj, a może w niebie te papierosy nie będą takie szkodliwe? – zaciągnęła się z lubością. – Zresztą czy na ziemi są? Osiemdziesiąt siedem lat na karku, a w sumie nic mi nie jest. Palę paczkę dziennie, czasem wypiję trochę koniaczku... Co prawda tylko łyżeczkę, ale zawsze... Poza tym... Jedynie czuję się już nieco zmęczona. Czas odpocząć – wzruszyła ramionami. – To wszystko. A biznes muszę komuś przekazać.
– Tak, ciociu – Joanna zaczęła się zastanawiać, na ile prawdziwe były plotki o niezbyt dobrej formie ciotki Matyldy. Mówili, że zapomina, że wszystko jej się miesza, że twierdzi, iż jest właścicielką intratnego biznesu. Czasem nawet wyzywała najbliższych od matołów, martwiąc się, że po jej śmierci interes upadnie.
Rodzina nie wierzyła w żaden biznes. A tym bardziej intratny.
– Demencja starcza – szeptali z politowaniem. – Nieszkodliwe majaki staruszki – dodawali z pobłażliwym uśmiechem.
– To nie demencja, kochanie – Matylda jakby czytała jej w myślach. – Mam interes i dwóch uroczych wspólników. Olgierda i Przemysława. Złoci chłopcy. Pamiętasz ich może? Nie wiem, czy mieliście okazję się poznać, ale na pewno ci o nich wspominałam... Znam ich od dziecka... Przyjdą do ciebie dość szybko. Jak tylko umrę. Powiedziałam im, że mają cię znaleźć i wszystko z tobą ustalać. Chłopcom możesz ufać. Jeżeli będziesz miała problem, to Oluś i Przemuś zawsze pomogą. Obiecali to kobiecie na łożu śmierci.
– Ciociu, jakie łoże śmierci, jaki biznes? – dziewczyna była coraz bardziej zdezorientowana.
– Jakie łoże śmierci? O, takie – wskazała kanapę. – Musiałam mieć pewność, że chłopcy przyrzekną opiekę nad tobą, więc ułożyłam się na nim dla lepszego efektu. Dziecko, ten twój mąż mało się tobą zajmuje, potrzebujesz opieki...
– On pływa... – Joanna spuściła głowę. Piotr, jej mąż, faktycznie pływał. A że upodobał sobie jednostki badawcze, przebywające tam, gdzie kompletnie nie ma łączności ze światem, był na ogół dość trudno osiągalny.
– Tak, on pływa, a ty sama... Z Matyldą... – ciotka pokiwała głową z dezaprobatą.
– Z Jasiem...
– Niech ci będzie. Z Jasiem – pogłaskała kota. – Ty, Frędzlu, też miałeś być kotem. A jesteś kocicą. No, ale mimo to zostałeś Frędzlem. Matylda Jasiem nie zostanie. Prawda, kotku?
Frędzel zamruczał, a w zasadzie zamruczała, twierdząco.
– Ale, ale, miały być konkrety. Bądź, dziecko, konkretna, bo nie zajdziesz daleko. W moim biznesie konkretni są chłopcy.
– Oluś i Przemcio... – przypomniała Joanna.
– Właśnie. Oluś i Przemcio. Złote chłopaki – Matylda łyknęła herbaty. – Dość tego picia. Wiesz co? Anna nie pozwala mi pić. Jakby jeszcze cokolwiek mogło mi zaszkodzić, phi. Powinna się cieszyć, że wciąż coś mnie w życiu porywa. Na przykład koniaczek. W domu zawsze miałam koniaczek, a teraz muszę po kryjomu wlewać sobie tę łyżeczkę... Mówiłam Annie, że starych drzew się nie przesadza. A ta przyjechała i zabrała mnie z domu. Bo niby ona rodzina najbliższa, a ja już stara jestem... Jaka najbliższa rodzina? Mojego męża kuzynki córka. Ja myślę, że ona zamierzała się mojego majątku dochrapać... Nigdzie nie chciałam jechać. Mimo że w Nowym Mieście zawsze byłam obca. „Ta Matylda zza Buga” – mówili. A może lepiej, że jak umrę, to ktoś mnie znajdzie? I Frędzlem się zaopiekuje... Podpal mi papierosa, drogie dziecko. To już trzeci chyba, no ale co z tego, prawda? Mnie już nic nie zaszkodzi. No, ale Matylda... – spojrzała na brzuch Joanny i zamarła na chwilę. – Tak, Matylda może być niezadowolona. Nie poprawiaj mnie, Joanko. Zostawmy te papierosy – westchnęła z nieukrywanym żalem. – Wiesz, gdzie kiedyś było kino? To na rynku?
– Tam gdzie twoje krawieckie imperium?
– Dawne dzieje... – ciotka się uśmiechnęła. – Zresztą jakie tam imperium. W każdym razie w tym lokaliku Oluś z Przemciem prowadzą teraz sklep. Zawsze ich lubiłam i dawno temu, kiedy jeszcze prawie nic nie zarabiali, zawarliśmy umowę, że płacą mi procent od dochodów. Wiesz, taki czynsz. Na początku to nie były duże pieniądze. Ale ostatnio – rozmarzyła się – na koniaczek starcza, na papieroski... I kupiłam coś Matyldzie. Żona Przemcia wybierała – znowu spojrzała wnikliwie na Joannę, a raczej na jej brzuch. – Poczekaj, dziecko, podam ci.
Wstała z fotela. Niezadowolona Frędzel zeskoczyła w ostatniej chwili. Staruszka zgrabnie podeszła do komody i wyjęła z niej pakunek sporych rozmiarów.
– Proszę, kochanie. To dla Matyldy – z trudem podniosła torbę.
Joanna zajrzała do środka.
– Ciociu... Różowe? – wyobraziła sobie Jasia w różowych ubrankach. „Boże, chłopakowi psychika się zwichruje – przemknęło jej przez głowę. – No nic. Poradzimy sobie z tym”.
– Dla dziewczynki? Jasne, że różowe. Żona Przemcia kupiła najpiękniejsze.
Joanna chciała coś powiedzieć, ale ciotka uciszyła ją gestem.
– Co do biznesu, to będziesz miała dwadzieścia procent. Chłopcy mają trochę więcej. Musisz mi tylko obiecać, kochanie, że tego nie sprzedasz – spojrzała na dziewczynę. – Obiecujesz?
– Obiecuję – przytaknęła Joanna. Cóż miała robić.
– To dobrze. Wiesz, nie odmawia się człowiekowi na łożu śmierci – ciotka machnęła ręką w kierunku kanapy. – Będziesz miała trochę własnych pieniędzy. Wiem, rybko, że ten twój Piotrek zarabia dużo, ale kobieta powinna być niezależna. Chociaż trochę. Uwierz mi, coś o tym wiem – z jej ust wydobył się dym o zapachu tytoniu i mięty. – Nie ma to jak niezależność... – Joanna przysięgłaby, że ciotka zachichotała. – No dobra – wypiła duszkiem zimną już herbatę z koniakiem. – Pamiętaj, Joanko. Obiecałaś mi dwie rzeczy. Matyldę – wskazała brzuch dziewczyny – i to, że biznesu nie sprzedasz. Nie musisz go prowadzić. Najlepiej w ogóle się nie wtrącaj, chłopaki sobie poradzą. Możesz zresztą założyć inny. Ty masz taką iskrę w oczach... Ciebie pieniądze lubią – westchnęła. – Szkoda tylko, że małej już nie zobaczę – zamyśliła się. – Ale kto wie, może tam z góry wszystko widać – pogłaskała kota. – Frędzla chyba jednak zabiorę ze sobą, przecież nie zostanie sam z tą Anną...
Ciotka Matylda większą część swojego życia spędziła w Nowym Mieście Lubawskim, miasteczku nad Drwęcą, liczącym niewiele ponad dziesięć tysięcy mieszkańców.
„Ta Matylda zza Buga”, nazywali ją miejscowi. Po wojnie Tadeusz Brzeziński, weterynarz zza Buga, dostał nakaz pracy w Nowym Mieście i razem z młodą żoną oraz całym dobytkiem spakowanym w kilka walizek przeprowadził się nad Drwęcę.
Dzieci nie mieli. Widocznie los tak chciał. Nie kłócili się przez to z Bogiem. Żyli w zgodzie ze sobą i z całym światem.
Tadeusz odszedł dobre trzydzieści lat temu i Matylda została sama. Sama, ale nie samotna.
Miała przyjaciół. A w zasadzie przyjaciółki. Chodziły na spacery do Łąk, pobliskiej wioski, a latem kąpały się w jeziorze w Partęczynach. Gdy zdrowie dopisywało, nawet jeździły na rowerach. Co wtorek i piątek obowiązkowo bywały na targu. Wiosną i latem wracały z naręczami kwiatów, które sprawiały, że życie stawało się jeszcze piękniejsze.
Ciotka zawsze dobrze wyglądała. Uczesana, umalowana. Dbała o każdy szczegół garderoby.
– Jak cię widzą, tak cię piszą – mawiała. – Gdy byłam młoda, musiałam ładnie wyglądać, bo nie było wiadomo, w której godzinie życia spotkam przyszłego męża. A teraz? Teraz trzeba ładnie wyglądać dla wrogów. Aby nie mieli się do czego przyczepić.
Matylda nie miała jednak wrogów. Była szczęśliwa. Potrafiła znajdować radość w drobnych rzeczach. Cieszyła się każdą mijającą chwilą.
Żyła z emerytury – niezbyt może wysokiej, lecz wystarczającej. Kiedy była młodsza, zajmowała się szyciem. „Szyciem artystycznym” – podkreślali ci, którzy zadowoleni opuszczali jej dom, a później lokalik w kinie. Stara maszyna Singer ozdabiała koronkami suknie ślubne, szyła męskie fraki i smokingi, prześliczne sukieneczki dla małych dzieci oraz fartuszki dla ich mam. Najpierw przychodzili znajomi, potem znajomi znajomych... Tkaniny w dłoniach szwaczki ożywały, a niepozorne kobiety w jej kreacjach stawały się piękne. Ciotka Matylda stała się znana ze swoich niezwykłych umiejętności...
W połowie kwietnia 2007 roku odeszła. Tak jak żyła. Radosna, z uśmiechem na ustach. Frędzel, nieduża szara kotka, podążyła za nią.
W tym samym czasie gdy Matylda odchodziła, na świat pchał się nowy człowiek. Obudził swoją matkę o trzeciej czterdzieści pięć i dał znak, że już pora, by zwlokła się z pościeli i mu w tym pomogła.
Matka nowego człowieka jęknęła, ubrała się w jedyny strój, w który się mieściła, zabrała torbę stojącą w korytarzu już od miesiąca i co chwilę wzdychając, po prostu usiadła za kierownicą.
Gdańsk spał, a ona przemierzała ulicę za ulicą, żeby dotrzeć do szpitala na Zaspie, gdzie pracował jedyny jej zdaniem lekarz, któremu mogła zaufać. Całe szczęście, miał w sobotę dyżur. Od razu kazał jej się ubrać w koszulę nocną wielkości namiotu i udać na porodówkę.
Joanna próbowała się skontaktować z Piotrem, który tym razem był gdzieś na Pacyfiku, ale niestety, jak zwykle, okazało się to niemożliwe. Ocean Spokojny szumiał sobie w spokoju, a ona, cała w nerwach, rodziła nowego człowieka.
Nowy człowiek zdecydowanie pchał się na świat. Położna, z coraz poważniejszą miną słuchając tętna dziecka, też wreszcie zaczęła działać, gdy kolejny raz Joanna ją poinformowała, że tak naprawdę to ona „pieprzy Ocean Spokojny i swojego męża za to, co jej zrobił”.
Potem wszystko odbyło się z prędkością światła. Joance niczym w Ostrym dyżurze kazali coś podpisać, gdzieś ją przewieźli, podali znieczulenie, po czym przecięli brzuch i wyjęli nowego człowieka.
– Dziewczynka! – krzyknęła położna.
– Matylda! – szepnęła zdziwiona i wymęczona Joanka.
– Matylda! – powiedziała z uśmiechem ciotka Matylda, która właśnie częstowała świętego Piotra domowymi ciasteczkami u bram raju.
– Miauu – miauknęła kotka, która dzielnie dotrzymywała jej kroku.
Gdańsk, 12 czerwca 1998 r.
Kochana ciociu!
Ledwie wyjechałaś, a już za Tobą tęsknię. Mówiłaś, że nikt nie zastąpi mi Matki ani Ojca, ale... prawie Ci się to udało. Tylko Ty rozumiesz, jak ciężko było mi po wypadku. Wiem, że Tobie też nie jest łatwiej.
Nie potrafię mówić o tym, co się stało. Najchętniej udawałabym, że nic się nie zmieniło. Że nigdy Ich ze mną nie było... Wszystko dlatego, że bałam się, że coś we mnie pęknie i nie dam rady się pozbierać. Ale wiem, że słyszałaś w nocy mój płacz. Gdy przychodziłaś, udawałam, że śpię. Nie mogłam o tym z Tobą rozmawiać. Nawet z Tobą...
Tyle razy zadawałam sobie pytanie, dlaczego akurat ja zostałam sierotą. Przecież tak Ich potrzebuję. Bez Nich czuję się bardzo nieporadna. Za chwilę matura, potem studia. Nie zdążyłam nawet zapytać Taty, jak żyć... Pewnie sama powinnam to wiedzieć...
Ale nie wiem.
Czuję się bardzo samotna. Rozumiem jednak, że trzeba żyć dalej. I skoro zadecydowałyśmy, że powinnam mieszkać sama, to będę. Nie pakuj się zaraz i nie przyjeżdżaj. Dam sobie radę!
Wiesz, że nigdy nie musiałam się martwić o pieniądze. Zawsze były. Teraz zaczynam. Owszem, są oszczędności rodziców, renta, ale bardzo się cieszę, że ciągnęłam te korepetycje, mimo iż tyle razy już miałam z nich zrezygnować.
Wszystko będzie dobrze, prawda?
Kocham Cię.
Joanka
PS Zostawiłaś chustę. Przywiozę ją następnym razem.
Ciąg dalszy w wersji pełnej