Ballada o czarownicy - ebook
Ballada o czarownicy - ebook
Opowieść o niewinnej miłości w czasach, gdy spełniały się przepowiednie i najokrutniejsze sny
Rok Pański 1241 – zło nadchodzi od wschodu, całą chmarą, jak szarańcza. Piekielna nawałnica tartarska pochłania rozbitą na dzielnice Polskę. Kraj tonie we krwi. Wizje św. Jadwigi z Bożej łaski księżnej śląskiej wskazują na nadchodzący koniec świata. Wojnę o dusze ludzkie toczą także zesłani na ziemię diabeł Janusz i anioł Pietrek. Mimo zagrożenia i strachu miłość rządzi się swoim odwiecznym prawem...
Zielarka Anucha odczynia miłosny urok rzucony na giermka Wojdę przez krakowską wojewodziankę Gertrudkę. Los jednak chce, że Anucha się zakochuje w Wojdzie – z wzajemnością. Na ich miłość niechętnie patrzą rodzice giermka, a także zazdrosny o zielarkę wikary Przemko. Czy miłość okaże się silniejsza od różnic stanowych i nieszczęść wojny?
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64374-31-9 |
Rozmiar pliku: | 6,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słuchajcie dobrzy chrześcijanie
I wy co dobrzy nie jesteście
Takoż słuchajcie mnie pogany
I niedowiarki wszystkie w mieście
Opowiem wam o cnej dziewczurze
Pobożnej tak jak wiele innych
Co czarowała tylko dobrze
W czym dopatrzono się jej winy
Choć to niewiasta niby prosta
Wrodzoną dumę miała w duszy
Rycerskość jakiej trudno sprostać
Pokorę jakiej warto służyć
Jeśli zechcecie moi mili
Nadstawić ucha jak psi czynią
To zapomnicie jadła picia
Za opowieści tej przyczyną
Oprócz miłości będzie wojna
Anioły diabły ludzie prości
Nastanie noc w połowie dnia
A dzionek w nocy wam zagości
Ujrzycie dziwy tak jak ci
Co weszli w całkiem cudze życie
Moimi słowy będziecie śnić
Tak w tym się mocno zapomnicie
Kto zechce tedy niechaj słucha
Kto nie chce niech tego nie czyni
Ostrzegam że gdy wysłuchacie
Świat zda się wam całkiem innym.KSIĘGA PIERWSZA
OD PSTROKATEJ JESIENI DO OSTATKÓW
Jesień roku Pańskiego 1240 nadeszła wcześniej. Dłoniaste liście jaworów najpierw przybrały jej barwy, aby wkrótce opaść i pod drzewami dać podściółki z żółci i czerwieni, z każdym dniem zapadłe w otoczenie coraz ciemniej, coraz ciemniej, aż stały się płową szatą ziemi o zapachu pleśni. Tam, gdzie mieczem już sieknął mróz, liście buków pokryły się barwą tężejącej krwi, jakby je opryskała posoka śmiertelnie rannego pogańskiego potwora, a niebaczne na cudze nieszczęście świnie szukające o rześkich, mglistych porankach trójgraniastych cierpkosłodkich orzeszków rozgarniały głęboką czerwień ciemnymi, wrażliwymi ryjami.
Graby zapłonęły na żółto, jakby pragnęły zgorzeć choć raz w życiu, co przecież jest trudne, a już na pewno niemożliwe o dżdżystej jesieni, gdy po lesie snuje się woń grzybów.
Brzozy nie zsiwiały, one nigdy nie siwieją. Siwizną zastępującą najświeższą i najskromniejszą ze wszystkich zieleni jest ich blada żółć gotowa do strząśnięcia lada tchnieniem, żeby rzęsistym deszczem przemienionym w miękki kobierzec odsłonić ciemnordzawą chmurę gałązek przebitą setkami białych kołków.
Tylko dęby się nie poddawały i nie poddały aż do silnych mrozów i wiatrów okryte w całości, co prawda nie zielonym, acz płowym, szeleszczącym liściem.
Młode sosenki były w tym towarzystwie całkiem wesołe, bo każda z igiełek rosą okryta szczęśliwie spijała wodę, lejąc ją za kołnierze ludziom schylającym się pod nie po dziesiątki miękkogłowych, śliskich maślaków i tęgich, wybujałych ponad trawę, brunatnych czapek borowików.
Podziurawione, lepkie i mszyste liście leszczyn przybrały ziemistą barwę skromnych mniszek, bo leszczyny nigdy nie chcą wyróżniać się z otoczenia, nawet gdy umierają. Zwłaszcza gdy umierają.
Taką ta jesień była w lasach.
Na polach było jeszcze zwyczajniej. Rżyska zmiękły i już nie kłuły. Role czasem posrebrzył szron, częściej zgłębiły ich odcień deszcze, czyniąc widok zamazanym i błotnym. Ziemia zapachniała odpoczynkiem. Pozieleniały tylko oziminy skwapliwie skubane przez czerwone bydło, szarawe owieczki, czarne barany i srokate kozy.
Tak, nieubłaganie nadchodziła zima.
Pstrokata jesień coraz bardziej popadała w szarość słot i burość wieczorów – jak każda jesień, z tym tylko wyjątkiem, że nie dałoby się o niej powiedzieć złota, a może nie było komu tego zauważyć.
Coś jeszcze wisiało w powietrzu napełnionym wonią przejrzałości. Nie o pajęcze nici wtedy szło, co dla jeleni są jedynie przędzą na rogach, za to dla ludzi przeszkodą nakazującą zawrócić do ciepłych domostw, nie o malutkie kropelki wilgoci gęsto zawieszone w przestrzeni i nie opadające, ani też nie o chłody poranków i wieczorów. Gdziekolwiek postąpić, cokolwiek powąchać albo zobaczyć, tej jesieni wszędzie się snuło przeczucie niezwykłych wydarzeń. Niby to nic nowego, przecież – jak świat światem – każdego roku ludzie przeczuwali nadejście niebywale ważnych spraw. Przeczuwali głównie starzy do zerwania babiego lata już niezdolni, nieważne, czy bojący się śmierci, czy z nią już pogodzeni, czy z trwogą albo pogodą jej wyczekujący. Tym razem nie same przeczucia starców stanowiły o wszechogarniającym niepokoju. Nim bowiem się zaczął mroźno-dżdżysty listopad, wiadomo już było, że coś musi się wydarzyć. Coś złego. Dobrego prawie nikt się nie spodziewał, chyba że po śmierci. Lecz nawet i tej – może z wyjątkiem starców – wyczekiwali nieliczni.
Wiedźma należała do młodych wyjątków, co – zwłaszcza jesienią – mimo dobrego zdrowia i wyraźnej urody często myślą o sprawach ostatecznych i to bez przymuszania okolicznościami. Co prawda, w wypadku dziewczury znalazłoby się sporo bodźców do codziennego dumania o kruchości człowieczego żywota, bo przecież jako znachorka ciągle stykała się z powszednimi boleściami i strapieniami, a także z samą śmiercią. Z powodów innych niż ludzkie nieszczęścia przychodziło jej jednak myślenie o świecie nie tylko tym ziemskim, czy raczej ludzkim; żyła w lesie, lasem i jak las, przeto z nim pragnęła rozkwitać, z nim przysypiać, może nawet i zamierać po nadejściu mrozów, lecz wiosną, gdy lody puszczą, chciała z nim się budzić i śpiewać trelami ptaków.
Bywało jesienią i tak, że zaznawszy tego, co dzieje się tedy nieuchronnie pośród większości ptactwa, mogłaby odlecieć niczym żurawie, co ją dzisiejszego ranka obudziły żałosnymi krzykami. Nad domem wypełnionym odurzającą wonią lata z polan leśnych i nadodrzańskich skoro świt przeleciały stada tych ptaków. Leciały niczym rycerskie skrzydlate hufce z nastawionymi dziobami-włóczniami, aby zimową porę spędzić hen, daleko, daleko... A potem wrócić.
Lub już nigdy nie wracać.
Dziewczura jeszcze nie wyszła ze snu, w którym jako śmigły jaź goniła wodą za uciekającą wzdłuż strumienia ważką, a już wzuła ciżmy, zarzuciła barani serdaczek i nic nie powiedziawszy matce, pobiegła w jawę za głosem odlatujących żurawi w usiłowaniu, aby ze srebrzystej ryby stać się szarym ptakiem. Sama nie wiedziała, jak wyszła z domu, za ogrodzenie, jak szybko przebieżyła las i dogoniła swą duszę zapędzoną aż na skraj łąki.
Świat pięknie się przedstawiał tego październikowego poranka, zwłaszcza zagajniki i łąki otulone wąskim pasmem mgły, nad którą dziewczura widziała wierzchołki krzywych i rozłożystych sosen wbitych w niebo rozwichrzonymi koronami; właśnie oderwało się od nich słońce i rzuciło promienie na mgiełkę, ta, jakby przebudzona, zaczęła się unosić. Wilgotna przędza płynęła w górę, przekreślając widnokrąg siwą krechą, odrywała się od łapiących ją zazdrośnie drzew i pozornie znikała na tle bladego, pokrytego jakby niebieskawym wapnem nieba. Córka ludzkiego rodu, dysząca z wysiłku, stęskniona za niewiadomym, wiedziała i widziała, że mgła nie unosiła się sama, lecz za sprawą dzierżących jej skraje, otulonych pasmami zielonych włosów wił. Wpadła więc na pomysł, że i ona, podobnie do wił wielkookich – przecież niczym prawie od nich się nie różni – poleci pod chmury. Zzuła ciżmy, zrzuciła serdaczek, szarą suknię roboczą nieco uniosła i jeszcze raz pobiegła wskroś zamierającej łąki, w stronę uwięzionej smugi mgły, co z całej płachty unoszonej wilgoci wystawała niczym pasemko przędzy na skraju tkaniny. Biegła co tchu, migając białymi łydkami, a bose stopy odgniatały na żółkniejących trawach zrazu głębokie, z każdym krokiem coraz płytsze ślady, wreszcie tylko wstrząśnienia rosy. Rozpędziła się tak, że tylko muskała pochylone przedwczorajszym szronem miękkie źdźbła wiechlin, sztywne kostrzewy i drżące, puste już, smętne kłosy owsic. Schwyciła mgłę jedną dłonią, pomogła sobie drugą, i nawet podfrunęła na kilka kroków, aż rozwichrzyły się za nią połyskujące czerwienią włosy, a lniana suknia oplotła zgrabną postać ciasnymi, wilgotnymi fałdami.
Na krótko niebo stało się bliższe i bardziej niebieskie, ziemia zaś pozostała już tylko wspomnieniem.
Kądziel uczyniona z mgły nie wytrzymała prawdziwego, ludzkiego ciężaru i łagodnie odsuwając się od frunącej chmury, postawiła dziewczurę na ziemi. Ani włosy, ani suknia nie chciały już być skrzydłami – zmoczone przylepiły się do wiedźmy. W rękach, jeśli nie liczyć pustki, została jeno wilgoć, podobnie w oczach, przed chwilą bławatnych, teraz orzechowych. Wkrótce łzy na ciemnych rzęsach dziewczury zaskrzyły się w słońcu tak samo jak krople rosy zwisające z koniuszków gałązek i mrowia sosnowych igieł. Z rozedrganą twarzą, z przylepionymi do niej miedzianymi pasemkami włosów, zamknęła powieki i pozwoliła spłynąć łzom po białych policzkach, których nigdy nie zdołało opalić słońce. Łzy opadły na trawy i wymieszały się z rosą. Dziewczura spojrzała żałośnie, bo spomiędzy zaciśniętych do białości palców wyciekało to, co miało być ucieczką z ziemi.
Została na niej.
Młoda wiedźma przez chwilę jeszcze oddychała niespokojnie, ale tylko przez nos, aż oddech się wyrównał, a żal za niespełnieniem zelżał nieco. Stała na skraju łąki, niedaleko ściany drzew zamiatających konarami więdnącą trawę, tuż przed wysmukłymi dziewannami zmieniającymi barwy letnie na jesienne; niektóre całkiem już nie żyły. Wśród nich były niegdysiejsze, co rok temu przestały w nich krążyć soki, i te staruszki jeszcze stały, bo dziewanny, niczym drzewa, brązowiały, czerniały i butwiały, ale stały, stały, aż ich dumne łodygi połamał wiatr lub śnieg.
– Czy to samo mnie czeka, co was? – zapytała szeptem dziewczura o coś, na co odpowiedź zawsze musi być twierdząca, tylko czas pozostaje niewiadomym. Dziewanny nie odpowiedziały ani te jeszcze żywe siwawą, włochatą zielenią, ani żywe na pół. Z wielu z nich zielarka latem zebrała niemal cały radośnie żółty kwiat, zostawiając na najwyższych końcówkach pędów grona nierozkwitłych pąków. Teraz nawet one już przekwitły, bądź ściął je przymrozek, więdły na brązowo, nie rozwinąwszy się do końca jak dusze niepogrzebanych dzieci, co zmieniają się w wiły i brzeginie.
– Ile przyjdzie mi czekać, aż moje życie się odmieni? – młoda wiedźma mądrzej spytała niż poprzednio i wtedy zafurczało w powietrzu i nad dziewczurą przeleciało stado klejnocików. Jeden ze szczygłów usiadł na najbliższej, jeszcze żywej dziewannie, co miała ledwie jeden pęd, za to wybujały tak, że wierzchołkiem przerastał wiedźmę. Czerwonolicy ptaszek spojrzał na dziewannę bystro, kilka razy, szybko pochylając główkę we wszystkie strony, jakby coś liczył albo sprawdzał, pisnął cieniutko i odfrunął za towarzyszami, pokazując żółte piórka wnętrza skrzydeł. Dziewczura zamarła. Na tym krzewie, co wciąż żył, bo go nie ściął mróz, kilka pośród zbitego grona pąków na jej oczach pękło, zmieniając się z jasnej, mszystej zieleni w jaskrawą żółć wiotkich płatków. Dziewanna chwiała się zachęcająco. Uspokoiła ją zaraz niecierpliwa ręka, a wskazujący palec drugiej ręki zliczył kwiaty. Było ich sześć.
– Sześć dni, sześć miesięcy... Może sześć lat? – znowu dziewczyna pytała, patrząc jednym okiem na kwiaty, bo drugim szukała odpowiedzi daleko.
Wkrótce jednak skupiła się na niemożliwym, nierzeczywistym, co się działo za jej sprawą i udziałem, zdziwiona wtedy, i długo jeszcze potem, skąd miała aż tyle odwagi, aby uchylić zasłonę skrywającą przyszłość. Drżącymi palcami zrywała pękające pąki, a one – już na jej dłoni – same z siebie rozchylały krągłe płatki i ukazywały wianuszki czerwonych kreseczek osadzonych na pręcikach równie drżących co palce dziewczury lub też zamierały w oczach, jakby nie na chłodnej dłoni je kładła, lecz gorącym kamieniu. W tym krótkim czasie, za każdym oglądanym kwiatem, czuła to, co miało niebawem nastąpić. Najpierw od napotkania przeczucia niezmierzonego szczęścia drgnęło serce wiedźmy. Potem zyskała dojrzałość tak wielką, jakby już całą mądrość życiową posiadła. Miłe doznania przygasiło zaraz silne poczucie konieczności walki o miejsce na świecie. Za tym przyszedł gorzki smak rozstania, z tęsknotą nie do ukojenia. Wreszcie poczuła, że jest obca wszędzie, gdziekolwiek spojrzy, zwłaszcza gdy widziała więdnący piąty kwiat.
– Co to oznacza? – wstrząsana doznaniami, wpatrzona w przyszłość, zmartwiała zapytała samą siebie, choć przecież znaczenie miała na dłoni lub w swoim wnętrzu.
Może jeszcze długo stałaby tak i dumałaby nad tym, co ją czeka, ale nadeszło następne niespodziewane zdarzenie. Z ostatniego z kwiatów, co zamiast się rozwinąć, spłowiał i zwiądł i w jednej chwili był zimny jak lód, a zaraz potem parzył niczym grudka żaru, wybiegło kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt malutkich robaczków – wciornastków. Wiedźma, przerażona nie widokiem i mrowieniem się robaków, lecz ogniowym bólem, machnęła ręką z krótkim krzykiem, a kwiaty dziewanny, te rozkwitłe i te sparzone przyszłością, rozsypały się wokół niej nierównym kręgiem. Krótko otrzepywała bolącą dłoń o suknię, bo poraziło ją następne doznanie – przerażenie. Cofała się przed nim, nie odwracając głowy od dziewann, jakby coś złego czaiło się między nimi, coś, czego nie można spuścić z oczu, bo skoczy i rozerwie na strzępy. Chociaż niewidzialna ani w świetle dnia, ani w ciemnościach nocy, w źrenicach dziewczury przeglądała się bezdenna, czarna otchłań rozwartej paszczy złego – bramy do przyszłości. Wreszcie, po kilkunastu krokach, gdy tylko nabrała pewności, że owo coś nie dopadnie jej jednym susem, młoda wiedźma odwróciła się i pobiegła do domu, aby – czy tego chce, czy nie – od dziś zaczęło się spełniać widzenie. Nie chciała już niczego więcej wiedzieć, przecież i tak dowiedziała się aż nadto.