Ballada o Czarnym Tomie - ebook
Ballada o Czarnym Tomie - ebook
Ludzie przybywają do Nowego Jorku w poszukiwaniu magii i nic ich nie przekona, że jej tam nie ma. Charles Thomas Tester żyje z naciągania frajerów. Kantuje mieszkańców Harlemu, Flushing Meadow i Red Hook, żeby zapewnić sobie i ojcu dach nad głową i coś do jedzenia. Wie, że odpowiednio dobrany garnitur potrafi rzucić silny czar, a futerał na gitarę zapewnia mu niewidzialność. Zdaje sobie również sprawę, że wypisana na jego skórze klątwa przyciąga uwagę zamożnych białych i posłusznych im gliniarzy. Kiedy jednak dostarcza okultystyczną książkę samotnej czarownicy mieszkającej w sercu Queens, otwiera drzwi do królestwa prawdziwej magii i przyciąga uwagę istot, których lepiej byłoby nie budzić. W Brooklynie zanosi się na burzę, która może pochłonąć świat. Czy Czarny Tom dożyje chwili, w której burza się rozpęta?
Osadzona w Nowym Jorku czasów Jazz Age nowelka LaValle'a o czarownikach i kanciarzach to doskonały przykład na to, jak może – i powinna – wyglądać weird fiction. – Laird Barron, autor The Beautiful Thing That Awaits Us All
Tętniąca gniewem, pisana z pasją. – The New York Times Book Review
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67023-26-9 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ludzie przybywający do Nowego Jorku stale popełniają ten sam błąd. Nie widzą miasta. Dotyczy to nie tylko Manhattanu, ale także okolic bardziej odległych od centrum, takich jak Flushing Meadows w Queens czy Red Hook w Brooklynie. Przybywają w poszukiwaniu magii (dobrej albo złej) i nic ich nie przekona, że żadnej magii tam nie ma.
Miało to swoje dobre strony. Niektórzy nowojorczycy nauczyli się wykorzystywać ten feler w ich rozumowaniu. Należał do nich Charles Thomas Tester.
Niezwykle ważny dzień rozpoczął się w mieszkaniu Charlesa w Harlemie. Charles miał zlecenie dostawy do pewnego domu w Queens. Chawirę w Harlemie dzielił ze swoim niedomagającym ojcem, Otisem, który umierał po kawałku od czasu śmierci żony. Byli z Irene małżeństwem przez dwadzieścia jeden lat i mieli jedno dziecko, Charlesa Thomasa, który osiągnął już wprawdzie uprawniający do samodzielności wiek lat dwudziestu, ale w dalszym ciągu grał rolę dobrego syna i zarabiał na utrzymanie umierającego staruszka. Naciągał frajerów, żeby zapewnić im obu dach nad głową i pełną michę, a od czasu do czasu obstawić coś w totalizatorze. I Bóg mu świadkiem, że ledwie mu wystarczało.
Krótko po ósmej wyszedł z mieszkania ubrany w szary flanelowy garnitur: spodnie z mankietami, ale sfatygowane, rękawy wyraźnie przykrótkie, materiał niezły, choć trochę wyświecony. Ten strój nadawał mu określony pozór – Charles wyglądał w nim jak dżentelmen bez dżentelmeńskiego konta w banku. Dobrał do tego czarne skórzane półbuty z przytartymi noskami i ciemnobrązowy kapelusz policyjny zamiast fedory. Sfatygowane rondo zdradzało wiek kapelusza, ale to również sprzyjało przekrętowi, który planował Charles. Na koniec wziął jeszcze futerał na gitarę jako niezbędny stylowy dodatek. Samą gitarę zostawił w domu, u boku przykutego do łóżka ojca, a w futerale miał tylko żółtą książeczkę niewiele większą niż talia kart.
Wychodząc z mieszkania przy zachodniej 144. ulicy, Charles Thomas Tester słyszał dobiegające z sypialni na tyłach dźwięki gitary: ojciec potrafił przez pół dnia brzdąkać i podśpiewywać sobie do wtóru radia stojącego przy łóżku. Charles spodziewał się wrócić przed południem – z pustym futerałem i pełnym portfelem.
– _Who’s that writing?_ – zaśpiewał ojciec. Jego śpiew brzmiał nieco ochryple, ale to tylko przydawało mu urody. – Pytam: _who’s that writing?_
– _John the Revelator_ – odpowiedział Charles ostatnim wersem refrenu i wyszedł. Własny głos wprawiał go w zażenowanie, tak bardzo był niemelodyjny. Przynajmniej w porównaniu z głosem ojca.
W domu nazywali go Charlesem, na ulicy zaś był znany jako Tommy, Tommy Tester z nieodłączną gitarą w ręce. Nosił ją bynajmniej nie dlatego, że aspirował do bycia muzykiem; prawdę powiedziawszy, znał ledwie parę piosenek na krzyż, a jego głos, kiedy śpiewał, można by od biedy nazwać drżącym, przy czym i tak byłby to komplement. Jego ojciec, z zawodu murarz, i matka, która przez całe życie była służącą, uwielbiali muzykę: on grywał na gitarze, ona umiała przyszaleć na fortepianie, więc naturalną koleją rzeczy Tommy’ego Testera ciągnęło na scenę. Jego dramat polegał na tym, że brakło mu talentu. Lubił sobie wyobrażać, że jest artystą; inni nazwaliby go kanciarzem, hochsztaplerem, naciągaczem, ale on nigdy tak o sobie nie myślał. Żaden porządny oszust tak nie myśli.
W starannie dobranym stroju bez wątpienia wyglądał na olśniewającego muzyka bez centa przy duszy. Przyciągał uwagę i dobrze się z tym czuł. Szedł na stację kolejki, jakby wybierał się na wspólne granie z Williem „Lionem” Smithem. Kiedyś zresztą naprawdę zagrał z jego zespołem; Willie wyrzucił go po jednej piosence. Mimo to Tommy z dumą obnosił się z futerałem na gitarę, jak udający się do pracy biznesmen z neseserem.
W roku 1924 w Harlemie panowało istne szaleństwo. Rzesze Murzynów ściągały z całego Południa i z Indii Zachodnich i dzielnica, już i tak zatłoczona, nagle musiała wchłonąć prawdziwe ludzkie mrowie. Tommy Tester nie miał nic przeciwko temu. Kiedy wczesnym rankiem spacerował po Harlemie, czuł się jak pojedyncza kropla krwi w ogromnym ciele, które właśnie się budzi. Cegła i zaprawa, tory kolejowe na wiadukcie, całe mile podziemnych instalacji – to miasto tętniło życiem, rozkwitało za dnia i w nocy.
Ze względu na futerał Tommy zajmował więcej miejsca niż przeciętny pasażer. Przy wejściu na stację przy 143. ulicy musiał podnieść go nad głowę, żeby zmieścić się na schodach prowadzących na peron. Żółta książeczka przewalała się w środku z głuchym stukotem, ale ważyła niewiele. Pojechał aż na 57. ulicę, gdzie przesiadł się na pociąg linii Roosevelt Avenue Corona. Drugi raz jechał do Queens; pierwszy był wtedy, kiedy podjął się tego osobliwego zadania, które dzisiaj miał zrealizować do końca.
Im dalej w głąb Queens zapuszczał się Tommy Tester, tym bardziej rzucał się w oczy. We Flushing mieszkało znacznie mniej Murzynów niż w Harlemie. Zsunął kapelusz nieco niżej na czoło. Dwa razy konduktor zajrzał do wagonu – i dwa razy przystanął obok Tommy’ego, żeby go zagadnąć. Najpierw zapytał, czy jest muzykiem; stuknął przy tym w futerał, jakby ten był jego własnością. Potem zainteresował się, czy Tommy nie przegapił swojego przystanku. Inni pasażerowie demonstracyjnie okazywali brak zainteresowania ich rozmową, chociaż Tommy wiedział, że z ciekawością czekają, co powie.
– Tak, proszę pana, gram na gitarze – odparł za pierwszym razem.
– Nie, proszę pana, jadę jeszcze dwa przystanki – za drugim.
Stać się niepozornym, niewidzialnym, potulnym: przydatna sztuczka dla czarnego w dzielnicy białych. Użyteczna technika przetrwania. Na ostatnim przystanku, przy Main Street, Tommy wysiadł razem z resztą pasażerów – głównie imigrantów z Irlandii i Niemiec – i ruszył po schodach w dół, na poziom ulicy. Miał jeszcze kawałek do przejścia.
Po drodze zdumiewał się szerokością ulic i widokiem domów z ogródkami. Mimo że dzielnica rozrosła się i ogromnie unowocześniła od czasu, gdy rozciągały się tu holenderskie i brytyjskie gospodarstwa rolne, wychowanemu w Harlemie Tommy’emu okolica wydawała się sielska i oszałamiająco rozległa. Szeroko rozpostarte ramiona świata natury niepokoiły go wcale nie mniej od białych ludzi: zarówno te pierwsze, jak i ci drudzy byli mu zupełnie obcy. Mijając na ulicy białych, szedł przygarbiony, ze wzrokiem utkwionym w chodnik. Mieszkańcy Harlemu słynęli ze swojego dostojnego kroku, u siebie przechadzali się dumni jak lwy, tutaj jednak starał się kryć z tą manierą. Przyglądano mu się bacznie, nikt go jednak nie zatrzymał. Kamuflaż działał. W końcu pośród niezliczonych kwartałów zabudowy domkowo–ogródkowej Tommy Tester znalazł cel swojej wyprawy.
Nieduży wolnostojący dom niemal ginął wśród drzew. Resztę parceli aż do następnej przecznicy zajmowała kostnica i dom wyglądał jak narośl na sadybie umarłych. Tommy Tester skręcił na dróżkę do drzwi. Nie musiał nawet pukać: zanim pokonał trzy schodki na ganek, drzwi wejściowe się uchyliły. W progu, na wpół ukryta w cieniu, stała wysoka, chuda kobieta – Ma Att. Tak właśnie kazała się nazywać, na żadne inne imię nie reagowała. I tak właśnie go wcześniej zatrudniła, tutaj, na ganku, w półotwartych drzwiach. Do Harlemu doszły wieści, że potrzebuje pomocy, a on był człowiekiem, który mógł dla niej zdobyć to, czego pragnęła. Wezwała go do siebie i zleciła mu robotę, nie wpuściwszy go za próg. Tak samo miało być i teraz. Rozumiał jej zachowanie, a przynajmniej domyślał się jego przyczyn: co by powiedzieli sąsiedzi o kobiecie, którą Murzyni odwiedzają w domu jakby nigdy nic?
Odpiął zamknięcie futerału i go otworzył. Ma Att wychyliła się zza progu, wystawiając głowę na światło dnia. W futerale spoczywała książeczka nie większa od dłoni Tommy’ego. Na obu jej okładkach w kolorze ziemistej żółci widniały trzy słowa: Zig. Zag. Zig. Tommy nie wiedział, co znaczą, i kompletnie go to nie interesowało. Nie czytał książki, nigdy nawet nie dotknął jej gołymi rękami. Został wynajęty do jej przetransportowania i to właśnie zrobił. Wiedział, że nie powinien robić nic więcej, i między innymi dlatego idealnie nadawał się do tego zadania. Dobry macher nie jest ciekawski. Dobry macher po prostu chce zarobić.
Ma Att podniosła na niego wzrok znad książeczki. Wydawała się lekko rozczarowana.
– Nie kusiło cię, żeby zajrzeć do środka? – zapytała.
– Musiałbym sobie za to policzyć ekstra – odparł.
Nie uznała jego odpowiedzi za zabawną. Tylko pociągnęła nosem, to wszystko.
A potem sięgnęła do futerału i wyjęła z niego książeczkę. Ruch był tak szybki, że książeczka ledwie miała okazję złapać choćby jeden promyk słońca, a mimo to, gdy znikała w mrokach domu, snuła się za nią wątła smużka dymu. Wystarczył przelotny kontakt ze słońcem, żeby zaczęła się tlić.
Ma Att uderzyła otwartą dłonią w okładkę i zgasiła iskierkę.
– Gdzie ją znalazłeś?
– Jest w Harlemie takie jedno miejsce – odparł Tommy, zniżywszy głos. – Towarzystwo Wiktoriańskie. Nawet największe zakapiory boją się tam zapuszczać. Tam ludzie tacy jak ja handlują książkami takimi jak ta. I nie tylko.
– Towarzystwo Wiktoriańskie – powtórzyła szeptem Ma Att. – Ile musiałabym zapłacić, żebyście mnie przyjęli?
Tom otaksował ją wzrokiem. Ile byłaby w stanie zapłacić? Chwilę zastanawiał się nad sumą, ale ostatecznie pokręcił głową.
– Źle bym się z tym czuł, gdyby coś się pani tam stało. Przykro mi.
Mierząc go wzrokiem, Ma Att zastanawiała się, jak bardzo paskudnym miejscem może być to całe Towarzystwo Wiktoriańskie. Jak by nie patrzeć, człowiek handlujący takimi książkami nie mógł być słabiakiem.
Wyciągnęła rękę i jednym palcem postukała w zawieszoną od zewnątrz na ścianie skrzynkę na listy. Tommy ją otworzył. W środku znalazł swoją zapłatę. Dwieście dolarów. Przeliczył pieniądze od razu, przy Ma Att. Wystarczy na pół roku opłacania czynszu, mediów, jedzenia i całej reszty.
– Nie powinieneś się kręcić w tej okolicy po zachodzie słońca – ostrzegła go. Nie brzmiało to, jakby się o niego martwiła.
– Wrócę do Harlemu przed obiadem. Tam z kolei nie radziłbym pani pokazywać się ani wieczorem, ani nawet za dnia.
Uchylił kapelusza, zatrzasnął pusty futerał i odwrócił się tyłem.
W drodze powrotnej na stację postanowił odszukać swojego kumpla Buckeye’a. Buckeye pracował dla Madame St. Clair, harlemskiej królowej totalizatora. Tommy chętnie obstawiłby dzisiaj numer domu Ma Att. Jeśli wygra, będzie mógł sobie kupić nowy, lepszy futerał. A może nawet własną gitarę.2
– Fajne pudło.
Tommy Tester nie musiał nawet podnosić wzroku, żeby wiedzieć, że oto trafił nowego frajera. Wystarczył mu widok butów tego gościa i okucia pięknej laseczki. Brzdąkał na gitarze, oswajając się z brzmieniem nowego instrumentu, i nucił, zamiast śpiewać, bo łatwiej było mu uchodzić za utalentowanego muzyka, dopóki nie otwierał ust.
Wypad do Queens w zeszłym miesiącu natchnął go do kolejnych podróży. Na ulicach Harlemu wprost roiło się od gitarzystów, trębaczy i śpiewaków, przy których Tommy Tester mógł się schować. On miał trzy piosenki w swoim repertuarze – oni trzydzieści. Albo trzysta. Tymczasem zdał sobie sprawę, że wracając od Ma Att, nie napotkał po drodze ani jednego grajka. Uliczne muzykowanie mogło być normą w Harlemie, Five Points czy w co bardziej nowoczesnych kawałkach Brooklynu, ale spory obszar miasta pozostawał w gruncie rzeczy niczym innym jak tylko ogromną, napuszoną wiochą. Żaden muzykant z Harlemu nie zamierzał tłuc się pociągiem do Queens albo w wiejsko-sielankowe rejony Brooklynu w nadziei na pieniądze zamieszkujących te okolice oszczędnych imigrantów. Co innego Tommy Tester, który tylko udawał muzyka: on z pewnością mógł się tam wybrać. Te wszystkie pepiki, polaczki i irole z przedmieść nie miały zielonego pojęcia o porządnym jazzie, więc grający jego marną namiastkę Tommy i tak mógł tam być gwiazdą.
Wróciwszy od Ma Att, obgadał to wszystko gruntownie ze swoim staruszkiem. Otis Tester po raz kolejny zaproponował, że załatwi mu robotę murarza; miałby fach w ręku. Miły gest ze strony kochającego tatki, ale na Tommy’ego nie podziałał. Tommy Tester w życiu nie powiedziałby tego głośno, nie chciał ranić staruszka, ale od pracy na budowach ojciec dorobił się tylko garba i sękatych palców. Zarabiał jak czarny, nie jak biały, co w roku 1924 było rzeczą powszechną, ale nawet i tych pieniędzy czasem nie dostawał, jeśli majstrowi zachciało się zatrzymać więcej niż zwykle we własnej kieszeni. Co miał czarnuch zrobić? Komu się poskarżyć? Był związek zawodowy, ale Murzynów nie przyjmowali. Mniejsze pieniądze i niepewność wypłaty – takie były realia tej roboty. Podobnie jak konieczność mieszania zaprawy, kiedy pomocnikom nie chciało się przyjść do pracy. Ludzie z firm, które zatrudniały Otisa Testera, zapewniali go, że jest jednym z nich, a potem znajdowali zastępców na jego miejsce w tym samym dniu, w którym ciało odmawiało mu posłuszeństwa. Otis, dumny z natury, próbował zaszczepić swojemu jedynakowi poczucie obowiązku, ale Tommy Tester nauczył się tylko, że lepiej samemu znaleźć sposób na zarabianie pieniędzy, bo ten świat nie sprzyja bogaceniu się czarnych. Zresztą, dopóki płacił za mieszkanie i jedzenie, czego się staruszek czepiał? Kiedy puścił numer domu Ma Att i wygrał, tak jak to sobie wymarzył, kupił piękną nową gitarę i futerał. Od tamtej pory regularnie grywali z ojcem w duecie do późna w noc. Tommy nawet trochę się podciągnął w śpiewaniu.
Postanowił jednak nie wracać do Flushing. Macherskie przeczucie mówiło mu, że nie chciałby się ponownie spotkać z Ma Att. Było nie było, w książce, którą jej zawiózł, brakowało jednej kartki, prawda? Ostatniej. Tommy Tester zrobił to celowo. Książka bez ostatniej kartki była bezużyteczna. Nieszkodliwa. Zrobił to, ponieważ dokładnie wiedział, co kazano mu dostarczyć. Najwyższy Alfabet. Nie musiał go czytać, żeby zdawać sobie sprawę z jego mocy. Nie sądził, by starsza pani potrzebowała żółtej książeczki do niezobowiązującej lektury. Nie dotykał jej gołymi rękami, nie przeczytał ani jednego słowa ze środka, ale były sposoby na to, żeby bezpiecznie usunąć ostatni arkusz pergaminu. Prawdę powiedziawszy, arkusz ten spoczywał w tej chwili u niego w mieszkaniu, złożony na czworo i wsunięty do pudła rezonansowego starej gitary, którą zawsze zostawiał ojcu. Ostrzeżono go, żeby nie próbował czytać żółtej książeczki, więc zastosował się do tego zalecenia. To jego ojciec wyrwał ostatnią kartę, a staruszek nie umiał czytać. Jego analfabetyzm stanowił zabezpieczenie. Tak należy robić przewały na wiedzy tajemnej. Omijać reguły, ale ich nie łamać.
Dzisiaj Tommy Tester zawitał do kalwińskiego kościoła we Flatbush w Brooklynie – równie daleko od domu jak Flushing, a nie ryzykował spotkania z rozeźloną czarownicą. Ubrał się tak samo jak na spotkanie z Ma Att. Usadowił się przed kutym żelaznym ogrodzeniem przykościelnego cmentarza. Kapelusz, odwrócony dnem do dołu, postawił sobie przy nogach. Była w tym odrobina teatrzyku, ale w ten sposób zamierzał przyciągnąć odpowiedniego człowieka. Czarny jazzman w pełni swojej wypłowiałej chwały podśpiewujący obok cmentarza.
Tommy Tester znał dwie piosenki jazzowe i jedną bluesową. Przez dwie godziny grał bluesa, bo ten brzmiał uroczyściej. Już nawet nie wysilał się na słowa, ograniczył się do akordów i mormorando. I właśnie wtedy podszedł do niego jegomość w drogich butach, z elegancką laseczką w ręce.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki