Balsam dla duszy miłośnika psów - ebook
Balsam dla duszy miłośnika psów - ebook
Ktoś powiedział, że dopiero, gdy udomowiliśmy psy, staliśmy się ludźmi. Psy nauczyły nas, czym jest bezwzględna wierność, dozgonna miłość i prawdziwa radość życia. Psy są ucieleśnieniem emocji – psi ogon, długi czy krótki, nie posiada się ze szczęścia, gdy wracamy z pracy; psie uszy, te beznadziejnie oklapnięte i te sterczące dziarsko, denerwują się straszliwie, gdy coś burzy ustalony porządek, a oczy... Oczyma spoglądają na nas wszystkie psie marzenia, nadzieje i obawy.
Psy żyją tu i teraz. Spacer z czworonogiem, wspólna zabawa, pieszczoty, a nawet wspólne oglądanie ulubionego programu w telewizji uczą nas całkowicie zanurzać się w teraźniejszości. Psy akceptują nas takimi, jakimi jesteśmy. Każdy pies uważa swojego człowieka za najdoskonalszą istotę na świecie. Obyśmy nigdy nie zaprzestali dążyć do ideału, jakim jesteśmy w oczach naszego psa.
Oto zbiór z życia wziętych historyjek o psach – śmiesznych, odważnych, sprytnych, zdesperowanych, szczęśliwych i zrozpaczonych. Mamy nadzieję, że każdy prawdziwy miłośnik psów znajdzie tu coś dla siebie.
„Psy nie są całym naszym życiem, ale czynią nasze życie całością” - Roger Caras.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-798-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Dedykujemy ją także weterynarzom, którzy z niezrównaną kompetencją i współczuciem leczą, chronią i wspomagają ukrytą dla niepoznaki w psiej skórze aparaturę podtrzymującą nasze funkcje życiowe._
_Naszą książkę dedykujemy również wszystkim odpowiedzialnym hodowcom psów i wystawcom, którzy zabiegają o coraz lepsze zdrowie i większe szczęście swych psów – tych rozmiarów kieszonkowych i tych wielkich jak kuce, futrzastych i zupełnie golutkich, tych kudłatych i tych o sierści gładkiej jak wydra – przyczyniając się tym samym do zachowania niepowtarzalnego dziedzictwa psiego rodzaju we wszystkich jego cudownych odmianach._
_Dedykujemy ją bohaterom, ludziom, którzy dają z siebie wszystko, by bezdomnym psiakom znaleźć kochające domy, którzy pomagają chorym, rannym albo niegrzecznym czworonogom wylizać się z ran i nabrać ogłady, i dzięki którym psy zajmują coraz ważniejsze miejsce w życiu ludzi._
_I dedykujemy ją Bogu, który szczodrze pobłogosławił nas psami. Bóg wie, że dzięki swym szczególnym zdolnościom psy przedłużają nasze życie i dodają mu rumieńców._Wprowadzenie
Wspólne dzieje psów i ludzi przez wieki były z czułością dokumentowane – od sztuki naskalnej przez hieroglify i średniowieczne nagrobki europejskich rycerzy po wiktoriańskie portrety ślubne. We współczesnym świecie psy nadal stanowią ważny i widoczny element nowoczesnej kultury.
Wystarczy włączyć telewizor albo przerzucić strony pierwszego lepszego czasopisma czy gazety, by ujrzeć niesamowite bogactwo psiego ekwipunku na sprzedaż. Magnesy na lodówkę głoszą: „Dobry Boże, pomóż mi być tak dobrym człowiekiem, za jakiego uważa mnie mój pies”. Naklejki na zderzak oznajmiają: „Jesteśmy razem ze względu na psa”. Dwu- i czworonożni członkowie rodziny zasiadają razem na kanapie, żeby obejrzeć filmy ze wspólnych wakacji.
Więź między ludźmi a zwierzętami nie tylko przetrwała, ona rozkwita!
Po prawdzie to właśnie siła i potęga owej więzi stała się inspiracją dla tej książki. W odpowiedzi na apel o nadsyłanie opowieści otrzymaliśmy tysiące historii od miłośników psów z całego świata, którzy opisywali, jak na miriady sposobów psy ubogaciły ich życie. _Balsam dla duszy miłośnika psów_ to świadectwo nieprzemijającej miłości ludzi do psów, które dzielą z nami życie. Poszczególne rozdziały książki koncentrują się wokół najważniejszych psich darów – psy nas kochają, leczą, uczą, rozśmieszają, a czasem, kiedy odchodzą, łamią nam serca. Jak powiedział kiedyś Roger Caras: „Psy nie są całym naszym życiem, lecz dzięki nim nasze życie staje się całością”.
Psy towarzyszą nam dłużej niż jakiekolwiek inne domowe zwierzę. Być może ta przyjaźń zrodziła się i przetrwała, ponieważ ludzie i psy są do siebie tak bardzo podobni – jedni i drudzy kochają swoje rodziny. Jedni i drudzy uwielbiają kokosić się w swoich legowiskach, cenią lojalność i więzi społeczne.
Psy, nazywane „najbardziej plastycznym gatunkiem”, występują w niemal wszystkich rozmiarach i formach, jakie tylko można sobie wyobrazić. Co więcej, mogą spełniać najprzeróżniejsze role – od wypieszczonych kanapowców, które nadają nowy sens wyrażeniu „padać na pysk ze zmęczenia”, po nieustraszone psy patrolujące lotniska w poszukiwaniu bomb, narkotyków i niebezpiecznych ludzi.
Psy poprawiają nam samopoczucie i mają na nas dobry wpływ. Organizacje takie jak Delta Society mówią o „pozytywnym wpływie zwierząt domowych na zdrowie i samopoczucie ludzi”. Psy łagodzą chroniczny ból, poprawiają humor, potrafią wyczuć nowotwory, zbliżający się zawał, atak choroby i migreny, obniżają ciśnienie krwi i poziom cholesterolu, pomagają wyjść z niszczących chorób, a nawet poprawić iloraz inteligencji u dzieci oraz obniżyć u nich ryzyko wystąpienia alergii i astmy w dorosłości. Pomyśl sobie – bezwarunkowa miłość, bezgraniczna czułość i oddanie po grób odpowiednio dobranego, dobrze wyszkolonego i zadbanego psa to wszystko, co mógłby przepisać lekarz!
Może jednak psy najbardziej pomagają tym, że pozwalają nam dać upust naszej miłości. W Stanach Zjednoczonych mniej więcej w sześciu gospodarstwach domowych na dziesięć jest zwierzę domowe, a tylko w trzech na dziesięć są dzieci. Kiedy dzieci dorastają i opuszczają rodzinne gniazdo, psy nabierają jeszcze większego znaczenia dla milionów Amerykanów, którzy pragną się kimś opiekować. Ponieważ my, ludzie, jesteśmy nadzwyczaj społecznymi stworzeniami, które _muszą_ się o kogoś troszczyć.
Tymczasem wielu z nas mieszka samotnie, czy to z powodu rozwodu, czy w wyniku śmierci małżonka lub partnera albo dlatego, że nie zdecydowaliśmy się na dzieci, a nasza rodzina mieszka daleko. A niestety zbyt dużo czasu spędzanego w samotności może się skończyć chorobą – a nawet skrócić nasze życie.
Na szczęście, gdy rozpadnie się nasz związek, mamy zły dzień w pracy, włosy nie chcą nas słuchać – albo całkiem wypadną po chemioterapii – nasi czworonożni towarzysze przychodzą nam na ratunek. Psy kochają nas zwyczajnie takimi, jacy jesteśmy. Nie obchodzi ich, czy jesteśmy sławni, potężni, bogaci i ważni – w ich oczach zawsze tacy właśnie jesteśmy, a nawet jeszcze więcej.
Faktem jest, że do końca nie dowiemy się nigdy, czy te wilgotne oczy błyszczą tak na nasz widok, czy może na widok szuflady z psimi nagrodami, lecz kiedy roztańczone, futrzane szaleństwo wita nas czule u drzwi, nie ma to żadnego znaczenia.
Usiądź więc, odpręż się i pozwól się pochłonąć psiej miłości, której pełne są te urocze, z życia wzięte historie. Niech sprawią, że zechcesz być osobą, za jaką uważa cię twój pies!Cierpliwość nagrodzona
Albert Payson Terhune, słynny w latach dwudziestych i trzydziestych ubiegłego stulecia autor opowiadań o psach i książek o Lassie, aby zobrazować głęboką miłość łączącą ludzi i psy, przytaczał często historię swego przyjaciela Wilsona. Pokazuje ona również, że czasami, gdy w grę wchodzi pies, to coś, co wydaje się najlepszym rozwiązaniem dla wszystkich, wcale nim nie jest.
Pies Wilsona, Jack, był pełnym energii sześcioletnim owczarkiem collie, który codziennie wychodził na spotkanie swemu wracającemu z pracy panu na przystanek tramwajowy. Rytuał ten trwał, odkąd Jack był szczeniakiem. Psiak doskonale znał drogę na przystanek i z powrotem, a przemarsz nią był najjaśniejszym punktem jego dnia. Kiedy więc Wilson zmienił pracę i musiał wyjechać do Kalifornii, pomyślał sobie, że najlepiej będzie zostawić Jacka w Filadelfii, u krewnego, w znanym mu otoczeniu. Wyjeżdżając, wytłumaczył wszystko swojemu psu i powiedział mu, że obaj będą się musieli przyzwyczaić do nowych domów.
Ale Jack nie chciał nowego domu. Uciekł od rodziny, u której zostawił go Wilson, i wrócił do starego, zabitego deskami domu, gdzie samotnie spędzał kolejne dni obok pustego krzesła swego pana na werandzie. Każdego wieczoru, merdając ogonem, maszerował na przystanek tramwajowy. Odkąd pojawił się Jack, Wilson zawsze wracał z pracy do domu tym samym tramwajem, a Jack zawsze wychodził mu na powitanie. Tymczasem mijały kolejne wieczory, a pan wiernego psa się nie zjawiał. Zdezorientowany i smutny Jack wracał więc sam do opuszczonego domu.
Pies stawał się coraz bardziej przygnębiony. Nie ruszał przynoszonego mu jedzenia i z każdym dniem coraz bardziej chudł. Mimo gęstej, jasnej sierści można było zobaczyć jego wystające żebra. A jednak co wieczór z niesłabnącą nadzieją Jack wychodził na przystanek. I co wieczór wracał na werandę jeszcze bardziej przybity.
Nie wiadomo, dlaczego nowi właściciele Jacka nie skontaktowali się z Wilsonem, lecz na pogarszający się stan zdrowia psa zwrócił uwagę jeden z przyjaciół Wilsona, który mieszkał nieopodal. Tak go to zasmuciło, że postanowił zatelegrafować do Wilsona do Kalifornii i poinformować go o wszystkim.
I to wystarczyło.
Wilson natychmiast kupił bilet powrotny. Wiedział, co powinien zrobić. Znalazłszy się w Filadelfii, odczekał kilka godzin, by wsiąść w tramwaj, którym zawsze wracał do domu. Na przystanku oczywiście był już Jack, który z oczekiwaniem przyglądał się wysiadającym pasażerom. Patrzył z taką nadzieją. I nagle wysiadł jego ukochany właściciel! A więc jego pan nareszcie wrócił! Świat Jacka znowu był kompletny – podobnie jak świat Wilsona.
„Jack szlochał prawie tak, jak szlocha dziecko – opowiadał później Terhune’owi Wilson. – Cały drżał, jakby przemarzł. A ja? Cóż, wydmuchałem nos i przez długi czas szybko mrugałem oczyma”.
Wilson zabrał swojego wiernego Jacka do Kalifornii. Nie rozstali się już nigdy więcej.
Hester MundisKaczątko i dobermanka
Chociaż Jessie, nasza czterdziestokilogramowa czarna dobermanka, wyglądała groźnie – warczała na obcych i atakowała pałętające się po podwórzu stworzenia – w stosunku do naszej rodziny była wierna i kochająca. Najpierw chcieliśmy mieć jeszcze jednego psa, lecz po namyśle zdecydowaliśmy, że będzie lepiej dla Jessie, jeśli będzie sama – obawialiśmy się, że z zazdrości mogłaby zranić psa, który by się ośmielił wejść między nią i nas.
Kiedy więc któregoś dnia nasz syn Ricky przyniósł ze szkoły kacze jajo, wiedzieliśmy, że się zanosi na kłopoty. Jajo było częścią szkolnego eksperymentu – z trzymanych w inkubatorze jaj miały się wylęgnąć kaczki. Niestety, z jaja, które przyniósł Ricky, nic się w szkole nie wykluło i nauczyciel pozwolił mu je zabrać do domu. Razem z mężem sądziliśmy, że bez inkubatora z jaja nic się nie wylęgnie, toteż pozwoliliśmy synowi je zatrzymać. Ricky umieścił jajko na nasłonecznionej kępce trawy w ogródku i czekał.
Następnego ranka obudziły nas dziwne odgłosy dochodzące z ogródka. Oto Jessie stała nos w nos ze świeżo wyklutym brzoskwiniowym kaczątkiem.
– Jessie zje je razem z łupinkami! – wrzasnęłam. – Złap ją.
– Poczekaj – powiedział mój mąż Rick. – Myślę, że wszystko będzie dobrze. Daj im chwilę.
Kaczątko zapiszczało. Jessie warknęła i w te pędy ruszyła do swojej budy. Pisklę podreptało za nią. Jessie skuliła się na swoim posłaniu, wyraźnie ignorując maleństwo. Tymczasem kaczuszka miała inny pomysł. Zdążyła już uznać dobermankę za swoją nową „mamę” i umościła się na posłaniu Jessie, wtulając się pod jej pysk. Jessie nosem wypchnęła małą z budy, ale pisklę zaraz znowu przyczłapało pod jej mordkę. Jessie westchnęła głęboko i niechętnie zaakceptowała swoją nową rolę.
Ricky nazwał kaczuszkę Peaches (Brzoskwinka) i ubłagał nas, byśmy pozwolili mu ją zatrzymać. Wydawało się, że Jessie niespecjalnie podoba się jej nowe dziecko, ale nie była wobec kaczuszki agresywna. Postanowiliśmy więc zobaczyć, jak się sprawy potoczą.
Ku naszemu zdumieniu w ciągu kilku następnych tygodni Jessie spodobało się macierzyństwo. Kiedy Peaches dziobała ziemię, Jessie pokazywała jej, jak się kopie. Kiedy Peaches goniła za piłkami tenisowymi, Jessie uczyła ją aportować. A kiedy Jessie rozciągała się na skórzanej kanapie, żeby pooglądać sobie Animal Planet, Peaches wtulała się pod jej pysk.
Po roku wspólnego kopania, sypiania i aportowania Peaches ważyła już dziewięć kilogramów. Rola „szczeniaczka” Jessie zdawała się bardzo jej odpowiadać.
Lecz pewnego dnia coś się zmieniło – w Peaches odezwała się kaczka. Zaczęła raz dziennie znosić jajka i dostała bzika na punkcie wody. W trakcie posiłków Jessie jadła, a Peaches taplała się i chlapała w misce z wodą.
Pewnego wieczoru Peaches zniknęła, a Jessie wpadła w szał. Sądziliśmy, że może gdy Jessie spała, kojoty wykradły Peaches. Jessie szczekała i wyła, jak każda niespokojna matka, której dziecko się zgubiło. Przeszukaliśmy gruntownie całą okolicę i właściwie straciliśmy już nadzieję, gdy nagle Jessie rzuciła się do ogródka sąsiadów. Pobiegliśmy za nią. Peaches, pokwakując sobie, taplała się w balii. Jessie natychmiast pognała ją stamtąd wyciągnąć.
Chociaż bardzo chcieliśmy zatrzymać Peaches, stało się jasne, że kaczuszka powinna rozwinąć skrzydła i wrócić do kaczego świata. Ricky przywiązał jej do nóżki czerwoną kokardkę, załadowaliśmy ją i Jessie do samochodu i pojechaliśmy nad pobliski staw. Podczas jazdy Jessie leżała skulona razem z Peaches i wylizywała jej łebek. Jakby wiedziała, co się zaraz stanie i dlaczego tak musi być.
Gdy się zbliżyliśmy do stawu, Jessie i Peaches potruchtały w stronę wody. Jessie wskoczyła pierwsza. Peaches podreptała za nią. Kilka metrów brodziły razem, po czym Peaches wzbiła się w powietrze i pofrunęła do swoich. Jessie się odwróciła, wyszła na brzeg i otrząsnęła się. Usiadła potem i przez kilka minut obserwowała swoją córkę. A później, jak gdyby chciała powiedzieć: „Czas wypuścić swoje maleństwo na wolność”, zaskowyczała i wskoczyła do samochodu.
Ricky poprzyklejał w budzie Jessie zdjęcia, na których ona i Peaches razem kopią, aportują i tulą się. Przez długi jeszcze czas Jessie co tydzień odwiedzała staw. Widzieliśmy czerwoną kokardkę i wydawało się nam, że słyszymy też to szczególne pokwakiwanie Peaches, która witała swoją pierwszą rodzinę.
Macierzyństwo odmieniło Jessie. Niegdyś nietowarzyska i groźna dobermanka zaprzyjaźniła się wkrótce z całą okolicą. Korzystała z każdej okazji do zabawy z innymi psami, wskakiwała na gości i lizała im twarze. Już więcej nie warczała.
W dniu, kiedy Jessie i mała Peaches stanęły „mordą w dziób”, obawialiśmy się wszystkiego, co najgorsze. Kto by pomyślał, że ważąca nieco ponad dwieście gramów kuleczka puchu na dobre zmiękczy serce czterdziestokilogramowej dobermanki.
Donny Griswold
opowiedziane Eve Ann PorinchakTeraz i zawsze
Parę lat temu, kiedy szukałam dla naszej rodziny jakiegoś niewielkiego psa, skontaktowałam się z lokalnym oddziałem SPCA (Towarzystwo Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt), skąd dostałam nazwisko pewnej kobiety, która opiekowała się jako wolontariuszka uratowanymi maltańczykami. Zadzwoniłam do niej, po czym razem z mężem do niej pojechaliśmy. Kiedy się rozglądałam po jej domu, spostrzegłam słodkiego maltańczyka. Pies wabił się Casper. Mąż i ja postanowiliśmy go przygarnąć.
Jego tymczasowa opiekunka spytała wówczas, czy jest jakaś szansa na to, żebyśmy pokochali także towarzysza Caspera, Kato. Powiedziała nam, że oba psy, które dotąd miały tylko siebie nawzajem, zostały niedawno uratowane z „fabryki szczeniąt”, gdzie spędziły pierwsze siedem lat swojego życia. Kiedy SPCA zamknęło hodowlę i przejęło wszystkie psiaki, Kato i Casper trafiły do niej na okres przejściowy.
Wspominała, że gdy ujrzała pieski po raz pierwszy, ich sierść była w tak okropnym stanie, że wcale nie wyglądały na maltańczyki. Były brunatne od brudu, włos na nogach kleił się im do brzuchów, a łapki miały całe opuchnięte i obolałe od dreptania po podłodze z drucianej siatki w klatce. Przez siedem lat jedyny kontakt z ludźmi miały wyłącznie wtedy, gdy rzucano im jedzenie albo przekładano je do innej klatki, żeby pokryły suczkę. Ludzie często nie zdają sobie sprawy, mówiła, że rodzice uroczych małych szczeniątek w oknach wystawowych wielu sklepów ze zwierzętami cierpią i są zaniedbywani.
Słysząc to, przyjrzałam się Kato. _On jest taki brzydki_ – pomyślałam. – _Nawet nie jest specjalnie przyjazny_. Kiedyśmy mu się przyglądali, powarkiwał i mruczał. No ale że serce mam miękkie, zgodziłam się zabrać i Kato. W drodze do domu martwiliśmy się z mężem. Może wzięliśmy sobie na głowę zbyt wiele. Nigdy nie mieliśmy psów, które przez tak długi czas były źle traktowane.
Pierwszy dzień w naszym domu był dla psiaków bardzo trudny. Ludzie budzili w nich wyłącznie strach. Trzymały się razem i chowały po kątach albo pod stołami. Aby jakoś zaznaczyć nowy rozdział w ich życiu, nadaliśmy im nowe imiona: Casper został Thomasem, a Kato – Timothym.
I tak upływały kolejne dni, tygodnie i miesiące. Z czasem Thomas stawał się coraz bardziej przyjazny i nawet merdał ogonem, kiedy do niego mówiliśmy, lecz Timothy wciąż unikał kontaktu wzrokowego. Na dźwięk naszych głosów wciskał się pod tylną ścianę klatki – tam, w plastikowej klatce, w jakiej zwykle przewozi się psy, czuł się najbezpieczniej. Nawet gdy jej drzwiczki były otwarte, wolał większość dnia spędzać w środku, a opuszczał ją tylko, gdy delikatnie wyciągaliśmy go na spacer. Za każdym razem, gdy po niego sięgałam, przewracał się na grzbiet, skomląc. Pewnego dnia spostrzegłam, że jego oczy pokrywa szara mgiełka, jakby błona fotograficzna. Weterynarz powiedział, że coś takiego zdarza się u psów żyjących w ciągłym strachu. Wycofują się w ten sposób, by zebrać siły na przeżycie kolejnych dni.
Aby pomóc Timothy’emu, zrobiłam wszystko, co tylko byłam w stanie wymyślić, lecz postępy były niewielkie. Godzinami przesiadywał z tyłu klatki ze zwieszoną głową. Nie poddawałam się jednak. Kiedy w domu zalegała cisza, siadałam na podłodze i mówiłam do niego, lecz Timothy nie chciał nawet na mnie spojrzeć. Patrzył w zupełnie inną stronę. Któregoś dnia, kiedy tak siedziałam przy nim i przypatrywałam się, jak cierpi w milczeniu, pomyślałam sobie, przez co przeszedł – o głodzie, samotności, złym traktowaniu – i zaczęłam płakać. Serce pękało mi z bólu, więc powiedziałam mu, jak bardzo przepraszam go za całe cierpienie, jakiego przysporzyli mu ludzie. Moje myśli przepełniały nieszczęście i strach, jakie znosił przez wszystkie te lata.
Łzy płynęły mi po policzkach, gdy nagle poczułam na ręce delikatny dotyk. Oczyma pełnymi łez zobaczyłam Timothy’ego. Wyszedł z kąta klatki, by usiąść obok mnie, i zlizywał łzy, które mi spadły na rękę. Po cichu, by go nie przestraszyć, powiedziałam mu, że go kocham. Obiecałam, że zawsze będę go kochać i że już nigdy nikt go nie skrzywdzi. I kiedy tak szeptałam, że zawsze będzie miał ciepły kąt, jedzenie i będzie bezpieczny, Timothy przybliżył się do mnie. Przypomniał mi się wtedy fragment Biblii: Miłość łaskawa jest; nie pamięta złego, wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma. „Miłość nigdy nie ustaje”. Znaczenie tych słów stało się jasne, kiedy patrzyłam na tego małego psa, który otworzył przede mną swoje serce, pomimo że tyle przeszedł.
Dziś jestem nadal jedyną osobą, której Timothy całkowicie ufa. Łączy nas bardzo szczególna więź. Kiedy wołam jego imię, kręci się w kółko zachwycony i poszczekuje, merdając ogonem z szaleńczej radości. Gdy siadam, wdrapuje się w moje ramiona i liże mnie po twarzy. I tak jak mu obiecałam, trzymam go, delikatnie tulę i powtarzam mu, że go kocham – teraz i zawsze.
Suzy HuetherMiłość Lucky
Chciałam sprawić sobie szczeniaka, lecz to nie był najszczęśliwszy moment. Moje trzyletnie małżeństwo było w rozsypce i naprawdę nie był mi potrzebny jeszcze jeden obowiązek. Uciekając od tego, co i tak nieuniknione, razem z mężem postanowiliśmy spędzić urlop w Big Sur na kalifornijskim wybrzeżu. Ostatniego dnia podróży zatrzymaliśmy się na lunch w pewnej restauracji. Po powrocie do samochodu spostrzegliśmy klatkę stojącą przy schodach na końcu parkingu. Podeszłam bliżej, żeby zbadać sprawę, i ujrzałam małą, czarną futrzaną kuleczkę, której nie sposób było się oprzeć, wyglądającą tęsknie zza krat i błagającą, by ją wypuścić. Ktoś ją po prostu tam zostawił, a do klatki przyczepił kartkę: „Szczeniak za darmo. Wabi się Lucky. Weź ją”.
Spojrzałam na męża, który pokręcił przecząco głową, lecz uparłam się. Potrzebowałam kogoś, kogo mogłabym kochać. Wyjęłam szczenię z klatki, a ono, szczęśliwe, że jest na wolności, dało nurka do naszego samochodu. Ruszyliśmy wietrzną autostradą brzegiem Pacyfiku do domu. Po drodze zatrzymaliśmy się na rozległej, porośniętej trawą łące, żeby się mała mogła wybiegać. Leżeliśmy na trawie na kocu, a Lucky deptała stokrotki, węszyła za susłami i podskakiwała, kreśląc kółka. Jej radość z wolności spływała jak miód na moje serce.
Zmieniliśmy jej imię i nazwaliśmy ją Bosco. Okazało się, że jest owczarkiem belgijskim. Jako moja oddana przyjaciółka trwała przy mnie w trakcie trudnego rozwodu i przez następne lata mojego samotnego życia była moim aniołem stróżem.
Bosco miała już dziewięć lat, gdy pewnego ranka obudziłam się i zobaczyłam, że ciężko dyszy, a jej czarne pukle sierści są całe mokre i pozlepiane. Drżącymi rękami sięgnęłam po telefon, by zadzwonić do weterynarza. Psina z trudem się wtuliła w moje kolana, czułam jej ciężki oddech na swojej piersi. Całowałam ją raz za razem w głowę, czekając, aż recepcjonistka odbierze telefon.
– Bardzo mi przykro, Jennifer. Doktora nie ma w mieście – usłyszałam.
Prawą ręką głaskałam długi, gładki nos Bosco, a lewą mocno ściskałam słuchawkę, powstrzymując łzy. Recepcjonistka skierowała mnie do innej kliniki weterynaryjnej. Miałam powierzyć moje maleństwo komuś innemu? Nie było wyboru.
Delikatnie położyłam chorego psa na siedzeniu pasażera. Jedną ręką zapaliłam silnik, a drugą łagodnie głaskałam psie ciało, leżące nieruchomo pod spłowiałym zielono-niebieskim kocem, który zabierałam na pikniki – tym samym, na którym leżeliśmy w dniu, kiedy znaleźliśmy Bosco.
Zajechałam na parking przed kliniką weterynaryjną. Wzięłam głęboki oddech, odmówiłam modlitwę i powoli przedostałam się przez drzwi ze swoim pakunkiem. Nobliwa recepcjonistka sprawdziła moje nazwisko i natychmiast wezwała dyżurnego weterynarza. Czekając na tę zupełnie nieznaną osobę, w której rękach miało spocząć życie mojego psa, rozglądałam się po przytulnej, wyłożonej boazerią poczekalni. U stóp kobiety obok mnie siedział potulnie pitbull. Bosco nawet nie zwróciła na niego uwagi. Jakiś mężczyzna wywołał moje nazwisko.
Doktor Summers roztaczał wokół siebie atmosferę pilności, a jego błękitne oczy pełne były współczucia i troski. Idąc za nim do gabinetu, spostrzegłam jego szerokie, silne ramiona i pewny krok. Położyłam Bosco na wąskim, stalowym stole i powoli zdjęłam z niej koc. Przytuliłam go do piersi. Wełna wciąż przesiąknięta była jej słodkim zapachem. Doktor Summers uważnie słuchał, kiedy opowiadałam mu, co się dzieje, a jego delikatne dłonie spoczywały na boku Bosco. Sądził, że to nieżyt żołądka i jelit, i chciał zatrzymać ją w klinice na obserwacji. Podkreślił jednak, że w każdej chwili mogę odwiedzać Bosco. Pocałowałam ją w nos i szepnęłam do widzenia. Doktor Summers się uśmiechnął.
– Proszę jechać do domu, odpocząć. Obiecuję, że się nią zajmę.
Czułam jakoś, że naprawdę się nią zaopiekuje, że nie ma dla mojej najlepszej przyjaciółki lepszego miejsca niż jego ręce.
Następnego dnia po pracy pojechałam od razu do kliniki, żeby odwiedzić Bosco. Recepcjonistka kazała mi pójść na zaplecze. Do klatek poszłam najkrótszą drogą, powstrzymując się od biegu. Usiadłam na zimnej, betonowej podłodze i włożyłam rękę do klatki, żeby pogłaskać Bosco, która zamerdała nieznacznie ogonem. Kiedy doktor Summers dowiedział się, że przyjechałam, przyszedł i otworzył klatkę Bosco. Wzięłam ją na kolana i mocno przytuliłam, szczęśliwa, że znów mogę czuć jej ciepło. Doktor Summers przyklęknął obok nas. Rozmawialiśmy szeptem, aby Bosco mogła spać. Opowiadaliśmy sobie o naszych rodzinach, o pracy, o naszych marzeniach, o życiu.
Przez następne kilka tygodni codziennie odwiedzałam Bosco i mojego nowego przyjaciela, doktora Summersa. Późniejsza biopsja potwierdziła złe wieści – było to limfoplazmocytarne zapalenie jelit. Nie byłam w stanie wymówić nazwy tej choroby ani zrozumieć, na czym polega. Ponieważ towarzyszą jej wymioty i biegunka, doktor Summers podłączył Bosco do kroplówki. A u Bosco na dokładkę pojawiło się jeszcze zapalenie trzustki, co skomplikowało leczenie.
Nadszedł dzień, kiedy leki przestały działać, Bosco nie czuła się ani trochę lepiej – a ja musiałam podjąć decyzję. Doktor Summers kazał mi zabrać ją do domu, pobyć z nią parę dni. Wiedział, że muszę się z nią pożegnać. Owinęłam ją w koc i zawiozłam do siebie.
Tuliłyśmy się razem na kanapie. Powiedziałam jej, jak bardzo ją kocham, jak bardzo jestem wdzięczna, że w moim życiu pojawił się szczeniak o imieniu Lucky i został moim najlepszym przyjacielem. Słuchała, a jej znużone piwne oczy patrzyły gdzieś poza mnie, szukając spokoju. Przyszedł jej czas.
Dwa tygodnie po tym, jak po raz ostatni oddałam ją w ręce doktora Summersa, odwiedziłam klinikę. Chciałam porozmawiać z kimś, kto mnie zrozumie – to doktor Summers, teraz już mój przyjaciel, pomógł mi zamknąć za sobą ten rozdział. Zabrał mnie na lunch. Oglądaliśmy swoje rodzinne zdjęcia, wspominaliśmy Bosco. Gdy delikatnie ocierał z moich policzków łzy, sam miał wilgotne oczy. Tego dnia otworzyły się przed nami nowe drzwi i skorzystaliśmy z nich.
Trzeciego kwietnia, dwa lata po śmierci Bosco, wyszłam za doktora Summersa, człowieka, który tak czule troszczył się o nią – i o mnie. Podczas ceremonii mowę wygłosił mój ojciec. Spojrzał w niebo, uśmiechnął się i powiedział:
– Wiem, że jest tu z nami dziś Bosco, która błogosławi temu małżeństwu.
Uśmiechnęłam się i ja, przez szczęśliwe łzy. Bosco zawsze, nawet przez swoją śmierć, wnosiła w moje życie miłość.
Jennifer Gay SummersŚwiat Jethro
Mój pies, Jethro – mieszaniec rottweilera i owczarka niemieckiego – zawsze był cichy, łagodny i dobrze wychowany. Od chwili naszego spotkania w schronisku, kiedy miał zaledwie dziewięć miesięcy, do dnia jego śmierci, dwie rzeczy były jasne – Jethro był wyjątkowo dobrym i współczującym psem i łączyła nas wyjątkowa więź.
Jethro nigdy nie gonił zwierząt. Uwielbiał przesiadywać na dworze i przyglądać się światu dokoła. Był idealnym towarzyszem moich wypraw, kiedy obserwowałem różne gatunki ptaków, między innymi grubodzioby białoskrzydłe i sójki mieszkające w pobliżu mojego domu u podnóża Gór Skalistych.
Pewnego dnia, kiedy byłem w domu, usłyszałem, że Jethro podchodzi do frontowych drzwi. Ale zamiast zaskowyczeć, jak miał w zwyczaju, kiedy chciał wejść do środka, po prostu sobie usiadł. Spojrzałem na niego i zauważyłem, że w pysku trzyma coś małego i puszystego. _O nie, zabił ptaka_ – pomyślałem zaraz. Lecz gdy otworzyłem drzwi, Jethro upuścił pod moje nogi małego króliczka – jak najbardziej żywego i całego unurzanego w psiej ślinie. Nie dostrzegłem żadnych skaleczeń. Widziałem jedynie małą futrzaną kulkę, która potrzebowała ciepła, jedzenia i miłości. Przypuszczałem, że królicza mama padła pewnie ofiarą kojota, lisa albo pumy, które kręcą się przy domu.
Jethro popatrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, jakby oczekiwał, że go pochwalę. Tak też się stało. Wydawał się bardzo z siebie dumny. Lecz kiedy podniosłem króliczka, duma Jethro przerodziła się w zatroskanie. Próbował porwać króliczka z moich rąk, ale mu się nie udało. Skowycząc, chodził za mną, kiedy szykowałem pudełko, koc, nieco wody i jedzenia. Ostrożnie włożyłem króliczka do pudełka i owinąłem go kocem. Nazwałem go Bunny. Obok umieściłem trochę drobno pokrojonej marchewki, kawałek selera i sałatę, które Bunny zaczął skubać. Pokazałem mu też, gdzie jest woda.
Przez cały ten czas Jethro stał za mną, dysząc, śliniąc się na moje ramiona, obserwując każdy mój ruch. Myślałem, że może porwie króliczka albo jego jedzenie, ale on po prostu stał sobie, zafascynowany futrzaną kuleczką, która powoli zwiedzała swój nowy dom.
Odchodząc od pudełka, zawołałem do siebie Jethro, lecz ani drgnął. Zwykle przychodził do mnie natychmiast, zwłaszcza kiedy miałem dla niego kość, ale tego dnia niewzruszenie trwał przy pudełku. Mijały godziny, a jego nic nie było w stanie odciągnąć od Bunny’ego.
Koniec końców musiałem wyciągnąć go siłą na wieczorny spacer. Po powrocie pomknął od razu do pudełka, przy którym spędził noc. Próbowałem zaprowadzić go na posłanie, ale mnie nie słuchał. Jego zamiary były jasne: „Ja się stąd nie ruszam”.
Byłem przekonany, że Jethro nie zrobi krzywdy króliczkowi. Przez dwa tygodnie, kiedy zajmowałem się Bunnym, Jethro nawet go nie wystraszył. Zaadoptował króliczka i pilnował, żeby nikt go nie skrzywdził.
Przyszedł czas pokazać Bunny’emu świat. Razem z Jethro poszliśmy kawałek na wschód od domu i tam wypuściłem króliczka z pudełka. Patrzyliśmy, jak powoli zmierza w stronę sągu drewna. Bunny zachowywał się ostrożnie, jego zmysły chłonęły nowe bodźce – widoki, dźwięki, zapachy – które go teraz otaczały. Przesiedział w drewnie około godziny, zanim nabrał odwagi, by rozpocząć życie stuprocentowego dzikiego królika. Jethro obserwował tę scenę, nie ruszając się z miejsca. Nie spuszczał oka z Bunny’ego i nie próbował do niego podejść.
Bunny kręcił się w okolicy przez parę miesięcy. Kiedy tylko wypuszczałem Jethro z domu, natychmiast biegł do miejsca, gdzie wypuściłem królika. A kiedy już tam był, przechylał głowę z boku na bok, szukając wzrokiem Bunny’ego. Trwało to z sześć miesięcy. Gdy głośno wołałem „Bunny”, Jethro skowyczał i ruszał na poszukiwanie królika. Kochał go i miał nadzieję jeszcze raz go zobaczyć.
Nie wiem dokładnie, co się stało z Bunnym. Najprawdopodobniej przeżył swoje życie gdzieś niedaleko mojego domu. Od tego czasu pojawiały się inne króliczki i dorosłe króliki, lecz zauważyłem, że Jethro nigdy za nimi nie goni. Próbował natomiast podejść do nich jak najbliżej i przyjrzeć się każdemu z osobna, zastanawiając się być może, czy któryś z nich to czasem nie Bunny.
Kilka lat temu, gdy minęło już sporo lat od czasu, gdy Jethro spotkał Bunny’ego i przygarnął go z pełnym łagodności współczuciem, Jethro znów przybiegł do mnie z mokrym zwierzątkiem w pysku. _Hmm_ – zastanawiałem się – _kolejny króliczek?_ Kazałem mu puścić zwierzaka. Tym razem był to młody ptak, który wpadł przez okno. Był oszołomiony i musiał dojść do siebie.
Potrzymałem go przez kilka minut w rękach. Jethro, jak to Jethro, nie spuszczał ptaka z oczu. Obserwował każdy mój ruch. Kiedy uznałem, że ptak może już fruwać, postawiłem go na balustradzie werandy. Jethro podszedł do niego, powąchał go, cofnął się i przyglądał, jak ptak odlatuje. Kiedy ptaszek zniknął nam z oczu, Jethro odwrócił się w moją stronę i odniosłem wrażenie, że na swój psi sposób wzruszył ramionami. Razem poszliśmy na długi spacer krętą drogą wiodącą w dół od naszego domu. W świecie Jethro znów wszystko było w porządku.
Marc BekoffO Psie, Który Wiódł Psa
Chociaż urodziłam się i wychowałam w Nowym Jorku, moi rodzice uwielbiali kontakt z naturą. Każdego lata tato wynajmował dla nas niewielki domek na wschodnim krańcu Long Island. Domek stał wśród drzew niedaleko plaży, więc poznałam w dzieciństwie, czym jest pływanie, łowienie ryb, pływanie łódką i jak smakuje czysta radość płynąca z bliskości natury. Kiedy wyszłam za mąż i urodziłam dzieci, mieszkaliśmy na tej samej ulicy, co moi rodzice, i razem z nimi wyprawialiśmy się na coroczne wypady na Long Island.
Któregoś roku, tuż przed letnimi wakacjami, moi rodzice przygarnęli wspaniałego szczeniaka basseta. Moje dwie córeczki były wniebowzięte. Pies natychmiast stał się kimś najważniejszym w ich życiu. Nazwały go Huckleberry, jak nazywał się bohater kreskówek.
Codziennie po szkole maszerowały do dziadków, by go wyprowadzić i nakarmić. Cała trójka, paradując po okolicy, promieniała od pełnych podziwu spojrzeń sąsiadów. Z całą pewnością Huckleberry przedstawiał niecodzienny widok – był długi, a jego opadające uszy sięgały niemal ziemi. Cztery krzywe nóżki kończyły się wielgachnymi łapkami, o które ciągle się potykał. A na wąskim pyszczku lśniło dwoje najsmutniejszych ocząt, jakie sobie można wyobrazić. Huckleberry kroczył dumnie ulicą, jakby wiedział, że jest wyjątkowy, i napawał się uwagą, jaką przyciągał.
Nasza pierwsza podróż do wakacyjnego domku w towarzystwie Huckleberry’ego była prawdziwym koszmarem. Nie znosił jazdy samochodem i się rozchorował. Z wywieszonym językiem rzucał się i kręcił na tylnym siedzeniu, przewracając oczyma. Ślinił się tak obficie, że mama wydobyła z bagażnika swoją nową zasłonę prysznicową i przykryła nią dziewczynki, które razem z nim jechały z tyłu. Dojechaliśmy wykończeni. Pomimo zasłony kąpielowej dziewczynki były całe mokre i pachniały jak miejskie zoo.
Kiedy Huckleberry wyszedł z samochodu, przez dłuższą chwilę przyglądał się nowemu otoczeniu zupełnie porażony. A potem zaczął szczekać. Gdzie są wszystkie te wysokie domy, hydranty przeciwpożarowe i krawężniki, które można obwąchiwać? Gdzie się podziali jego wierni miłośnicy?
Nad głową przeleciało stado gęsi, głośno gęgając. Dwie żaby wyskoczyły wprost pod nogi trzęsącego się zwierzęcia. Motyl usiadł mu na głowie, a jakiś przygodny kot mijając go, zasyczał. Tego już było za wiele dla naszego miejskiego biedactwa. Pies pognał do domku i schował się pod najbliższym meblem.
Huckleberry był psem miejskim. Na brukowanym chodniku był w swoim żywiole. Życie na łonie natury nie miało dla niego żadnego uroku. Stał się odludkiem i całe dnie spędzał na osłoniętej werandzie. Siadał tam i przyglądał się bawiącym się na dworze dziewczynkom, lecz gdy przychodziła pora spaceru, chował się. Było nam wszystkim go żal, lecz postanowiliśmy pozwolić temu nieśmiałemu stworzeniu spędzić lato według jego życzenia – zwiniętemu w wygodnym fotelu na werandzie.
Pewnego ranka pękła w kuchni rura, więc tato wezwał hydraulika, Młodego Charliego, syna jednego z kolegów, z którymi wędkował, Starego Charliego. Młody Charlie przyszedł ze starym czarnym labradorem, George’em, który obwieścił ich przybycie głośnym szczekaniem z tyłu furgonetki. Dziewczynki wyskoczyły z domu przywitać się z psem i z radością spostrzegły, że George ma ochotę się pobawić. Po wyczerpującej zabawie w aportowanie i po harcach wokół posesji wszystkim zachciało się pić.
Huckleberry przyglądał się ich zabawie z okna. Kiedy przyszedł czas na odpoczynek, zaczął wyć. Bezskutecznie próbowaliśmy go uciszyć. Dziewczynki wzięły go na smycz i wyciągnęły na dwór. W tej samej chwili labrador podszedł do nich, złapał smycz w pysk i zaczął oprowadzać Huckleberry’ego po podwórzu. Wycie ustało. Huckleberry, z wysoko uniesioną głową, merdając ogonem, szedł sprężystym krokiem wszędzie, dokąd prowadził go George. Na koniec spaceru oba psy dostały nagrody i zostały wytulone.
Następnego dnia Młody Charlie przyjechał z George’em i oznajmił, że jego pies bardzo chciał do nas wrócić. Od tego dnia George, który zdawał się wiedzieć, że spełnia dobry uczynek, wyprowadzał Huckleberry’ego na spacer.
Lato miało się ku końcowi i zbliżała się szkoła – czas było wracać do miasta. Oba psy łasiły się do siebie, gdy pakowaliśmy się do samochodu.
Zima była bardzo ostra. Huckleberry zjadł coś, co znalazł w śniegu, zachorował i po tygodniu padł. Cała rodzina była przerażona. Każdy na swój sposób przeżywał żałobę. Rodzice postanowili nie brać już żadnego zwierzęcia.
Życie toczyło się dalej – minęła zima, rozkwitła wiosna i z powrotem nadeszło lato.
Podczas podróży na Long Island wyraźnie odczuwaliśmy pustkę, jaką zostawił po sobie Huckleberry. Po kilku dniach zajechała do nas furgonetka Młodego Charliego, który wyniósł z niej George’a. Zimą George oślepł na jedno oko i Młody Charlie miał nadzieję, że spacery z Huckleberrym wniosą nieco radości w jego życie.
Tato wyjaśnił Charliemu, co się stało. Charlie bardzo się przejął naszą stratą.
– George wciąż sobie jakoś radzi, ale powoli się starzeje. Smutno mi, że tego lata nie będzie się mógł bawić ze swoim przyjacielem – powiedział.
Wszystkich nas ściskało w gardle, kiedy odjeżdżali.
Następnego ranka dziewczynki oświadczyły, że mają pewien plan. Pojechaliśmy do miasteczka do sklepu z rzeczami używanymi. Kupiliśmy jakiegoś pluszaka, dwie pary starych wrotek i drzwiczki do szafki. Przycięłam drzwiczki na odpowiednią wielkość, a mama przykleiła do nich pluszową zabawkę. Tato przymocował pod spodem wrotki, a dziewczynki przygotowały okrycie z koca Huckleberry’ego. Kiedy nasz „pies” został nim okryty, zadzwoniliśmy do Młodego Charliego, żeby przywiózł George’a.
Mocno zaciskaliśmy kciuki, kiedy czarny labrador obwąchiwał nasze dzieło. Moje córeczki przywiązały do niego smycz i podały ją George’owi. Nigdy nie dowiemy się, czy George zrobił to dla świętego spokoju, czy zapach Huckleberry’ego kazał mu sądzić, że wrócił do niego stary przyjaciel. Przez następne osiem tygodni George dumnie wyprowadzał na spacer pluszową zabawkę.
Wieści o tym rozniosły się po miasteczku i wielu mieszkańców przyjeżdżało zrobić zdjęcia. Niedługo po powrocie do miasta dowiedzieliśmy się, że George umarł we śnie, wtulony w pluszowego przyjaciela. Kiedy otrzymaliśmy telefon, popłakaliśmy się.
Parę dni później, kiedy wywołaliśmy wakacyjne zdjęcia, nasz smutek zamienił się w radość. Zdjęcia, na których George wyprowadza swojego „przyjaciela”, żywo przypomniały nam szczęśliwe chwile spędzone z Huckleberrym i George’em. Wiemy, że byliśmy świadkami prawdziwego aktu miłości. Oba psy na zawsze będą żyć w jednej z naszych ulubionych opowieści – o Psie, Który Wiódł Psa.
Anne CarterBeau Rzep
Za pieniądze można kupić wspaniałego psa, ale tylko miłością można sprawić, że zamerda ogonem. Richard Friedman
Kiedy ujrzałam go po raz pierwszy, wyglądał na zaniepokojonego. Zmarszczone brwi i niepewne spojrzenie przydawały jego królewskiej mordce znękanego wyrazu. Dowiedziałam się, że był to pies, którego losy naznaczone były zmianami – dopóki nie znalazł swego miejsca na ziemi. Tego dnia jego świat stanął na głowie.
Ten pokaźnych rozmiarów owczarek niemiecki co chwila uciekał z domu. Zjawiał się u sąsiadów, którzy się z nim bawili i karmili go – i dzwonili po jego właścicieli. Zdarzało się, że gdy przyjeżdżali po niego, szorstko się z nim obchodzili. Sąsiedzi zauważyli, że pies się specjalnie nie kwapi, by wsiąść do ich furgonetki. Ostatnio też nie najlepiej wyglądał. Chudł, a jego sierść była w złym stanie.
Któregoś dnia, gdy zadzwonili do właścicieli psa, by ich poinformować, gdzie jest, właściciele oznajmili, że po niego nie przyjadą. Mają już tego dosyć. I tak owczarek został pozostawiony sam sobie. Na szczęście sąsiedzi skontaktowali się ze znajomą, która pracowała jako wolontariusz w tym samym schronisku, w którym ja koordynowałam przyjmowanie psów. Dziewczyna zabrała go do domu i zadzwoniła do mnie.
Kiedy zajechałam pod jej dom, siedziała na werandzie ze swoimi dziećmi. Na werandzie był również owczarek, który jednak nie bawił się ani z nią, ani z dzieciakami. Nerwowym wzrokiem obserwował ulicę i chodnik.
Pomimo pełnego niepokoju spojrzenia, skudlonej sierści i wynędzniałej postury był nieprzeciętnym psem. Dowiedziałam się, że ma nieco ponad półtora roku, czyli jak na owczarka niemieckiego jest jeszcze szczeniakiem. Był dużym psem – gdy nabierze ciała, będzie imponującym zwierzęciem. Nigdy nie zajmowałam się psem takich rozmiarów i na początku byłam nieco onieśmielona. Jednak jeśli pominąć naturalne poruszenie wywołane nieznanym otoczeniem, owczarek wydawał się psem przyjaznym i ochoczo wskoczył na tył mojego samochodu.
Planowałam zabrać go najpierw do weterynarza na badania, a następnie do schroniska albo oddać go do najbliższego ośrodka dla owczarków niemieckich. Pomyślałam sobie jednak, że najpierw pokażę go swojemu mężowi, Larry’emu, który się wychował w towarzystwie owczarków niemieckich i uwielbiał tę rasę. (Przez lata dane mi było usłyszeć _wiele_ opowieści o jego ulubieńcu, Marku; żaden z uratowanych psiaków nie mógł się z nim równać.)
Kiedy otworzyłam tylne drzwi, owczarek natychmiast wyskoczył z samochodu i w paru susach znalazł się przy Larrym. Obwąchał go pobieżnie, po czym przestał się nim interesować i zaczął badać parking, na którym staliśmy. Obserwowaliśmy go. Widziałam, że Larry jest pod wrażeniem. Odwrócił się do mnie i powiedział:
– Chcę go mieć.
Byłam zaskoczona. Mieliśmy już trzy psy – ryzyko zawodowe pracownika schroniska dla zwierząt – i Larry często narzekał, że w naszym domu psia populacja jest zbyt liczna. Co więcej, ten pies był _ogromny_ – to tak jakby przybyły nam dwa psy! Ale nie spierałam się z Larrym. Cieszyłam się, że chce mieć psa dla siebie.
I tak Beau dołączył do naszej rodziny. Na początku nie było łatwo. Miał kłopoty zdrowotne, które sprawiały, że trudno mu było przybrać na wadze. Był zbyt szczupły, lecz nie trawił żadnych tłuszczów. Jego układ trawienny był, delikatnie mówiąc, wybredny. Przysparzało to pewnych trudności, lecz jeszcze bardziej kłopotliwe było jego zachowanie.
Ku naszej konsternacji przekonaliśmy się niebawem, że Beau ma przeciwne do naszego pojęcie na temat załatwiania się. Za każdym razem załatwiał się w domu, po czym stawał przed drzwiami, by wyjść na dwór. Doszliśmy do wniosku, że jego pierwsi właściciele nie wychodzili z nim regularnie na zewnątrz. Kiedy więc z konieczności załatwiał się w domu, wściekali się na niego i wyrzucali go za drzwi. A ponieważ był inteligentnym psem, szybko skojarzył sobie, że jeśli nabrudzi w domu, to wyjdzie na dwór. Namęczyliśmy się, żeby przekonać go, że w sumie o wiele lepiej jest na odwrót.
Ale gorszy jeszcze był jego kompletny brak zainteresowania ludźmi. Beau uwielbiał inne psy, lecz dwunożni członkowie jego nowej rodziny byli dla niego zbyteczni. Z mojego doświadczenia wynikało, że owczarki niemieckie takie już są. Uważałam je za „wielkie, bezosobowe psy” i oziębłość Beau nie raniła mnie. Z Larrym było inaczej. Był głęboko rozczarowany obojętnością Beau – było to zaprzeczenie jego doświadczeń z Markiem, którego przywiązanie do Larry’ego przeszło do rodzinnej legendy.
Z czasem Beau połapał się w zasadach załatwiania się i znalazł sobie miejsce pośród naszych psiaków. Także jego problemy zdrowotne powoli zaczęły mijać i koniec końców doszedł do wagi pięćdziesięciu czterech kilogramów. Był tak pięknym psem, że przechodnie nieustannie zatrzymywali nas na ulicy, by wyrazić swój podziw dla jego urody.
Czasami, gdy widziałam, jak niczym sfinks wygrzewa się w słońcu albo biega po polach niedaleko naszego domu, zapierało mi dech. Przypominał lwa albo jakieś inne majestatyczne dzikie zwierzę – jego sylwetka była wprost magiczna. Lecz jego serce wciąż było zamknięte. Nie miał w sobie ani trochę miłości, którą mógłby nas obdarzyć. A kiedy na nas spoglądał, w jego oczach nie pojawiała się żadna iskierka radości. Światła się świeciły, lecz w domu nie było nikogo.
Cóż mogliśmy zrobić? Staraliśmy się go kochać, mając nadzieję, że może któregoś dnia uda się nam do niego dotrzeć.
Pewnego dnia, jakieś cztery miesiące po tym, jak trafił do naszego domu, ze zdumieniem spostrzegłam, że Beau bacznie przygląda się swymi piwnymi oczyma Larry’emu. Wydawało się, jakby studiował jego zachowanie – uczył się, co może oznaczać okazję przejażdżki, co wskazuje na spacer, nagrodę albo podrapanie za uchem. Tak jakby nagle sobie uświadomił, że ludzie mają mu do zaoferowania różne rzeczy – i to całkiem niezłe rzeczy.
Jego zainteresowanie Larrym rozwijało się w coraz większym tempie. Niebawem Beau wziął sobie za zadanie nieustannie obserwować mojego męża, aby nie stracić żadnej okazji do zabawy i psiej rozrywki.
Larry go nie zawiódł. Wiedział, co duże psy lubią robić i gdzie lubią być drapane. Rzucał Beau piłeczki i patyki, zabierał go w różne ciekawe miejsca. Wkrótce, kiedy Larry wychodził bez Beau, owczarek zaczynał wyć. A kiedy wracał ze swych samotnych wypraw, Beau nie posiadał się z radości. Bramy jego miłości nareszcie się otworzyły. Beznamiętna obojętność ustąpiła i jego serce rozkwitło.
Nazywamy go teraz Beau Rzep, ponieważ nie odstępuje Larry’ego ani na krok. Codziennie, kiedy Beau się obudzi, przeciąga majestatycznie swoje długaśne ciało, po czym domaga się od jednego z nas porannych pieszczot. Kładzie uszy po sobie i nieśmiało trąca wielkim nosem nasze ręce. Ten piękny pies, przepełniony uczuciem, daje nam znać, że gotowy jest na miłość.
Bardzo się cieszę, że jakkolwiek Beau jest psem Larry’ego, przyjął mnie do swojego serca. Często, kiedy głaszczę jego potężną klatkę piersiową, pochylam się i opieram czołem o jego czoło. Beau kładzie wtedy łapę na mojej ręce i wzdycha z zadowolenia. Trwamy tak przez jakiś czas, ciesząc się bliskością.
Potem Beau zrywa się na nogi z błyszczącymi oczyma, energicznie wywijając wielkim ogonem. Czas jeść albo się pobawić. Albo pojechać z Larrym do pracy. Albo zafundować sobie jakąś inną wspaniałą rozrywkę.
Ku naszemu zachwytowi, ten wychudzony, niespokojny pies stał się pełnym życia, oddanym towarzyszem. Beau wie, że życie jest dobre, kiedy jest się z ludźmi, których się kocha.
Carol Kline
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki