- promocja
- W empik go
Ballady morderców. Kryminalny Wrocław - ebook
Ballady morderców. Kryminalny Wrocław - ebook
Każde miasto ma własną, mroczną historię. Każde było scenerią głośnych zabójstw, które żyją w pamięci i wciąż wywołują emocje. Ballady morderców. Kryminalny Wrocław to pierwsza z cyklu „true crime” - kryminalnych biografii miast.
Głośne zabójstwo miss Polski Agnieszki Kotlarskiej zamordowanej przez jej psychofana, najsłynniejszy chyba proces poszlakowy w Polsce – czyli sprawa Krystiana Bali, autora książki „Amok”, który zabił domniemanego kochanka swojej żony, sprawa Krzysztofa G. seryjnego zabójcy, nazywanego „Skorpionem”, który ma na sumieniu 5 osób, czy wreszcie historia Agaty M. lekarki pogotowia ratunkowego, która zamordowała żonę swojego kochanka – te i inne sprawy Iza Michalewicz przedstawia z właściwą sobie dociekliwością jednej z najlepszych reporterek i reporterów śledczych w Polsce.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9524-3 |
Rozmiar pliku: | 3,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na czarno-białych policyjnych zdjęciach wygląda, jakby spała. Na lewym boku, w wannie po brzegi wypełnionej wodą, z nogami podkurczonymi pod ostro zarysowany brzuch.
Była w siódmym miesiącu ciąży. Chłopczyk utonął razem z nią.
Potem biegli zastanawiali się, czy mógł przeżyć, skoro miał przyjść na świat 22 września 1990 roku, a był 30 lipca. Piękny, upalny środek lata. We Wrocławiu, mieście ponad stu mostów, Odra intensywnie parowała, nadając powietrzu wilgoci, a skórze dodatkowych kropli potu.
W mieszkaniu, w którym stała wanna, panował zaduch. Otwierane dotąd często okna były szczelnie zamknięte.
Ciało kobiety i jej nienarodzonego dziecka spokojnie czekało, by ktoś je odnalazł.
Miłość
Miała na imię jak karaibska wyspa: Martynika.
Drobna, filigranowa, rudowłosa, zawsze ubrana w kolorowe sukienki, jakby różnobarwna wyspa intensywnych kolorów nadała rys jej osobowości.
Dusza towarzystwa. Świetnie pływała, tańczyła (chodziła do szkoły baletowej), dużo czytała.
– Cechowała ją pewnego rodzaju odwaga i otwartość. Widoczna w towarzystwie, oryginalna w swoim wyglądzie, charakterze, a przy tym bardzo ciepła i życzliwa. – Paula (nazwisko zachowa dla siebie), jej przyjaciółka sprzed lat, do dziś czasami dostrzega ją na ulicy w innych kobietach.
Martynika miała 28 lat i miłość, na którą czekała całe życie. Jeśli nawet doznawała od niej jakichś ran, to przechowywała je niczym klejnoty w puzderkach codzienności.
Pisała do przyjaciółki z dzieciństwa:
„U mnie trwa nieustająca rewolucja i tyle roboty, że pierdolca można dostać. Gdyby nie fakt, że nie mogę się po prostu załamać i wyć jak pies – wyłabym jak załamany pies. Żeby było przewrotnie, czuję się szczęśliwa, jak lala (malowana) (…). Dzidziuś w brzuchu to bardzo dziwna historia. Jaś mówi o nim bękart. To jest w końcu rasowy bękart. Chciałby, żeby bękart był dziewczynką, mi jest ganc pomada (…)”.
Z listów przebija radość pomieszana z lękiem, a emocje wibrują raz w górę, innym razem w dół. Widać, że nie ma w niej spokoju, częstego u szczęśliwych kobiet w ciąży:
„Strasznie się denerwuję. Ostatnio, tzn. od ośmiu miesięcy budzę się i zasypiam ze śrubą w żołądku. No ale jeżeli to wszystko pójdzie tak, jak myślę, to już niebawem będzie okej. Bebiko jest dla mnie taką atrakcją, że nie masz pojęcia. Nawet rosnący brzuch nie jest w stanie tego zmienić. Mam fioła na punkcie Jasia, ale dzidziusia to na razie nie dotyczy. Czy jestem świnią? (…).
Jaś jest dla mnie bardzo dobry. Brzmi to jak z elementarza, ale właśnie przy nim czuję się niekiedy jak w pierwszej klasie uczuć. Nie wiem, o co chodzi ani nie potrafię tego nazwać. Czuję, że bardzo mnie kocha i choćby przyszło tysiąc atletów powiedzieć, że nie – nie uwierzę. Moje uczucia do niego są taką dziwną mieszanką. Nie potrafię ich opisać, ale to bardzo silna mieszanka. Mimo że ostatnie miesiące nie należą do najłatwiejszych – nigdy chyba nie miałam takiego komfortu psychicznego jak właśnie teraz. Co nie przeszkadza, że jestem nerwowym strzępem, no bo głupi by nie był w takim klimacie.
Trzymaj za mnie kciuki. Wymyślaj imiona, bo jakoś nic mnie nie fascynuje. Jedyne imię, które mi się podoba, to Jaś, ale jeden chyba wystarczy. Chciałabym dziewczynkę, ale wszyscy wróżbici nie dają mi szans”.
Jan
Poznali się we wrocławskim oddziale Telewizji Polskiej pod koniec lat 80. Jan S. pracował tam już od 1979 roku z dwuletnią przerwą w stanie wojennym. Był realizatorem programów, miał opinię świetnego fachowca. Martynika skończyła pedagogikę i początkowo pracowała we wrocławskich gazetach jako freelancerka. Do telewizji przyszła jesienią 1987 roku. Pracował tu już jej ojciec. Od lat 80. podlegał mu pion techniczny, a więc i Jan S.:
„Często spotykałem córkę z S. w gmachu TV. Urzędował niedaleko mojego gabinetu. Powiedziałem jej, że często widuję ich razem. Martynika odparła, że S. pomaga jej zapoznać się z realizacją. Po jakimś czasie zapytałem jeszcze raz, bo wydawało mi się, że ich kontakty są bliższe. Powiedziałem o nim „babiarz”, bo takie słuchy chodziły. Sygnalizowałem żonie, że nie podobają mi się ich stosunki” – tak Jan Ł., ojciec Martyniki odtwarzał śledczym z pamięci początki ich znajomości.
Martynikę i Jana łączyła wspólna praca. Wiek nie miał większego znaczenia, choć on był starszy od niej o 13 lat. Żyli w różnych światach. Jan – żona i dwie córki (17 i osiem lat), Martynika – świeżo upieczona mężatka. Dopiero co, 1 sierpnia wyszła za mąż z wielkiej miłości za Andrzeja Ł.
Matka Martyniki, Maria Ł., powie: „Andrzej był wiecznym studentem, dlatego nie chcieliśmy się zgodzić na ten ślub. Ale córka bardzo chciała. W pierwszym okresie małżeństwa było im ciężko, ale w porządku. Byli na utrzymaniu rodziców Andrzeja i nas. W drugim roku małżeństwa Martynika żaliła się, że jest tak, jak myślała i że im się nie układa”.
Martynika chciała mieć dziecko, a Andrzej nie. Twierdził, że nie może podjąć pracy, bo jeszcze nie skończył studiów. Pracował na zlecenia, ale mało zarabiał. W domu się nie przelewało, bo Martynika w tamtym czasie pracowała na jedną czwartą etatu.
Maria Ł.: „Latem 1989 po powrocie z urlopu, powiedziała nam, że myśli o rozwodzie. Widzieliśmy się z nią codziennie. Któregoś dnia poinformowała, że się do nas sprowadza i zamieszkała u nas”.
Z czasem zaczęła bardziej emocjonalnie opowiadać rodzicom o Jasiu. Rok 1990 zaczął się dla niej spędzonym z nim sylwestrem. „Daj sobie spokój, ma żonę i dwoje dzieci”, mówiła jej matka.
„Młodsza córka, Karolina, powiedziała nam, że pod naszą nieobecność S. bywa w naszym domu. Martynika tłumaczyła mi, że się kochają i jest im ze sobą dobrze”.
Pracowali razem przy produkcji programu dla dzieci Sałata dla małolata. Często montowali wieczorami i w nocy.
„Podczas wspólnej pracy pocałowaliśmy się. Sam nie wiedziałem, jak to się stało” – powie potem Jan. „Nie przywiązywałem do tego wagi. Z opowiadań Martyniki wiem, że obawiała się po tym pocałunku wejść do TV, bo miała wrażenie, że wszyscy o tym wiedzą”.
Przytulanie
Miłość wykluwała się powoli. Z czasem zaczęła być widoczna.
Paula J.:
– Oni się z nią zresztą nie kryli. Chadzali za rękę, okazywali sobie czułość. Wszyscy o tym związku w telewizji wiedzieli. Zapamiętałam jego opiekuńczość w stosunku do Martyniki. Często ją przytulał.
Przy programie najczęściej pracowali we trójkę.
– Oni byli w związku, a ja zaprzyjaźniłam się z Martyniką, odkąd zaprosiła mnie do współpracy. – Paula sięga pamięcią wstecz. – Kiedyś praca w telewizji polegała na tym, że człowiek z niej nigdy nie wychodził. Tam toczyło się życie towarzyskie, zawiązywały przyjaźnie i miłości.
Andrzej Ł., mąż Martyniki, o związku z Janem dowiaduje się pod koniec lipca 1989 roku. Podczas półtorarocznej separacji próbuje jeszcze o nią walczyć. 7 sierpnia dzwoni do Jana i umawia się z nim w telewizji. Idą na spacer do pobliskiego Parku Południowego.
Rozmawiają przynajmniej cztery godziny, popijając przyniesiony przez Jana koniak:
„Chciałem się jak najwięcej dowiedzieć o nastawieniu tego człowieka, co dałoby mi możliwość zorientowania się, jakie są moje szanse walki o żonę” – powie potem w prokuraturze Andrzej Ł.
„Nie pamiętam, aby bezpośrednio mówił o rozwodzie. Zawarliśmy umowę, by Martynika wybrała któregoś z nas, bez nacisków. Zresztą mówiłem jej, że jestem w stanie wybaczyć jej ten związek. S. zaproponował, żebym wziął Martynikę ze sobą za granicę (jechałem na stypendium do Austrii). Wydawało mi się, że chciał, by ktoś inny rozwiązał tę sprawę za niego, tak jakby obawiał się tej sytuacji. Liczyłem na to, że ze sobą zerwą”.
Ale miłość Martyniki była silniejsza od jej małżeństwa. Ostatni raz z Andrzejem spotkają się na sprawie rozwodowej w czerwcu 1990 roku, kiedy jej życie weźmie już drugi zakręt.
Paula J.:
– Bardzo szybko powiedziała mi, że jest w ciąży. Była z tego powodu szalenie radosna. Obie się niesamowicie cieszyłyśmy. Powiedziała mi, że to będzie Filip. Chłopiec. I ja go wymalowałam na ścianie w naszym redakcyjnym pokoju. Takiego niedużego chłopca w krótkich majtkach. I podpisałam: Filip.
Jest luty 1990 roku. Martynika i Jan przychodzą do jej matki do pracy. Maria Ł. jest technikiem rentgena, pracuje w dziecięcym szpitalu przy ulicy Traugutta we Wrocławiu. Akurat ma dyżur.
Widzi Jana po raz pierwszy.
– Co masz mi do powiedzenia? – pyta prosto z mostu.
– Kocham pani córkę. Dostałem świra na jej punkcie i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Zostanie pani babcią. Martynika jest w ciąży i bardzo się z tego cieszę. Marzę, żeby urodziła córkę – Jan na to.
Maria: „Zapewniał mnie, że znajomość z Martyniką nie ma wpływu na jego małżeństwo, które od dawna się rozpada, ale on nie ma warunków, żeby zamieszkać osobno. Powiedział, że żona pogodziła się z tym, a on jest z dziećmi i że nie dostanie świra na punkcie innej niż moja córka kobiety. Był bardzo wzruszony. Popłakał się. Odparłam więc, żeby się nie ukrywał i przychodził do nas oficjalnie. Od tej niedzieli codziennie był. Odwoził i zawoził Martynikę do pracy. W lutym, podczas kolacji w domu powiedział nam, że się dla niej rozwiedzie”.
Rodzice jednak nie ufali tej miłości. Delikatnie próbowali zasugerować córce, że popełnia błąd. Chcieli ją przyjąć pod dach po tym, jak urodzi dziecko. Ale serce Martyniki zamknęło się. Było w nim miejsce tylko dla Jana.
Jan Ł., ojciec Martyniki: „Powiedziałem S., że kłamie, że mówienie, że chciałby przenieść córkę przez próg, uważam za teatralne gesty. Pojawiła się koncepcja wynajęcia mieszkania, gdy S. oświadczył, że nie dostanie rozwodu, jeśli nie wyprowadzi się od żony.
Pytałem, czy podoła finansowo utrzymać dwa domy. Ja niedługo przechodzę na rentę i pomoc będzie znikoma. Twierdził, że tak i że żona wycofała zgodę na rozwód i musi się wyprowadzić, żeby zmusić ją do rozwodu. Bez wątpienia deklarował chęć rozwiedzenia się, nie dopuszczając innych rozwiązań”.
Taki facet
Jana S. wcześniej niż rodzice poznała Ewelina P. Znały się i przyjaźniły z Martyniką od dziecka. Ufały sobie i ze wszystkiego się sobie zwierzały.
Przyjaciółki od serca.
Na Ewelinie Jan zrobi bardzo dobre wrażenie. Kobieta zauważy przywiązanie i miłość Martyniki.
„Dawał jej gwarancję pewności siebie i określonej wartości, czego ona zawsze tak bardzo pragnęła. W mojej obecności zachowywali się oboje tak, jakby byli wzorowym małżeństwem. Odwiedzili mnie w Krakowie. Cieszyłam się, że Martynika, moja przyjaciółka, której zawsze dobrze życzyłam, znalazła „»takiego faceta«”.
„Taki facet” nie miał w sobie nic uwodzicielskiego W sumie niepozorny. Wysoki, szczupły, z lekką brodą, w sandałach bez skarpetek i wytartych dżinsach.
„Taki święty Franciszek”, mówili o nim znajomi¹.
– Mógł podobać się kobietom: smukły, z zarostem lekko już muśniętym siwizną. Inteligentny, oczytany i bardzo wrażliwy. Zawsze mówiło się, że Jasiek jest dobry. Bywał cholerykiem. Kiedy był burdel na planie, to wszystkich umiał ustawić. Ale to akurat pożądana cecha – tak opisuje go Paula J.
Rodzice Martyniki w obliczu ciąży i niepewnej przyszłości córki przeprowadzają z Janem bardzo trudną rozmowę. Jest 19 lipca 1990 roku.
Ojciec: „Ona albo on zaproponowali, żeby S. zamieszkał u nas, ale sprzeciwiłem się temu. Nasz dom jest jej domem, ale dla niego nie ma tu miejsca”.
Matka: „Stwierdził, że z załatwieniem mieszkania są problemy, a jego żona nie zgadza się na rozwód. Martynika podczas rozmowy była bardzo przygnębiona. Ja i mąż wręcz naskoczyliśmy na S., zarzucając mu krętactwo”.
Rozmowa trwa prawie całą noc. Uzgadniają, że przyszli rodzice będą szukali mieszkania.
Kilka tygodni wcześniej Jan chce zamienić mieszkanie swojej owdowiałej teściowej w Łodzi na jakieś we Wrocławiu. W pracy informuje, że przewozi meble.
Martynika pisze o tym w liście do swojej przyjaciółki, Eweliny P., datowanym na 27 czerwca:
„Jest kurwa noc, siedzę w kuchni, nic nie wiem i pierdolca już dostaję. Chodzi o to, że po wielu /Jezu ile!!/ perypetiach Jaś przewozi od wczoraj meble z pewnego mieszkania w Łodzi do pewnego mieszkania we Wrocławiu. Do którego pewnego dnia mamy się przeprowadzić i pewnie za jakiś czas tam będziemy, o ile pewne osoby /żony, teście, wszyscy święci/ się nie zbuntują i nie powiedzą: aa figa!”.
Z listu wynika też, że Jan jest już w trakcie rozwodu:
„Więc Jaś wozi te meble, jutro ma rozwód – a ja oczywiście nic nie wiem, czy dojechał, pojechał – jak to idzie itp.
Fioła tu dostaję. Wiesz, on nigdy do mnie nie dzwoni, jak wyjeżdża. Nie wiem dlaczego. Mówi, że się wyłącza i robi to, co ma robić. Nie o to chodzi, tylko że mi się w pale nie mieści, albo widać za mała. Więc zawsze, jak wyjedzie, to ja lecę z nerwów. Potem mówi coś na ten temat albo nic. Ja również swoje i zawsze jest tak samo. Konsekwentny facet, szkoda słów”.
Czy Jan tak umiejętnie okłamywał Martynikę? Z huśtawki emocjonalnej bijącej z listu można wywnioskować, że żyła w dużym stresie, ale mu ufała.
Ostatecznie do żadnej zamiany mieszkań nie doszło.
Rodzice Martyniki nie akceptowali związku córki, ale obiecali pomóc.
Jan Ł.: „Córka powiedziała, że znalazła mieszkanie z ogłoszenia. Włączyła się w to żona, bo ja byłem w pracy. W sobotę lub w poniedziałek, jak wróciłem z Warszawy, dowiedziałem się od córki, że się wyprowadza. Proponowałem, żeby została do momentu ślubu lub przynajmniej do uprzątnięcia mieszkania. Ale zabrała rzeczy i z S. pojechała na Macedońską”.
Była niedziela, 22 lipca 1990 roku.
Mieszkanie przy Macedońskiej 3 znajdowało się na ostatnim piętrze dziesięciopiętrowego bloku na wrocławskim osiedlu Różanka, położonym w pobliżu Odry. Należało do tancerki Polskiego Teatru Tańca Izabeli P. Artystka przeniosła się do Poznania i mieszkanie przez jakiś czas wynajmowała, ale od niemal roku stało puste. Martynika zadzwoniła do niej z ogłoszenia w gazecie i 21 lipca, w sobotę, z partnerem tancerki (upoważnionym przez nią) podpisała umowę na rok najmu. Towarzyszył jej Jan. Mimo że umowa była od pierwszego sierpnia, właścicielka pozwoliła obojgu zamieszkać już następnego dnia. Dostali jeden komplet kluczy i informację, że muszą sobie mieszkanie odświeżyć we własnym zakresie. I zapłacić za nie za pół roku z góry.
Paula J.:
– Byłam parę razy w tym mieszkaniu. Malowałam tam bodajże kuchnię.
Jasiek parę swoich rzeczy przywiózł, ale to nie było tak, że spakował z domu wszystko i się wprowadził.
Tak naprawdę do wspólnego życia z Martyniką wniósł mydło, szczoteczkę do zębów, której nie używał gdzie indziej, i dezodorant. Dorzucił jeszcze marki na zapłacenie trzymiesięcznego czynszu. Z właścicielką uzgodnili, że drugą ratę uregulują 15 sierpnia.
Klucze
Zaczął się niewielki remont. Jan ściągał tapety w kuchni, rodzice pomagali kłaść nowe. Przez cały tydzień poprzedzający śmierć Martyniki, aż do piątku, kiedy widzieli ją po raz ostatni, przyjeżdżali na Macedońską. Tamtego piątku, 27 lipca Martynika zrobiła kanapki dla Jana i pojechała do telewizji. Była tam dwa razy. Jan powie, że około jedenastej (wtedy widzieli się przez chwilę). Odebrała wypłatę i wróciła do mieszkania. Za drugim razem, około piętnastej, dał jej pieniądze na ratę za wynajem. W domu była w okolicach siedemnastej, jak zapamiętała jej matka. Potem dwukrotnie wyszła na zakupy. Najpierw kupiła pomidory, kabanosy, kawę, warzywa i krem dla matki. Później wróciła jeszcze po chleb.
Jan Ł.: „Córka pukała. Dzwonek do drzwi nie działał, bo sam go odłączyłem od sieciowego bezpiecznika, ponieważ odłączałem żyrandole do malowania sufitu. Za każdym razem drzwi otwierała jej żona. Jak wróciła z chlebem, zajrzała do pokoju, sprawdzić sposób wykonania prac. Wówczas zapytałem, dlaczego sama nie otwiera drzwi, skoro ma klucze, które przez cały czas nosiła przy sobie? Oświadczyła, że mają tylko jeden komplet kluczy, który dała Janowi, jak była u niego o piętnastej, bo miał przyjść po zakończonej pracy”.
Martynika była zmęczona. Wzięła prysznic i położyła się na tapczanie w dużym pokoju, a rodzice kończyli tapetować kuchnię. Tego dnia miała przyjechać Paula, ale nie dotarła. Do nocy siedziała w pracy, gdzie widziała Jana, jak realizował program Noc z Anteną 5. Po emisji, która trwała do drugiej w nocy, też pojechała do domu.
Rodzice tapetowali do dziewiętnastej trzydzieści. W domu byli pół godziny później.
Co stało się potem (albo następnego dnia?) pozostanie tajemnicą, którą Martynika zabierze ze sobą.
Wiadomo, że nie umawiała się z rodzicami na weekend. Jan miał w sobotę powiesić w kuchni szafki, a potem wrócić do siebie. Do niedzieli włącznie gościł swojego kolegę, mieszkającego na co dzień w Portugalii.
Wiadomo, że w sobotę była u niej Paula. Nikt nie otworzył drzwi, więc zostawiła w nich kartkę: „Byłam u was, przywiozłam pieniądze. Jak potrzebujecie, dajcie znać”. Wcześniej zaproponowała, że pożyczy Martynice 70 dolarów na dopłacenie do drugiej części czynszu i że przywiezie jej te pieniądze przy okazji.
Paula:
– Myślałam, że może poszła na zakupy. Telefonów komórkowych przecież wtedy nie było, stacjonarnego w tym mieszkaniu też nie, więc zostawiłam kartkę.
Kiedy Martynika nie pojawiła się w pracy, Paulę delikatnie zaczął kąsać niepokój.
– Nie miałam pojęcia, co się stało. Ale taka myśl mi wtedy przyszła do głowy, na co zwracałam Martynice uwagę: że nie zamykała drzwi.
Martynika, mówiłam, nie może być tak, że jesteś sama w domu i masz otwarte. Odparła po Martynikowemu: nie panikuj.
Ale niepokój narastał, aż w końcu zastąpił go lęk. To był dzień rozliczenia kosztorysów programów. Wszystkie dokumenty miała Martynika, więc to nie w jej stylu, że nie przyjechała rozliczyć pracy.
Wskazówki czasu zaczęły biec coraz szybciej.
Jan pojawił się w telewizji rano i pytał Paulę parę razy, czy Martynika już jest. Ale jej nie było.
Stwierdził, że po nią pojedzie i za godzinę będą z powrotem.
Około piętnastej wyjechał.
O piętnastej czterdzieści zadzwonił do Pauli zapytać, czy dotarła. Nie dotarła.
„Znalazłem w drzwiach twoją kartkę. Kiedy ją zostawiłaś?”.
„W sobotę”.
„Pojadę do jej rodziców” – powiedział Jan do Pauli. I pojechał.
Wanna
Drzwi otwiera piętnastoletnia siostra Martyniki, Karolina.
Najpierw Jan rozmawia z ojcem.
– Była na Macedońskiej – ojciec woła z kuchni żonę.
– Miałeś się nią opiekować! – naskakuje na Jana matka.
– Mam prawo do własnego życia. Był u mnie kolega z Portugalii. – Jan zaczyna się tłumaczyć. W końcu decyduje się jechać na Różankę.
Maria po kłótni nie wsiada z nim do samochodu. Bierze ze sobą Karolinę i jedzie własnym fiatem. Czuje nieprzyjemne ukłucie w sercu, dające znać, że mogło wydarzyć się coś złego. W końcu podświadomość wie wszystko. Jest w niej cała informacja o przeszłości i przyszłości, co manifestuje się w takich właśnie „ukłuciach”.
Jan dociera do mieszkania pierwszy. Kobiety zastają go, kiedy próbuje wyłamać zamek w drzwiach.
Maria: „Drzwi były zamknięte na oba zamki i musieliśmy je oboje z Janem wyłamywać na siłę, uderzając barkami. Gdy ustąpiły, on wszedł pierwszy. Światła były pogaszone, wszystkie drzwi do pokoi pozamykane. Jan zaczął sprawdzać pomieszczenia od prawej strony: mały pokój, kuchnię i toaletę. Po kolei zapalał światła.
Weszłam do dużego pokoju. Okna i balkon były pozamykane (w przeciwieństwie do piątku). Na podłodze leżała torebka z rozrzuconą zawartością. Kluczy nie widziałam, widziałam papierosy Marlboro, kosmetyczkę. Martynika nie nosiła portmonetki.
W pewnej chwili obejrzałam się i zobaczyłam, że Jan uchylił drzwi łazienki i szybko je zamknął. Krzyknął »jest!« wyraźnie zdenerwowany. Od razu usiadł przed drzwiami i nie chciał mnie wpuścić.
Trzymał drzwi, mimo że się na nie pchałam, zaczęłam wręcz go bić, więc odszedł i je otworzyłam. Córka nie żyła. Leżała w wannie na lewym boku, tyłem do drzwi, pupę i nogi miała wyżej, na głowie poduszkę (nie była ona własnością Martyniki, nie miała tam swojej pościeli). Zatrzasnęłam drzwi, krzyknęłam chyba »jesteś bandytą, zabiłeś mi dziecko!«. Przypominam sobie, że Jan ani nie krzyczał, ani nie zaprzeczał. Jakby w ogóle nie zareagował na moje słowa. Pojawili się jacyś sąsiedzi. Wtedy Jan zaczął wołać, żeby zawiadomić policję”.
Na miejsce przyjeżdża czterech policjantów, w tym technik kryminalistyki. Oprócz nich prokurator. Zaczyna się najważniejsza czynność w postępowaniu śledczym, czyli oględziny.
Najpierw wzywają pogotowie. Martynikę ogląda doktor Marcin Temler:
„Wanna była krótka – 140 centymetrów. Kobieta miała nogi podkurczone, prawa ręka spoczywała na krawędzi wanny. Dolna część ciała była odkryta, ubrana w kusą koszulkę, a wanna wypełniona treścią wodno-krwistą.
Przeprowadziłem badanie ginekologiczne i nie stwierdziłem, aby w drogach rodnych powstały uszkodzenia, które mogły powodować krwawienie. Zabarwiona woda wskazywała, że krwi musiało być około pół litra. Przemieszczając zwłoki w wannie, starałem się je pozostawić w pierwotnym położeniu. Określiłem, że zgon nastąpił około czterdzieści godzin wcześniej”.
Lekarz dostrzega sińce na twarzy, otarcia naskórka ramion, przedramion i podbiegnięcia krwawe w okolicy szyi, jakby była duszona. Informuje policjantów, że to zabójstwo, wypisuje protokół zgonu i odjeżdża.
Śledczy wzywają więc medyka sądowego (wówczas tacy lekarze byli zatrudniani w policji)² i rozglądają się po mieszkaniu.
Wygląda na to, że Martynika znała sprawcę. A na pewno wpuściła go do mieszkania, bo z trzech zamków w drzwiach żaden nie był wcześniej naruszony. W chwili przyjazdu Jana zamknięte były górny i dolny. Ten ostatni Jan próbował odchylić.
Po prawej stronie od wejścia na wieszaku wisiały dwie sukienki, żakiet i bluzki. Pod nim stały dwie pary butów, a między nimi leżały okulary Martyniki z pękniętym lewym szkłem. Prawe było wyłamane do środka. Na podłodze walał się też jej bordowy szlafrok, jakby sprawca zaatakował ją od razu po wejściu do mieszkania. Jan Poddubik, policjant, który przeprowadzał oględziny, powie później, że miał wrażenie, że został zdarty z ofiary i rzucony. Może uciekała w kierunku drzwi?
Poza rozrzuconą zawartością torebki, którą zauważyła matka Martyniki, policjanci wpisują do protokołu między innymi koronkowe figi opakowane w gazetę, pudełko metalowe z zawartością 100 tysięcy złotych (więcej kosztował wtedy kilogram szynki), a także zdejmują odciski palców.
Pięć znalezionych na drzwiach łazienki będzie należało do Jana, jeden, ten z okiennej ramy, pozostanie niezidentyfikowany.
W łazience, notują śledczy, na sznurkach do suszenia wiszą rajstopy, majtki, stanik i ręcznik. Kuchnia bez bałaganu, szklanki pomyte, wszystko na swoim miejscu. W pozostałych pomieszczeniach podobnie. Brak śladów walki.
Sekcja zwłok wykaże charakterystyczną dla utonięcia ostrą rozedmę płuc i cechy nagłej śmierci:
„Obrażenia na ciele powstały od działania narzędzi tępych tępokrawędzistych. Nie można wykluczyć, że na kończynach i tułowiu mogły powstać od uderzenia o takie narzędzia. Podbiegnięcia na twarzy, szyi, tarczycy i krtani przemawiają z dużym prawdopodobieństwem za działaniem osoby drugiej – pobiciem i dławieniem, które mogły doprowadzić do stanu nieprzytomnego, a tym samym – bezbronności. Zmiany stwierdzone na oględzinach, świadczą o tym, że najprawdopodobniej najpierw była pobita i dławiona, a potem utonęła”.
Żona
Jan z Macedońskiej zamiast do domu jedzie do Pauli:
– Pamiętam tę scenę: otworzyłam drzwi i myślałam, że Martynika poroniła. Janek był roztrzęsiony i płakał. Nie za bardzo mógł coś powiedzieć. Okazało się, że Martynika nie żyje. Nie, nigdy nie pomyślałam, żeby miał z tym cokolwiek wspólnego.
„Ktoś ją zabił” – wyjęczał. Posiedział około godziny i pojechał do domu.
Żona Jana, Iwona, zapamięta, że wrócił koło dwudziestej pierwszej trzydzieści. Będzie przesłuchiwana jeden jedyny raz. Dwa dni po ujawnieniu zwłok Martyniki, przez dwie godziny. Nigdy więcej nie zgodzi się zeznawać.
„Był bardzo poruszony i wyglądał jak »zbity pies«. Wskazywało to na wielkie załamanie psychiczne. Prostuję. Wielkie załamanie psychiczne to za mocno powiedziane. Był po prostu bardzo poruszony i przygnębiony.
Zapytałam, co się stało?
Odpowiedział, że Martynika nie żyje.
Gdy ponowiłam pytanie o przyczynę jej śmierci, odparł, że została zamordowana, a następnie zaczął płakać i obiecał, że wyjaśni mi to później”.