- W empik go
Balsamistka - ebook
Balsamistka - ebook
"Co jest prawdą a co zmyśleniem?
Miastem wstrząsa seria okrutnych morderstw dokonywanych na mężczyznach. Ofiar pozornie nic nie łączy: to zamożny prawnik, znany właściciel nocnego klubu, wreszcie recydywista – handlarz narkotykami. Policja nie może trafić na trop mordercy. Zagadkę na własną rękę postanawia rozwikłać emerytowany policjant i śledcza dziennikarka telewizyjna. Oboje czują, że jeśli się nie pospieszą, wkrótce pojawią się kolejne ofiary. Policjant liczy na pomoc dziennikarki przy rozwikłaniu najtrudniejszego śledztwa w jego karierze. Młoda kobieta z zawodu jest balsamistką zwłok. Jej zadanie to wyprawiać ludzi w ostatnią drogę na ziemi z pięknymi twarzami. Trafiają do niej także zwłoki zamordowanych kobiet. I fotografie, które dostaje od ich bliskich… Drogi balsamistki i dziennikarki nieoczekiwanie się przecinają. Kto jest w niebezpieczeństwie, a kto panuje nad sytuacją? W rzeczywistości nic nie jest tym, czym się wydaje.
„Balsamistka” to tajemnice i zaskakujące zwroty akcji z okrutnymi zbrodniami w tle. Thriller Magdaleny Adaszewskiej - debiut powieściowy autorki znanej z literatury faktu - z pewnością zaskoczy zakończeniem."
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66630-68-0 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Dziennik Amelii_
Widzę, jak mój ojciec maluje umęczone ciała. Mam zakaz wchodzenia do budynku, który nazywa pracownią, ale mogę sobie bez przeszkód wyobrażać, co się w nim znajduje. Czasami jednak zakradam się tam. Mam na to swój sposób.
Bywa, że ojciec sam mnie tam przyprowadza. Niewiele z tych wizyt pamiętam. Są trochę jak sen – dziwny, powtarzający się – z którego za każdym razem budzę się z bijącym sercem. Czuję strach.
Praca ojca polega na tworzeniu. Wymaga wyobraźni. Fotografie zmarłego, które przynosi rodzina, nie odzwierciedlają, jaka ta osoba była za życia. Trzeba to zobaczyć w swojej głowie. Poczuć. Ożywić ciało – ruchy, gesty, mimikę. Czasem przyszyć komuś ręce i nogi. Złożyć ciało od nowa. Otworzyć tętnicę. Odbudować twarz. Mój ojciec mówi, że on tylko szykuje zmarłych do dalszej drogi, ale ja wiem, że to prawdziwa sztuka, bo on tworzy ich na nowo. Zna się na anatomii, wizażu i fryzjerstwie. Jest też chyba alchemikiem. Jak człowiek renesansu.
Po śmierci bliskiego ludzie dostają histerii. Czują niewyobrażalny ból. Ktoś im umarł we śnie. Ktoś popełnił samobójstwo albo został zamordowany. Ktoś inny odszedł po ciężkiej chorobie lub ze starości. Albo zginął na trasie numer osiem, osiemdziesiąt kilometrów od domu, w dniu, w którym jego córka kończyła osiem lat. Był ósmy lipca, godzina ósma wieczorem, rok 2008.
Ten wstrząs łagodzi widok ciała, które już nie cierpi, jest spokojne, ładnie ubrane, umalowane i wygląda, jakby miało za chwilę wstać. Ludzie kładą przy nim drobiazgi opowiadające historię rodziny. Do kieszeni wkładają łańcuszki i monety, a na palce pierścionki. Wtedy jest łatwiej.
Ojciec czasem radzi się mnie, jak malować kobiety. Mocno czy delikatnie. Na dziewice czy prostytutki. Patrzy przy tym dziwnie. Dostrzegam cień przebiegający po jego twarzy. Czuję się z tym nieswojo. Maluję wtedy usta. W kosmetyczce mam szminkę. Czerwoną, jak krew. Patrząc w lustro, myślę, że mogę iść na spotkanie śmierci. Ojcu odpowiadam, wydymając czerwone wargi, że makijaż ma być taki, jaki kobieta nosiła przez całe życie, nieważne, jak wyglądała. Kobieta nie może być pochowana bez ulubionej pomadki. To byłoby okrutne.
Pewnego dnia mój ojciec znika bez śladu. W mojej głowie istnieje jeden jedyny obraz. Wściekłość w jego oczach. Odwracam się i biegnę, aż rozrywa mi płuca, czuję tępy ból w plecach. Potem jest już tylko ciemność.
Czasem zamykam oczy i wyobrażam sobie obłok dymu za czarnym karawanem, który wiezie mojego ojca. Umalowałam go i przygotowałam na ostatnią drogę jak angielskiego króla. Po chwili uświadamiam sobie jednak, że to sen, powtarzający się, wciąż taki sam. Widzę w nim, jak ojciec na łożu śmierci patrzy mi prosto w oczy i czule gładzi moją rękę. Wyczuwam szorstką skórę jego dłoni, którymi dokonywał rzeczy wielkich i podłych. Chcę czuć się przy nim bezpiecznie, lecz nie potrafię. Patrzę na niego. Myślę, że mógłby być moim rycerzem, gdyby tylko chciał. Lecz on nie roni łez i nie przeprasza. Patrzy na mnie długo, mówi coś ledwie słyszalnym szeptem, a ja się budzę, zanim go zdążę o cokolwiek zapytać. Przecież on zaginął, myślę, i cała drżę.DZIESIĘĆ LAT PÓŹNIEJ
_LIPIEC_
*
To był piekielny lipiec. Po fali ekstremalnych upałów nadciągał genueński niż – zapowiedź nawałnic, powodzi i tornad. Była szósta trzydzieści, dwie godziny po wschodzie słońca, gdy maszynista Daniel Krynicki omiótł wzrokiem kabinę sterowniczą Express InterCity linii Poznań – Warszawa i wysiadł z wagonu na peron. Sprawdził aplikację pogodową w smartfonie. Już teraz wskazywała dwadzieścia cztery stopnie, ale obstawiał, że jest pięć stopni wyżej. Wytarł pot nad górną wargą i spojrzał w niebo. Miał wrażenie, że nad miastem unosi się ogromna, gorąca kopuła.
Pół godziny później ruszył. Powoli rozpędzał pociąg, który trzęsąc się, mijał kamienice przy Roosevelta i klub tenisowy AZS. Obrazki przesuwały się jak na filmie, dobrze mu znane, bo pokonywał tę trasę setki razy. Ile to już lat pracował na kolei? Dwadzieścia? Kiedy to minęło? – pomyślał. I szybko w głowie policzył: dwadzieścia pięć.
Właśnie miał odebrać komórkę rozbrzmiewającą infantylną melodyjką, którą już po raz kolejny poprzysiągł sobie zmienić na klasyczny dźwięk starego telefonu, gdy w oddali dostrzegł leżące na torach coś, czego z tej odległości nie potrafił zidentyfikować. Pociąg w tym miejscu zawsze przechylał się na zakręcie, więc dodatkowo trzeba było zwolnić już i tak żółwie tempo. Próbował nie odrywać wzroku od tego, co teraz przypominało leżący na torach porzucony, wypchany czymś sporych rozmiarów niebieski worek i przybliżało się z każdym stuknięciem kół. Może to śmieci? Nielegalnie wyrzucone odpady po remoncie? Stare ubrania?
Obraz, który przesunął się przed jego oczami, stawał się coraz bardziej wyraźny i jaskrawy. Przywołał tamten skowyt w gardle. Tamten ból, który złamał mu życie i rozerwał jego serce na pół.
Zgrzyt i przeraźliwy pisk. Pod wpływem szarpnięcia Daniel odskoczył do tyłu. Uderzył głową w drzwi. Nie miał wyjścia, musiał zdecydować się na hamowanie awaryjne. Wagony sunęły jeszcze kilka metrów, zanim się zatrzymały. Poczuł, że cały drży. Oddychał głęboko. Powoli wyszedł z lokomotywy.
Niebieski worek leżał na torach tuż przed czołem pociągu. Wielki, nierówny, wypełniony czymś bez określonego kształtu. Daniel stał kilka metrów od niego, bez ruchu. Dostrzegł, że pod wielkim workiem jest też drugi. Wzdłuż pociągu biegł w jego stronę młody konduktor. To był jego pierwszy dzień w pracy, pierwszy kurs. Za nim szybkim krokiem szedł kierownik pociągu. Ludzie wyglądali przez okna wagonów, kilku pasażerów wyszło z pociągu na kolejowy nasyp.
Daniel nadal stał. Jego twarz pobladła. W oczach był strach.
– Co się stało?! – krzyknął zdyszany konduktor. – Dlaczego zatrzymałeś pociąg?!
Maszynista bez słowa wskazał na tory. Konduktor pochylił się, dotknął worka i natychmiast cofnął dłoń. Wydawało mu się, że wyczuł coś okrągłego, wielkości piłki.
– Co to jest??? – Śmiertelnie przerażony spojrzał na Daniela wpatrującego się w worki, z których jeden był z boku rozerwany. Z ciemnej czeluści wystawała ręka. Męska. Duża. Mocna.
– Dlaczego stoimy?! – dobiegało jak echo od strony wagonów. Kilka osób zmierzało w ich kierunku.
– Co to jest??? – powtórzył konduktor.
Dopiero teraz obszedł worek z drugiej strony i dostrzegł wystającą z boku rękę. Cofnął się i oniemiał. Przez dłuższą chwilę stał nieruchomo.
– Spokojnie. – Kierownik pociągu, który stanął tuż za nim, starał się zachować zimną krew, choć na plecach poczuł ciarki.
Daniel – czując, że zbiera mu się na mdłości – zmusił się do wzięcia głębokiego oddechu, po czym odwrócił się w stronę młodszego kolegi. Miał nieprzytomny wzrok. Patrzył na konduktora, jakby zobaczył ducha. Potem przeniósł wzrok na kierownika pociągu.
– Co jest, panie Danielu? – szeptał w kółko konduktor. – Co to jest?
– Proszę wrócić do przedziałów! – Daniel nagle się otrząsnął i nakazał pasażerom. – Zaraz ruszamy!
– Trzeba zadzwonić na policję… – odezwał się kierownik pociągu.
– Krzysiek, zaczekaj… – wykrztusił Daniel i czując, że dłużej nie powstrzyma mdłości, schował się po drugiej stronie lokomotywy, gdzie zwymiotował.
– Jesteś zielony. – Kierownik popatrzył z przestrachem na Daniela, gdy ten wrócił i odgarnął z czoła włosy.
– To nic – Machnął ręką Daniel. – Zaraz przejdzie.
– Dzwonię na komisariat. – Kierownik sięgnął po telefon. – Trzeba też zawiadomić dyspozytora.
– Tak, tak… Właściwie… Poczekaj…
– Na co? – Kierownik zerknął na worek i rękę, czując, że serce podchodzi mu do gardła.
– Nie wiem… Zaraz, poczekaj…
– Przecież tam są zwłoki. Widzi pan? Stało się coś złego – wyszeptał młody konduktor z przestrachem. – Panie Danielu?
Daniel sięgnął po komórkę i mruknął:
– Dobra, ja zadzwonię. Na policję.
O wiele łatwiej byłoby nie mówić nikomu, nie zawiadamiać, odsunąć worek na bok i wyruszyć w podróż do Warszawy zgodnie z planem. Worek znalazłby ktoś inny i to nie on musiałby zeznawać za chwilę policjantom.
Odszedł na bok, na tyle blisko, by go wszyscy widzieli, i na tyle daleko, by nie mogli go usłyszeć. Wpatrywał się w telefon i myślał o jednym: ten dzień nie będzie należał do łatwych. Powoli wybierał numer 112, czując dziwny opór przed wykonaniem połączenia.
– Popełniono morderstwo – zaczął nad wyraz spokojnym głosem, aż sam się zdziwił, uświadamiając sobie jednocześnie, że nie pamięta, co robił wieczorem poprzedniego dnia. Jakby wpadł do czarnej dziury, która po pewnym czasie go wypluła. – Tory kolejowe nieopodal kortów tenisowych… Tak, ciało w worku leży na torach. Właśnie zatrzymałem pociąg.
Gdy wrócił, koledzy patrzyli na niego wyczekująco.
– I co? Przyjadą zaraz? – zapytał kierownik.
– Tak – odparł Daniel i odwrócił wzrok. Po chwili krzyknął w stronę pasażerów gromadzących się na nasypie po drugiej stronie torów. – Proszę się rozejść!
Grzmot przetoczył się przez niebo w chwili, gdy policyjny radiowóz nadjeżdżał ścieżką wzdłuż nasypu. Drugi, gdy policjant w gumowych rękawiczkach otwierał worki. Nadciągnęła granatowa chmura, nie przyniosła jednak deszczu, tylko zawisła nad torami. Wszystko zamarło, powietrze stało, na drzewie nie drgnął nawet jeden liść. Świat wstrzymał oddech.
Pęknięta czaszka. Na tułowiu zielone sińce. Na twarzy brak fragmentów naskórka. Zaszyte usta. Wydłubane oczy. Wokół rozszedł się ostry zapach. Daniel znów poczuł mdłości i odwrócił wzrok. Pot płynął mu ciurkiem po plecach. Ciało mężczyzny było nie tylko brutalnie okaleczone, ktoś pociął je też na kawałki i ułożył w dwóch niebieskich workach, jeden na drugim.*
Monika Biel była gotowa do wyjścia. Spojrzała na zegarek. To był pierwszy dzień po urlopie, chciała być w redakcji jak najwcześniej. Stała na środku salonu i pośpiesznie dopijała poranną kawę, gdy z ekranu telewizora uderzyła wiadomość o znalezisku na torach. Brutalne morderstwo. Mężczyzna z odciętą głową i kończynami. Poznań. Miasto jej studiów. I tamtej historii. Usiadła na sofie z bijącym sercem. Zamarła.
Musiało minąć kilka dobrych chwil, zanim chwyciła za telefon.
– Widziałeś? Nie do wiary. Robert, musisz mi dać ten temat. Niebieski worek na torach.
– Monika. Cześć. Wiesz, zaraz będzie u mnie Marcin Rydel, myślałem, żeby jego wysłać z ekipą. Już to zaplanowałem. – Robert Koziński zamrugał nerwowo i zaczął skubać lekki, szpakowaty zarost. – Jak było w Grecji?
– Zjawiskowo. Wyspy są piękne. – Podrapała się po ramieniu, z którego schodziła skóra, żywy dowód na to, że jeszcze wczoraj smażyła się na Skiathos. – Pojadę, dobrze? Znam Poznań. I kto to jest Marcin Rydel?
Koziński westchnął głęboko, rozejrzał się po gabinecie. Musiała wrócić akurat dzisiaj? Zamierzał wysłać chłopaka, który zaczynał karierę i aż się palił do takich tematów. Musiał jednak przyznać, że wśród dziennikarzy śledczych w jego redakcji to Monika Biel była najlepsza. Prawdziwe telewizyjne zwierzę. Młoda, piekielnie piękna i zdolna. Nie bała się trudnych tematów. Odważna i ostra jak samurajski miecz. Może dlatego była wciąż sama? Uświadomił sobie, jak niewiele wie o jej życiu. Była owiana tajemnicą. Miał do niej słabość – o cokolwiek go prosiła, godził się, nie mógł się jej oprzeć.
– Robert…?
– Taaa. To nowy, zdolny dziennikarz, rwie się do pracy i takich tematów. Chce się rozwijać, robić karierę, ambitny. Chciałem dać mu szansę. Dobrze, że nie zdążyłem mu o tym powiedzieć. – Robert nabrał powietrza i pomyślał, że mając wybór między zdolnym, lecz jeszcze niesprawdzonym dziennikarzem a uznaną dziennikarką, ostatecznie wybiera ją. – Przyjeżdżaj zatem do redakcji. I zabierz od razu coś na drogę, niewykluczone, że będziesz musiała zostać w Poznaniu dłużej.
Zacisnęła pięści. Tak. Ma to. Dostała.
Walizka wciąż leżała na środku sypialni, miała rozpakować ją wieczorem. Jednym ruchem wyrzuciła jej zawartość na podłogę, z szafy wyciągnęła kilka nowych ubrań, upchnęła je wraz z kosmetykami i butami w walizce. Ostatnim ruchem wrzuciła do niej laptop, zasunęła zamek błyskawiczny i postawiła przy drzwiach. Ogarnęła mieszkanie wzrokiem i zatrzymała się na chwilę przed lustrem, z którego patrzyła na nią zdecydowana, ale trochę pobladła twarz, trochę obca, nieswoja. Monika poczuła, jak strużka potu płynie jej po plecach. Po raz pierwszy od dawna podglądała siebie w taki sposób. Przeważnie udawała, kreowała swój wizerunek, skrupulatnie, tak, by niczym się nie zdradzić, przez co przeszła. Teraz wyglądała na osobę, która mówi, że idzie do kina, w co nikt nawet nie stara się uwierzyć, bo wiadomo powszechnie, a już najlepiej wie o tym ona sama, że zamierza pójść całkiem gdzie indziej, w tamto miejsce, skrywane, najokropniejsze, o którym wolałaby nie wiedzieć.
Zagryzła usta. Poprawiła włosy. Zamknęła drzwi na klucz i weszła do windy.
W stacji telewizyjnej, na dziesiątym piętrze, asystentka Roberta wręczyła jej nowy identyfikator, zafoliowany, ze zdjęciem i kodem wejściowym, na sznurku. Dla Moniki wejściówki zawsze stanowiły problem, działały na nią jak krótka smycz. Nigdy nie zakładała ich na szyję, jak inni, tylko nosiła w kieszeni albo torebce. Czasem je gubiła, jak ostatnio. Tym razem włożyła identyfikator do bocznej kieszeni torebki zasuwanej na zamek. Przy regale, za biurkiem asystentki, zostawiła walizkę na kółkach.
Wchodząc do gabinetu Roberta, zamknęła za sobą drzwi. Jeśli kiedykolwiek ktoś pokusiłby się o rozpisanie konkursu na najbardziej kuriozalny gabinet redaktora naczelnego, to Robert Koziński zająłby pierwsze miejsce. Choć żyjemy w dobie internetu, na biurku i półkach walały się stosy starych gazet. Już dawno miała go zapytać, w jakim celu wystawia na widok nikomu niepotrzebne gazety albo dlaczego w epoce szybkich łączy światłowodowych woli zapisywać wszystko na kartkach. Od zadania takich pytań powstrzymywało ją podejrzenie, że Robert cierpi na lekką odmianę choroby nerwowej zwanej zbieractwem, ograniczającą się w jego przypadku wyłącznie do gazet. Całkiem niedawno zobaczyła w sieci zdjęcie światowej sławy profesora, który w wyciągniętym swetrze i z nieładem na głowie siedział na krześle na środku swojej pracowni i ledwo go było widać spod papierowych gór z gazet i książek. Koziński skończy tak samo, myślała z przekąsem za każdym razem, gdy tu wchodziła.
– Jesteś. – Na jej widok Robert wstał, podszedł i chwycił ją za rękę, po czym wskazał zestaw wypoczynkowy w rogu gabinetu. – Siadaj, proszę.
Fotel był przepastny i miękki. Zawsze, kiedy Monika w nim się zapadała, ogarniało ją poczucie bezpieczeństwa.
– Jak było w Grecji?
– Już zapomniałam. – Uśmiechnęła się lekko, udając, że nie pamięta, że już ją o to pytał.
– No tak… – Spojrzał na nią uważnie. – Naprawdę chcesz jechać w sprawie tego morderstwa?
– Tak.
– Masz w Poznaniu rodzinę?
– Nie. Studiowałam tam.
– Dziennikarstwo?
Spojrzała, lekko zdziwiona, że Robert wypytuje ją o przeszłość.
– Dlaczego akurat w tym mieście? – drążył. – A gdzie mieszka rodzina?
– Polonistykę. Poznań dlatego, że był najbliżej, a poza tym lubię to miasto. I nie mam rodziny. Nigdy jej nie miałam.
Na chwilę zapadła cisza. Pierwszy odezwał się Robert.
– Przepraszam. Nie chciałem.
– Nie ma problemu. Bez obaw, nie cierpię. Wychowałam się w domu dziecka w niedużym wielkopolskim mieście. Uciekłam stamtąd na studia do Poznania. A potem do Warszawy. – Monika uśmiechnęła się blado. – To już o mnie wszystko wiesz.
– I tak przepraszam. Ciekawiło mnie, dlaczego chcesz tam pojechać, akurat do tej sprawy. Wyszło głupio.
– Porozmawiajmy lepiej o morderstwie. Jestem ciekawa, czy to pojedyncze zabójstwo, czy jest lub będzie jakaś seria.
– Na razie wygląda na pojedyncze. Z pierwszych kontaktów z policją wiemy, że nic nie ma, żadnego śladu, nawet podejrzenia czy poszlaki – wyjaśnił i spojrzał na nią posępnie. – Nie boisz się?
– Nie – odparła, zdziwiona, że nawet nie wzięła tego pod uwagę. – Bardziej boję się, że śledztwo będzie się wlokło, a ja chciałabym znać prawdę już teraz.
– No tak. Wszyscy tego byśmy sobie życzyli. – Robert pokiwał głową. – Posłuchaj, zatrzymasz się w hotelu Mercure niedaleko dworca. Pojadą z tobą Piotr Rudziński i Grzegorz Dróżdż. Operator i dźwiękowiec do zadań specjalnych. I kierowca, Tomek Komar.
– Robert, nie. Pojadę sama.
– Pojedziesz z ekipą. Może będziesz chciała od razu nagrywać.
– Proszę.
– Poza tym będziesz bardziej bezpieczna.
– Z nimi?
– Monika…
– Okej, niech będzie – westchnęła. – Choć wiele rzeczy będę i tak robić sama.
– Jeśli będziesz chciała na miejscu zmontować materiał, czegokolwiek potrzebowała, rozmawiałem już z lokalną stacją, wszystko ustaliłem – zapewnił. – Możesz korzystać, z czego chcesz. Rachunek wystawią na końcu.
– Dziękuję, Robert. – Spojrzała mu w oczy.
– Kiedy byłaś tam ostatni raz?
– Osiem lat temu, na absolutorium.
– Słuchaj, dzwoń do mnie, o każdej porze dnia i nocy. Masz mój prywatny numer – powiedział miękko i zażartował: – Tylko nie podawaj go nikomu, bo zaleją mnie telefonami i będę musiał go zmieniać.
– Nie podam. Dzięki, ale nie będę niepokoić cię po nocach, bez obaw. – Monika uśmiechnęła się i zmieniła temat: – Przydałby ci się tutaj jakiś kwiat.
– Tak? Nie pomyślałem. – Popatrzył lekko spłoszony na gabinet, potem prosto w jej oczy i odgarnął włosy do tyłu, aż położyły się lekko na ramionach. – Może…
Nawet fajny facet – pomyślała. Ciekawe, dlaczego wcześniej tego nie dostrzegła. Może dlatego, że był szefem i w dodatku chyba nawet go nie lubiła? I dlaczego jest sam? Nigdy go o to nie pytała, podobnie jak o te wszechobecne stare gazety. Nie jest typem Adonisa, ale ma w sobie wabik. Zastanawiała się chwilę, na czym polega siła jego przyciągania i wybrała: szczupła, wysportowana sylwetka, bruzda przebiegająca przez pół policzka, oczy wyglądające jakby nosił błękitne soczewki, gęste włosy i głos, głęboki i tak zmysłowy, że słuchając go dłużej, można popłynąć. Ale chyba bardziej pociągał ją jego intelekt, bystry umysł, poczucie humoru. Miał właściwie wszystko, czego oczekuje się od mężczyzny. Czasem łapała się na tym, że przygląda się jego postaci dla czystej przyjemności patrzenia. Była pewna, że gdyby Robert nie był naczelnym, z pewnością zrobiłby karierę w filmie.
– Odjeżdżacie za jakieś czterdzieści minut. Tomek szykuje samochód.
– Świetnie. Posiedzę jeszcze w necie, poszukam informacji, zacznę już coś zbierać. – Skierowała się do drzwi i zanim wyszła, odwróciła się. – Gdybyśmy się już nie widzieli, to… do zobaczenia.
Nacisnęła klamkę. Potrząsnęła włosami i pomyślała, że dobrze zrobiła, nie zdejmując wcześniej szpilek. Zmieni buty w samochodzie i przebierze się w wygodne ciuchy, robiła już tak nie raz.
– Monika?
– Tak? – Odwróciła się i wpadła wprost na Roberta, który – nie wiadomo kiedy – zjawił się tuż przy niej.
– Trzymaj się. Dzwoń, kiedy tylko potrzebujesz. To okrutny mord. Uważaj na siebie.
Popatrzyła w jego błękitne oczy i uśmiechnęła się.
– Będzie dobrze.
– Posłuchaj. Na miejscu zapewniam wam ochronę. Nawet nie będziesz wiedziała, kto to. Facet jest niewidzialny.
– Co??? Nie! Nie ma takiej potrzeby – sprzeciwiła się. – Nie chcę, żeby ktoś patrzył mi na ręce. Obiecaj, że odwołasz.
– Czy ty musisz żyć na aż takiej adrenalinie?
– Przestań. I odwołaj tego gościa.
– Dobrze – odparł nieszczerze.
– Nie martw się. – Znów spojrzała w jego oczy. – Rozwiążę tę układankę i zrobię materiał.
– Monika. Powiedz, dlaczego tak bardzo chcesz tam jechać?
– Chcę. To powinno wystarczyć.
Przyglądał się jej, jak zamykała drzwi, i myślał, że zbyt wiele jest w niej tajemnic.
W open space nie było nawet jednego wyodrębnionego boksu. Stanowiska komputerowe były widoczne jak na dłoni. Siedziało kilka osób. Jakiś facet był odwrócony wraz z fotelem do okna, widziała jedynie jego plecy. To pewnie ten nowy ambitny, o którym mówił Robert. Marcin Rydel, pomyślała ironicznie, nadgorliwy i nastawiony na błyskawiczną karierę. Monika postanowiła nie zaprzątać sobie nim teraz głowy. Skierowała się do swojego biurka, wyjęła kubek z szafki i nalała z ekspresu kawę. Usiadła przed komputerem.
Wyszukiwarka wyrzuciła krótkie informacje na temat zbrodni w Poznaniu i kilku innych sprzed lat z różnych części Polski. Przy jednej z nich opis: _Zdjęcia zwłok mężczyzny można znaleźć TUTAJ! UWAGA! Zdjęcia są drastyczne._ Zerknęła. No tak. Stan raczej nieodwracalny. Bo, nawet gdyby można było tchnąć w niego życie, trzeba by zrobić drobiazgową rekonstrukcję całej twarzy, która w obecnej postaci była do niczego niepodobna. O zwłokach znalezionych w worku na torach w Poznaniu znalazła na razie niewiele. Zbyt mało czasu, pomyślała, i może są tak zmasakrowane, że policja nigdy nie opublikuje zdjęć. Jest za to opis.
_Mężczyzna znaleziony na torach w Poznaniu, według pierwszych oględzin, miał około 40 lat, był szczupłej budowy ciała, wzrostu około 175, miał czarne włosy. Został brutalnie okaleczony, jego nagie ciało zbezczeszczono. Mieszkańcy otrzymali Alert RCB, w którym policja ostrzega SMS-em przed wyjątkowo groźnym przestępcą, być może tym samym, który dokonał innych morderstw na przestrzeni kilku ostatnich lat i dotąd nie został ujęty._
Monika wyłączyła komputer. Spocone dłonie zostawiły ślady na klawiaturze. Być może już za kilka godzin zobaczy tę zmasakrowaną przez kogoś twarz. Dotąd jej reportaże śledcze dotyczyły innych spraw: rozbicie gangu narkotykowego, samobójstwa dzieciaków w jednej ze szkół, mroczna sprawa polityków oskarżonych o seks z nieletnimi, przemoc wobec kobiet, pedofilia w słynnej szkole tańca.
Teraz być może stanie oko w oko z mordercą.
W swoim młodym, ale już dojrzałym życiu dowiedziała się, że granica między życiem a śmiercią jest bardzo cienka. Przekonała się o tym w sposób najokrutniejszy z możliwych. Ból stał się częścią jej codzienności. Żyła z nim, oswoiła go. Myśl o tym, co się wydarzyło, paradoksalnie pchała ją w życiu do przodu. Stale szukała odpowiedzi. Zamknęła oczy. Czekała na to. Przeszył ją dreszcz.*
Wiktor Lorenc, emerytowany policjant z tajnego zespołu Archiwum X, gdzie zajmował się trudnymi zbrodniami oraz wyświetlaniem tych, w sprawie których śledztwa zostały umorzone. Od dziesięciu lat domator, hodowca i sprzedawca róż, wciąż żył wspomnieniami. Uwielbiał swoją pracę, był zaprzeczeniem typu rewolwerowca, nie zależało mu na epatowaniu bronią, za to zawsze starał się być perfekcyjny i dokładny. Robił wszystko, by doprowadzić sprawę do końca. Jego żona mawiała, że czasem ma zbyt bujną wyobraźnię, ale intuicję za to rewelacyjną – nie zawiodła go nigdy, a w ostatnim śledztwie musiała być naprawdę niezawodna, bo aż go zgubiła.
Dziesięć lat temu twierdził, że tylko on jeden był bliski rozwikłania zagadki brutalnych zabójstw młodych kobiet. Miał własną wersję zdarzeń i był na tropie mordercy, gdy pewnego dnia akta sprawy po prostu się rozpłynęły. Został oskarżony o ich zagubienie i natychmiast zwolniony z pracy. Większość kolegów wierzyła w jego niewinność i mu współczuła, tym bardziej że stało się to na kilka lat przed emeryturą. Niektórzy byli pewni, że swoim niedopatrzeniem i głoszeniem dziwnych teorii na temat zbrodni pogrzebał szansę na odnalezienie sprawcy i słusznie został wydalony z zespołu i pozbawiony prawa wykonywania zawodu. Inni nie mieli zdania.
Od tamtej pory miał wrażenie, że ktoś go śledzi, chodzi za nim, podsłuchuje jego rozmowy telefoniczne. Często widział parkujące nieopodal jego domu auto. Był pewien, że tamto wcale się nie skończyło, że – mimo zwolnienia – cały czas jest obserwowany.
Dziś, oglądając poranny program informacyjny, aż zadrżał. Wpatrywał się uważnie w ekran telewizora. Połowy z tego, co prezentował dziennikarz, zdawał się nie słyszeć i nie widzieć. Przed oczami miał worek z ciałem mężczyzny. W uszach słowo: „morderstwo”. Poczuł tamte emocje, tamten dreszcz. Wtedy też ciała leżały w workach. A on czuł się lwem. Tak, był lwem, który zawsze miał doskonały węch. Drapieżnikiem czującym smak krwi w ustach, idącym tam, dokąd wzywa go odwieczny zew. Teraz przypomniał sobie najlepsze chwile w swojej karierze: jak wyruszał na łowy i wracał z trofeum. Potrzebował tego niczym powietrza.
Nie narzekał, miał udane życie, dom, z którego dzieci wyfrunęły już dawno temu, dobrą żonę. Pamiętał dzień, kiedy podszedł do niej, siedzącej w fotelu na kółkach, i z czułością podał jej szklankę schłodzonej herbaty. Po raz pierwszy nie wiedziała, co z tą szklanką zrobić. Podał jej więc wprost do ust, kilka łyków, a po nich kilka kęsów kanapki. Kochał ją i nigdy nie zamieniłby życia u jej boku na inne, mimo że było coraz trudniej, opadał z sił, serce kołatało, a nogi czasem się pod nim uginały.
Teraz obok fotela leżał pies. Wiktor przywiózł go rok temu ze schroniska. Czarny, o niebieskich oczach i jeszcze w szczenięcym wieku. Czujny, duży, piękny. Wyglądał, jakby uciekł z wilczej watahy. Wiktorowi nie przychodziło żadne imię do głowy, a że pies przypominał jedno z najpiękniejszych, jego zdaniem, zwierząt na świecie, nazwał go Wilkiem.
– Cześć, Wilku. – Pogłaskał psa za uszami.
– Kim jesteś? – Anna Lorenc podniosła wzrok i popatrzyła na męża z niepokojem.
Kim jestem i jak skończy się nasza historia? – myślał za każdym razem, gdy siedział blisko żony i widział, że coraz bardziej zamyka się w swoim świecie. Słońce wschodziło i zachodziło, dni mijały. Wiktor wpatrywał się w swoją Annę, wspominał ich najlepsze chwile i pielęgnował róże. Nieduży, stary i wymagający remontu, lecz przytulny domek po rodzicach, blisko Poznania, tonął w kwiatach. Robił to dla niej, dla uśmiechu, który pojawiał się na jej twarzy zawsze, gdy patrzyła przez okno albo siedziała na tarasie. Krzewy róż otaczały cały dom – białe, czerwone i różowe pąki zwieszały się z pergoli. Uśmiechał się pod nosem, myśląc, jak to z policjanta wyspecjalizowanego w sprawach zabójstw stał się wyspecjalizowanym ogrodnikiem, który całkiem nieźle dorabia do policyjnej emerytury. Sam już nie pamiętał, skąd przyszedł pomysł na kwiaty. Może to było wtedy, gdy Anna układała w wazonie róże? Może wtedy, gdy kupił je dla niej na dwudziestą rocznicę ślubu? Zaczął inne życie.
Miał sześćdziesiąt pięć lat. I chociaż godził się na swój wiek, w środku nadal czuł się młodym policjantem zgłębiającym tajniki mrocznych akt. Jego kariera zawodowa rozwijała się tak, jak sobie wymyślił. Do tego feralnego dnia, kiedy został zwolniony. Wtedy zwrócił się ku zwyczajnemu życiu, utrzymywał z emerytury i oszczędności, założył szklarnię i sprzedawał kwiaty. Swoją drogę zawsze uważał za dobrą.
Teraz cierpiał z powodu choroby żony, miłości swojego życia. Z przerażeniem obserwował, jak jej ciało i umysł okrutnie niszczy demencja. Starał się robić wszystko, by umilić jej każdy dzień, a samego siebie podnieść na duchu, by się nie poddać. Musiał być silny. Dla niej.
Regularnie odwiedzały ich dwie dorosłe córki. Pomagały. Ostatnio zaczęły wspominać o przeniesieniu Anny do dobrego domu opieki. „Na jakiś czas, tato, żebyś odpoczął”, przekonywały. „Jest dobrze”, odpowiadał. Był im wdzięczny, że przychodzą tak często, choć mają pracę, własne kariery, rodziny, mężów i dzieci.
Od pewnego czasu zatrudniona była pielęgniarka, więc Wiktor choć przez kilka godzin dziennie mógł zająć się swoimi sprawami. To przynosiło mu pewien rodzaj ulgi. Ale i tak nikt nie miał pojęcia, przez co musiał codziennie przechodzić. Najjaśniejsze chwile to wizyty córek i wnuków, a także uśmiech Anny patrzącej na kwiaty. Wszystkie inne przypominały gumę zużytą, przeżutą, wyplutą przez jakiegoś dzieciaka na chodnik.
Tego dnia oglądał wieczorne informacje. Starał się robić to codziennie, choć ostatnio nie zawsze mógł. Tym razem Anna była spokojna, nie krzyczała, nie szlochała. Przed chwilą wyszła pielęgniarka, wykonała codzienne obrządki związane z myciem i przebieraniem, podczas których Anna bywa najbardziej wytrącona z równowagi i nie czuje bezpiecznie. Siedział teraz przy niej, przed telewizorem, i zastanawiał się, czy w chorobie bliskiej osoby przychodzi kiedyś zobojętnienie, skoro ona, wpatrując się w niego, czuje czasem lęk i nie wie, kim on jest.
– Policja – odezwała się nagle Anna, wyciągając rękę w stronę ekranu i przeniosła wzrok na męża. – Policja.
Poczuł napływające do oczu łzy. Mogła uważać go za obcego, ale jego zawód, to, czym się zajmował i czym żył przez lata, pamiętała. Wzruszył się i pomyślał z nadzieją, że może nie jest wcale tak źle, może jeszcze uda się odgonić z jej umysłu mroczny cień.
– Aniu… – wyszeptał i spojrzał za jej ręką, która ponownie wyciągnęła się w kierunku ekranu telewizora.
Policjant z wydziału zabójstw, którego kojarzył jako nowego z ostatnich dni swojej pracy, mówił o okrutnym morderstwie. Kamera pokazywała raz jego, raz niebieski wór leżący na torach. Wiktor wsłuchiwał się w relację policjanta o demonicznej zbrodni i ostrzeżenia przed zwyrodnialcem, myśląc tylko o tym, że sposób zapakowania i porzucenia zwłok przypomina morderstwa sprzed lat, dokładnie sprzed dziesięciu, kiedy całe śledztwo wymknęło mu się z rąk. Wpatrywał się w ekran oniemiały. Przeszył go dreszcz.
Pamiętał wszystko. Każdy detal.
Był o krok od rozwikłania sprawy, w którą, jego zdaniem, zamieszany był ktoś wyżej. Bo jak inaczej wytłumaczyć zniknięcie akt? To pytanie wielokrotnie zadawał kolegom. Las przeczesywało stu funkcjonariuszy, przewodników z tropiącymi psami i jeźdźcy policji konnej. „To nie tam. Jego tam nie ma”, przekonywał. „Morderca jest gdzie indziej”.
Pamiętał, że biegł tak szybko, aż paliło go w płucach. Pytano go później, gdzie był. Odparł, że dotarł do drewnianego domu nad brzegiem jeziora, który już dawno wydawał mu się podejrzany, i że znalazł tam kolejną dziewczynę, która jeszcze żyła. Była przywiązana do starego łóżka, nogi w kostkach i ręce w nadgarstkach. Jej osłabione ciało poddało się. Nie mówiła nic, była przerażona. Po przewiezieniu do szpitala, mimo usilnych prób ratowania jej wątłego życia, zmarła. Mówiono później, że miała podzielić los pozostałych dziewczyn, a jej ciało miało zostać znalezione w worku na torach. Najprawdopodobniej oprawca zostawił ją i na chwilę pojechał do miasta, nie przewidując, że ktoś może interesować się opuszczonym domkiem nad jeziorem. Kiedy wracał, musiał dostrzec z daleka dwa radiowozy zaparkowane przed domkiem i na ich widok uciec. Zaginął po nim wszelki ślad.
Wiktor przychylał się do tej teorii, a właściwie stworzył ją sam. Kiedy dziewczyna leżała nieprzytomna w szpitalu, mówił, że cieszy się, że uniknęła okrutnej śmierci i zbezczeszczenia ciała, a widok zabitych dziewcząt, ich ciał w kawałkach, z dodatkowo obciętymi piersiami i wyrytym na brzuchu krzyżem, prześladuje go co noc.
W tym samym czasie zniknęły akta. Nie odnalazły się, choć razem z kolegami przeszukał każdą policyjną szufladę, niszczarkę, każdy kosz i ciemny kąt. Został zwolniony, jakby wszyscy inni byli poza kręgiem podejrzeń. Tylko jeden z jego kolegów przyjechał do niego do domu, by powiedzieć w drzwiach, że mu przykro i że to jakaś grubsza sprawa. Pozostali nabrali wody w usta. Bolało. Koledze odpowiedział, że zdaje sobie z tego sprawę, ale obojętnie, co by zrobił, nie uda mu się tego zmienić. Zajął się więc domem, żoną i różami. Jego świat się zawęził do rozmiarów główki od szpilki. Stał się zwyczajnym człowiekiem wiodącym zwyczajne życie.
Popatrzył teraz na Annę. Nie odrywała wzroku od telewizora.
– Policja – uśmiechnęła się.
– Tak, kochanie. – Pocałował ją w policzek. – Policja.*
_Dziennik Amelii_
Ma pieprzyk nad górną wargą. W oczach pierwotny lęk. Jest bardzo młoda, ma piętnaście lat i wypielęgnowane dłonie, w sposób naturalny, bez sztucznych paznokci. Wygląda trochę jak dziecko – niewysoka i drobna. W szkole musiała być szarą myszką, zaczytującą się w klasycznych, nudnych powieściach, których dziś już nikt nie czyta. Jedną z tych niezauważalnych dziewczyn wtopionych w szary kolor ścian. Rówieśnicy na pewno śmiali się z niej. Chodzący, bezbarwny, książkowy mól.
Dotykam jej twarzy, głaszczę, jak matka głaszcze dziecko, które potrzebuje ukojenia. Ona nie ma przy sobie matki. Jej matka oddaje się rozpaczy i przyjmuje silne odurzające zastrzyki, które i tak nie pomagają. A jej córka o wdzięcznym imieniu Róża leży u mnie na stole jak piękny, niewinny kwiat.
Może się wydawać, że mam obsesję śmierci, lecz różnica między obsesją a tym, żeby ulżyć umęczonemu, dziewczęcemu ciału po tym, co mu zrobiono, przez co przeszło, jest ogromna. Zawsze staram się dać ulgę. Spokój. Złudzenie, że osoba zmarła śpi i wygląda jak w najlepszym dniu swojego życia.
Rodzice Róży nie chcą rozgłosu. Są zamożni, zapłacili za milczenie policji i tabloidom. I przyszli do mnie z błaganiem, żeby ich maleńka, jak ją nazywali, wyglądała w trumnie najpiękniej, jak to tylko możliwe. Powiedzieli, że zginęła w wypadku, lecz mnie nie da się oszukać. Od razu widzę, co jest czym. To jest zastanawiające. Byli bardzo ostrożni, zachowywali się, jakby mieli z kimś mroczny układ i byli pod obstrzałem gróźb.
Jej ojciec przyniósł zdjęcia. Róża jest na nich całkiem inna, niż zobaczyłam ją oczyma wyobraźni na szkolnych korytarzach. Roześmiana, pełna życia. Maluję ją, tuszuję zasinienia, ślady po duszeniu i cięciach. I myślę, że zestawienie martwego ciała z wyobrażeniem, kim była, w jaki sposób się poruszała, mówiła, gestykulowała, śmiała się i złościła, jest bardzo poruszające.
Muszę kończyć pisanie. Ktoś dzwoni. Akurat teraz. Niechętnie przerywam, bo pisanie w dzienniku jest moim ulubionym zajęciem, niemal codziennym rytuałem. Ktoś dzwoni z numeru, którego nie znam. Nowy klient? Mam urlop, odpowiem, jak zadzwoni drugi raz. Albo trzeci. Może wtedy odbiorę. Jednak ktoś po drugiej stronie nie daje za wygraną. Wyświetlacz mruga w nieskończoność…*
– Cóż, nie mam jeszcze nic gotowego, ale będę miała. Z pobieżnych informacji wiem, że policja jest zdania, że to jakieś porachunki i nie ma wątpliwości, że mordercą jest mężczyzna. Przemawia za tym skala zbrodni, okrucieństwo i to, że denatem jest facet. Ale jeszcze nie miałam spotkania z komendantem. – Monika Biel, zdając relację Robertowi, wpatrywała się w panoramę Poznania z okna pokoju na najwyższym piętrze hotelu Mercure. To osiem lat? – przemknęło jej przez głowę. Właściwie nie tak wiele, a jakby upłynęło całe życie. – Poza tym uważają, że gdyby miała zrobić to kobieta, to musiałaby mieć pomocników, bo sama nie udźwignęłaby i nie przytachała zwłok na tory. Facet ważył, nie przymierzając, grubo ponad osiemdziesiąt kilo.
– Kocham argumenty policji. A ty, co o tym sądzisz?
– Na razie nic. Badam, wącham. Nie wyrokuję od razu, jak policja.
– Cała ty. Brawo.
– Daj spokój. Najprawdopodobniej mordercą jest facet, ale nigdy nie ma pewności.
– Exactly.
– Robert?… Muszę iść na śniadanie.
– Tak wcześnie? Jeszcze nie ma siódmej.
– Wydają śniadania od 6:30. Umieram z głodu. A kocham jeść. Jeśli nie zjem teraz, będę zła. Pa. Odezwę się.
Robert Koziński został z telefonem przy uchu, rozbawiony i nieco zaskoczony. Czasem nie mógł oprzeć się wrażeniu, że w jego redakcji to Monika jest szefową, nie on. Dominująca pewniara, nigdy nie pozwoli, by nią rządzić i mieć nad nią przewagę.
Monika, zjeżdżając windą do restauracji, myślała wyłącznie o jednym: śniadanie. Potem zajmie się całą resztą. Podczas hotelowych śniadań zawsze czuła coś, czego często brakowało jej o poranku: przyjemność, ulotny stan uspokojenia i relaksu, ucieczka od wszystkiego, co siedziało w jej głowie.
W restauracji unosił się zapach świeżego pieczywa i kawy. Przy stolikach siedziało kilka osób. Kobieta w ciemnych spodniach i białej koszuli, przełykając pośpiesznie bagietkę, zerkała na zegarek. Mężczyzna o oczach bazyliszka czytał gazetę. Starsza, bardzo elegancka para, chrupiąc tosty, wpatrywała się przez otwarte drzwi w ekran telewizora wiszący na ścianie na korytarzu. Lokalne wiadomości. Monika wybrała stolik w przeciwnym kącie sali, jak najdalej od porannych newsów, by nic nie zepsuło jej śniadania. Nie chciała akurat w tym czasie widoku katastrof, jakie nawiedzały świat – trąb powietrznych, nawałnic, powodzi, pożarów i huraganów, znęcania się nad dzieckiem, kotem albo psem, wypadku autobusu albo wykolejenia pociągu. Sąsiadka, pani Małgosia, zapytała ją kiedyś, dlaczego w telewizyjnych wiadomościach jest tak mało pozytywnych, krzepiących informacji, dlaczego telewizja stale chce szokować. „Bo taki jest świat, pani Małgosiu, po prostu”, odparła Monika. Sąsiadka sposępniała i z życzeniami dobrego, pozytywnego tematu na reportaż zamknęła za sobą drzwi.
Jak dobrze, że chłopaki jeszcze śpią, pomyślała Monika. Wiedziałam, co robię, dając im czas do ósmej. Lecz tym razem nie udało się jej wyłączyć na tyle, by przestać myśleć o tym, co bezustannie zaprzątało jej głowę. Źle się stało, że przyjechała do Poznania razem z ekipą telewizyjną. Lubiła ich, lecz nie byli jej potrzebni. Miała też nadzieję, że Robert dotrzymał słowa i odwołał ochroniarza. Nie mogła znieść myśli, że ktoś może za nią chodzić, śledzić każdy jej ruch, wiedzieć, co robi i gdzie jest.
Nalewała kolejną kawę z zaparzacza, gdy jej uwagę przykuł głos reportera dobiegający od strony telewizora. W opuszczonym domku nad podpoznańskim jeziorem odnaleziono ciało dziewczyny. Monika odwróciła się w tamtą stronę, ale ktoś z obsługi w tym samym momencie wyłączył telewizor. Błyskawicznie poszukała informacji w smartfonie. Wyszła na korytarz i wybrała numer Roberta.
– Jest nowa sprawa. Morderstwo szesnastoletniej dziewczyny. Właśnie to ogłosili.
– Tak, wiem. Jak również to, że facet znaleziony w worku to prawnik Jeremi Sosiński. Na pewno zaraz o tym powiedzą.
– I nic nie mówisz? Świetnie.
– Nie zdążyłem, dowiedziałem się o tym przed sekundą – odparł poirytowany. – Właśnie wszedłem do redakcji. Na litość boską, Biel, czy ty zawsze musisz być taka niemiła?
Zobaczyła go oczyma wyobraźni. Stoi w swoim gabinecie i trafia go szlag, jak zawsze, gdy przyjeżdża do stacji, a na jego biurku nie ma nowych gazet, bo sekretarka się spóźnia, a on musi zrobić przegląd, jakby nie mógł po prostu zajrzeć do internetu, by wiedzieć. Zastanawiała się, dlaczego jej szef żyje w poprzedniej epoce, przecież nie był stary.
– Przepraszam.
Po drugiej stronie usłyszała trzask odstawianego kubka.
– Robert? Słyszysz? Powiedziałam: przepraszam.
– W twoich ustach brzmi to tak niewiarygodnie, że zastanawiam się, czy przypadkiem jeszcze nie śpię – powiedział sarkastycznie, po czym przerzucił jeszcze coś na biurku i roześmiał się. – Dobra, już dobra. Dajmy temu spokój. Ja też przepraszam. A ty musisz to zrobić pierwsza, już i tak we wszystkim depczą nam po piętach – zawiesił na chwilę głos – ale jeśli nie czujesz się na siłach, przyślę ci kogoś do pomocy. Marcin Rydel aż się rwie. Albo zrezygnuj. To może być bardzo ciężka sprawa. Nie wiadomo, co cię czeka.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki