- W empik go
Bandyci Rodriguez - ebook
Bandyci Rodriguez - ebook
Łukasz Gołębiewski. Autor min. bestsellerowej „Xenna, moja miłość” i „Gdzie jest czytelnik?” znów w wielkim stylu.
„Bandyci Rodriguez” to utopia porównywana do „W drodze” Jacka Kerouaca oraz „Bonnie i Clyde” Arthura Penna. Lata dziewięćdziesiąte. Brudne ulice Meksyku. W miejscu gdzie rządzi bezprawie, nędza i alkohol para bliźniaków Rosita i Ricardo okradają banki, mordują i uciekają. Wychowywani bez ojca i matki, dzieci ulicy. Chcą umrzeć z pieśnią na ustach. Walczą o lepsze życie, wolne i bez przymusu. Ta historia jest niczym korrida, pieśń o bohaterach żyjących poza prawem, występnych, ale przepełnionych namiętnością.
Najlepsza książką Gołębiewskiego od czasu „Xenny”. Mrożące krew w żyłach opisy sprawią, że nie oderwiecie się od tej książki nawet na minutę.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62948-96-3 |
Rozmiar pliku: | 631 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sobota, 12 października 1996,
przed południem, Tuxtepec
Nie znam uczucia litości. Nie dla ludzkich śmieci. Często czuję wstręt, pogardę, czasem gniew, czasami pragnę zemsty.
Ten skulony pod kaloryferem bydlak, który teraz trzęsie się jak galareta i wybałusza na mnie czerwone jak u królika gały, jeszcze niedawno zgrywał chojraka. Tacy oni są, odważni w grupie, a jak przychodzi co do czego, to mają mokro w gaciach i nawet nie próbują się bronić. Liczą, że skowytem zmiękczą serce. Nie moje. Nie jestem czuły na rozpaczliwe błagania. Odwrotnie, brzydzą mnie i nudzą. A ten mnie brzydzi szczególnie. Obraził mi siostrę, potem uciekł jak tchórz, a teraz jak skończony dureń dał się zwabić w pułapkę.
Durnie nie zasługują na litość.
– Pedro, spójrz na mnie i słuchaj uważnie, a może czegoś się jeszcze nauczysz. Jesteś gorzej niż wszą, jesteś hijo de la chinga, wiesz, co to znaczy? Twoja matka obciągała druta najgorszym śmierdzielom, a ty jesteś bękartem jednego z nich. Zgadza się, Pedro?
Z ust cieknie mu ślina, a po ciemnych policzkach pomarszczonych jak wyschnięte winogrona – łzy. Nic nie powie, nie krzyknie, może co najwyżej się zapluć, bo narkotyk sparaliżował mu krtań. Nie potrzebuję jego głosu, chcę tylko wymierzyć karę.
Ten gnój na podłodze to Pedro Ximenez, drobny handlarz crackiem, co to opłaca się gangsterom i policjantom, zaopatruje się w towar w tienditas, w sklepikach, niczym sprzedawca warzyw, i żyje w ciągłym strachu o uciułanych kilkanaście tysięcy dolców. Lubi jednak zgrywać bohatera. Panisko w swojej wsi. Mafioso w plastikowych okularach przeciwsłonecznych, który pewnie nawet nie wie, jak przeładować Kałasznikowa. Przyjechał na moje zaproszenie z La Venta, to kawałek drogi. Pazerny głupiec, jechał trzy godziny, żeby teraz troszkę sobie pocierpieć. Nie lubię frajerów, a zwłaszcza frajerów, którzy obrażają moją siostrę, bo normalnie nie zwracam na nich uwagi, powietrza wystarcza dla wszystkich. Ten prosił się jednak o uwagę, chciał prywatnego spektaklu, to go ma. Proste. Długo nie czekał. Ledwie przedwczoraj zaczepił Rositę w Cardenas, jechał knur z bandą naćpanych wiejskich cwaniaków i krzyczał na dziewczyny, wystawiając obrzydliwą czerwoną gębę z obdrapanego kabrioletu, taki to macho z niego. Oni wszyscy są macho na odległość, z samochodu i wśród kolegów, a gdy im przystawisz lufę do ust, srają pod siebie. Podjechał blisko i klepnął ją w tyłek jak dziwkę, myślał, że może klepać Rositę Rodriguez bezkarnie, ale pomylił się bardzo. Nie może, i będzie żałował, że to zrobił. Rosa na miejscu odstrzeliłaby skurwielowi jaja, ale jak zobaczył, że wyciąga rewolwer, docisnął gaz i zwiał wzniecając tuman kurzu. Tchórz myślał, że mu uszło płazem, że było, minęło, nic się nie stało, że to był kolejny świetny żart. Nie taki świetny. W miasteczku dobrze go znali i wcale nie kochali. Spytałem pierwszego świadka, właściciela baru przy Avenida San Juan, i już wiedziałem wszystko o czerwonoskórym playboyu, synu chingi, Pedro Ximenezie. A potem wystarczyło posłać mu tysiąc peso wraz z karteczką, z adresem tego hotelu w Tuxtepec – przyleciał tu jak mucha do gówna, myśląc, że ma nowego klienta na swój brudny towar. A tu niespodzianka, my nie bierzemy, nie sprzedajemy i nie kupujemy, przykra sprawa, zysku nie będzie. Ale może boleć. Tyle zrozumiał od razu, bo chłop pobladł na widok mojej pięknej siostrzyczki, kiedy godzinę temu wszedł do pokoju w tych swoich żałosnych mokasynach z podkręconymi noskami, dekatyzowanych dżinsach i czerwonej rozchełstanej koszuli w stylu buchones.
– Jesteś, Pedro, śmieciem, ale nic ci nie zrobię, wyjdziesz stąd, tak jak wszedłeś, tylko musisz najpierw przeprosić moją siostrę. Taka drobnostka, którą chyba jesteś jej winien – mówię do niego cicho i prawie uprzejmie. A jemu tylko ślina z ust ścieka na podłogę.
Ekscytuje mnie spokój Rosity. Leży na łóżku i kartkuje folder turystyczny, który ktoś tu przed nami zostawił. Nawet nie patrzy na zapluty, spocony, brudny pysk Indianina. Nie rozumiem, jak ten śmieć mógł być tak głupi, żeby ją zaczepić. Brak instynktu. I samokrytycyzmu też. A Rosa rozkosznie się przeciąga.
We mnie spokoju nie ma. Nigdy. Muszę działać, bezczynność to dla mnie śmierć.
– Oj Pedro, nie rozczarowuj mnie. To chyba korzystny dla ciebie układ? Mówisz przepraszam i hasta luego, nikt nie będzie żywił do ciebie urazy. Zostanie ci wybaczone, zwłaszcza że przyjechałeś tu do nas sam, z własnej woli. Doceniam trud. Ale nie lubię zwlekać, więc radzę, pospiesz się, bo gotów jestem pomyśleć, że nie traktujesz mojej siostry z należytym respektem. A może tak właśnie jest, co? Może wciąż uważasz, że to uliczna dziwka? Może myślisz, że wszystko jest w porządku, że nie musisz za nic przepraszać? Robię się zły, Pedro, kiedy milczysz. Wiesz, co robię, jak jestem zły? Wiesz co? Kurwa, zaraz się przekonasz.
Przeszklone rozbiegane czarne oczy i charkot. To nie są przeprosiny. A mnie Pedro już bardzo nudzi.
– Zapomniałeś języka, Pedro? Skoro zapomniałeś, to pewnie nie jest ci on już potrzebny.
Przygotowałem się na ten mały teatrzyk, show, specjalnie dla mojej Rosity. Pedro Ximenez w roli gwiazdy. Obcęgi kowalskie w roli rekwizytu. Ja w drugoplanowej roli oprawcy.
– Nasz mały Pedro przeprosi czy zaśpiewa? – pytam szeptem i pokazuję mu nowiutkie, kupione wczoraj w sklepie żelaznym szczypce do cięcia prętów. Mają długie pomarańczowe rączki, a na końcu ruchome czarne ostrze, twarde i mocne. On pluje i dygoce, próbuje coś wybełkotać, zasłonić się rękoma, ale nawet nie ma siły zacisnąć dłoni, bezwolny i słaby jak szmaciana lalka. – Biedny brzydki Pedro niemowa. Zaszczał dekatyzowane dżinsy.
Wpycham mu narzędzie do gardła, a on tylko wytrzeszcza oczy, bo nawet zębów nie jest w stanie zacisnąć, rozszerzam szczękę i chwytam w kleszcze obrzydliwy różowy jęzor. Klik i już po wszystkim. Pedro zalewa się krwią i mdleje.
Durnie nie zasługują na litość. Durni trzeba karać, żeby nabierali więcej rozsądku.
– Musimy kiedyś znów pojechać na plażę Escondida, są tam teraz chatki do wynajęcia – Rosita odrywa się od folderu, ma najpiękniejszy na świecie uśmiech i niczego nie potrafię jej odmówić.
– Oczywiście siostrzyczko, pojedziemy tam choćby i w przyszłym tygodniu – z wdzięcznością się uśmiecha.
Zemdlałego i cuchnącego moczem Pedro ciągnę do kabiny prysznicowej, otwieram zimną wodę, niech się trochę odświeży i ocuci. Ucięty język wrzucam do kibla i spuszczam wodę.
– Chodź Muxo – wołam kotkę, która właśnie zeszła z fotela i obwąchuje niewielką plamę krwi na wykładzinie. – To niedobre, chodź, dostaniesz ciasteczko.
Muxo to moja radość, moja miłość, mój raj. Wtulam twarz w jej pachnące gwiazdami futerko. Drobna, z czarnym aksamitnym noskiem i długimi wibrysami, jeden nieparzysty zabawnie zakręca jej się nad brwią, ma ciekawe świata, piękne oczy, źrenice jak obsydian i tęczówki jak jadeit, perfekcyjne połączenie barw. Płowe puchate futerko, na każdej łapce białe skarpetki i takie śmieszne włoski wokół pazurków. Czarny ogon jest rozłożysty jak u wiewiórki. Moja piękna dziewczynka. Nigdy się nie rozstajemy.
Wkładam Muxo do wyścielonej mięciutkim posłaniem klatki. Czas na nas. Rosita odkłada foldery, poprawia białą bluzkę, która seksownie opina się na tych piersiach twardych i gładkich jak marmur. Kilkoma szybkimi ruchami zaplata warkocz, szminkuje usta. Do torebki wsuwa Colta Python 357, broń, którą mogłaby na wylot przestrzelić ścianę, zabawka w sam raz dla młodej damy. Gasimy światło, pod prysznicem pozostawiam lecącą wodę. Przekręcam klucz, opuszczamy pokój numer 20 hotelu Mirador.
***
W Ricardzie najbardziej cenię jego poczucie humoru. Uwielbiam obserwować, jak z trudem opanowuje rozsadzające go emocje. Jest wulkanem, ale nigdy nie wpada w panikę. Na moim braciszku zawsze mogę polegać i znam go lepiej niż samą siebie. Dobrze jest mieć bliźniaka.
Schodzimy do małego zimnego holu tego obskurnego hotelu. On idzie przodem, sprężystym krokiem, męski, dobrze zbudowany, zdecydowany. W holu klimatyzacja ustawiona na máximo, kościotrup by tu zamarzł, ale gekonowi, który śpi na ścianie, najwyraźniej nic nie przeszkadza. Muxo, kotka Ricarda, na punkcie której ma fioła, miauczy niespokojnie w klatce. Urodziła się na jego rękach i wykarmił ją, podając jej do pyszczka przez strzykawkę mleko dla niemowląt. Nigdzie się bez niej nie rusza, po kieszeniach nosi kocie ciasteczka, a ja na wszystkich ciuchach mam kocie kłaki. Jest jednak coś uroczego w tym jego przywiązaniu do zwierzaka, traktuje ją tak, jakby była jego dzieckiem.
– Buenos días señor Rodriguez – stary karzełkowaty portier z brodawką na nosie szczerzy pożółkłe od tytoniu zęby. – Jak się państwu spało?
– Doskonale – odpowiada z uśmiechem mój braciszek, podkręca wąsy i wręcza portierowi klucz, odlicza banknoty, czterysta peso, po chwili dodaje jeszcze pięćdziesiąt. – Trochę nabrudziliśmy w pokoju, znacząco puszcza do starca oko, proszę przekazać to ode mnie sprzątaczce, gdy już oporządzi pokój.
– Sí señor – karzeł znów szczerzy żółte zęby i biegnie otworzyć przed nami drzwi.
Na zewnątrz oślepia słońce i uderza w nas fala wilgotnego ciepła. Próg hotelu Mirador to jakby wrota do innego świata. Wkładam szybko okulary z filtrem fluorescencyjnym, przecieram oczy, bo zmiana natężenia światła jest bolesna. Auto zostawiliśmy pod betonowym dachem, w należącym do hotelu boksie, mdli mnie od zapachu grillowanego na ulicy mięsa, że też sprzedawca tortilli musiał ustawić się pod samym wejściem do garaży. Obydwoje nie jemy mięsa, bo mięso śmierdzi trupem. Zjadanie trupów to najlepszy sposób, żeby samemu stać się trupem.
Nasze auto obsiadły oczywiście brudne dzieciaki, nie mogło być inaczej. Od tygodnia, odkąd mamy złotego mercedesa, wszędzie to samo. Budzimy niezdrową sensację, najwyższy czas pozbyć się go i przesiąść w coś mniej ekstrawaganckiego. Oczywiście mercedes był pomysłem Ricarda, w poprzedni piątek skradł go we Flores, w Gwatemali, jakiemuś ministrowi. Sportowa limuzyna, dopiero co weszła na rynek, całkiem fajna zabawka, tylko zbytnio rzucamy się w oczy. Minister pewnie dostał go jako łapówkę od któregoś ze współpracujących z establishmentem karteli narkotykowych, wóz nawet nie miał numeru rejestracyjnego. Prawdopodobnie nigdzie nie zarejestrowany, nieopodatkowany, nieubezpieczony, szukaj wiatru w polu. Ale kto szuka, ten w końcu znajduje. Zdecydowanie czas najwyższy by się go pozbyć.
Ricardo jest jak dziecko, teraz zakradł się i zaskoczył brudnego chłopaka, który wlazł na maskę. Trzyma go właśnie za kołnierz i przystawia mu do głowy lufę Magnum 44. Mój braciszek uwielbia przedstawienia. Chłopak wybałusza przerażone oczy i błaga o litość, widzę, że jego kolega posikał się ze strachu i stoi jak sparaliżowany w żółtej kałuży moczu. Reszta szczeniaków uciekła. Ricardo robi groźną minę, odsuwa chłopcu pistolet od głowy.
– Tym razem dostaniesz tylko nauczkę, strzelę w kolano – mówi mu i celuje. Chłopak niemal mdleje ze strachu, a Ricardo wybucha śmiechem, naciska języczek spustu i pistolet tryska chłopakowi w kolano strumieniem wody. Uwielbiam poczucie humoru i gadżety mojego brata.
– Leć do domu synek, strach ma wielkie oczy – śmieje się do przerażonego chłopca i szarmancko otwiera przede mną drzwi po stronie kierowcy. Sam sadowi się obok, nastawia klimatyzację i włącza odtwarzacz CD, „Soy de ti”, śpiewają nasi zaprawieni w bojach krewniacy z Sinaloa. Los Rodriguez, niezła z nas banda. Głaszczę czule braciszka po jego twardych krótkich włosach i z piskiem opon odpalam merca.
2.
Sobota, 12 października 1996,
w samo południe, Tuxtepec
Independencia. Mała zatłoczona uliczka, masa sklepów, barów i źle zaparkowanych samochodów. Z trudem znaleźliśmy miejsce, żeby się wcisnąć pomiędzy starego cadillaca a pickupa załadowanego skrzynkami z cuchnącą na słońcu cebulą, niecałe sto metrów od niedużego oddziału Banco Azteca, Institución De Banca Multiple. Rosita chwilę poprawia makijaż i włosy, wygląda pięknie. Całuje mnie w usta, uśmiecha się i wychodzi, idzie dumnie wyprostowana, spodnie z delikatnej czarnej skóry podkreślają jej nieskazitelną figurę. Zostaję z Muxo, bo kotka nie przepada za strzelaniem, poza tym czas na toaletę. Mruczy radośnie, gdy wyjmuję ją z klatki, i przytyka do mojej twarzy wilgotny nosek. Delikatnie rozczesuję jej puchate futerko.
Ludzie czasem pytają mnie, dlaczego kot, a nie pies?, z psem podróżować łatwiej, koty przywiązują się do miejsca. Nie lubię psów, nie mają honoru, namolnie dopraszają się uwagi, jak porzucone dzieci rozpaczliwie domagają się miłości. To prawda, koty lubią stałe miejsce, ciszę, spokój, lubią przesypiać długie godziny w cieple, ale Muxo nie zna tych przyjemności, zawsze jest przy mnie, zawsze w ruchu. I akceptuje to w pełni. Tak jak ja, ma instynktowną potrzebę niezależności, przestrzeni. A jednocześnie potrafi się przywiązać, pragnie bliskości i odwzajemnia ją ciepłem, okazuje miłość na swój nieśmiały sposób. Rozumiemy się doskonale, sam jestem nieśmiały.
– Wiesz, że jesteś najładniejszą kotką świata? – pytam i patrzę w te niezwykłe jadeitowe tęczówki, które z bliska wyglądają jak abstrakcyjne witraże, a ona mruczy potakująco. Wie o tym dobrze, powtarzam jej to każdego dnia. Na dłoni podaję jej garść łososiowych ciasteczek. Los Rodriguez śpiewają korridę „El ranchero que te besa”, śpiewają, że śmierć jest pewna, życie nie.
***
– Zamknij drzwi i wywieś karteczkę „Przerwa w pracy” –mówię łysemu grubasowi w mundurze strażnika banku. – A potem połóż swoją pukawkę na podłodze i grzecznie ustaw się pod ścianą, to może nie odstrzelę ci głowy. Lufę Pythona wciskam mu z całej siły w tłustą małżowinę uszną. Ten kolt to jedna z dwóch rodzinnych pamiątek, jakie zostały po dziadku Pankracym. Pankracy Rodriguez nienawidził dwóch rzeczy – swojego imienia i wymiaru sprawiedliwości. Kochał wolność, boks, prerię i mustangi. Powiesili go jesienią 1960 roku, w dniu, w którym Muhammad Ali stoczył pierwszą zawodową walkę bokserską. Mój wielki srebrny Python z ośmiocalową lufą to prawdziwe arcydzieło, jeden z pierwszych, jakie wyprodukowano w tym modelu. Dziadzio lubił takie cacka. Drugą pamiątką po nim jest Smith & Wesson kaliber 44 z lufą 8 ³/₈ cala, ulubiona pukawka Ricarda. Obydwa z 1955 roku. Obydwa wciąż niezawodne.
Strażnik grzecznie robi to, o co go proszę. Lubię zmuszać mężczyzn do uległości, ale ten to nie mężczyzna a stara fajtłapa. Strach w oczach, pot na czole, tłusta dupa i rozlewający się brzuch. Pewnie niewiele mu zostało do emerytury, może kiedyś był policjantem, ale oberwał i go zwolnili, ci ochroniarze zwykle wcześniej pracowali w policji, gdy wycofuje się przestraszony pod ścianę, widzę, że wyraźnie utyka.
Niewielki oddział banku jest pusty. Tak jak przewidzieliśmy. W tym parnym upale nikt w południe nie robi nic ponad to, co konieczne. Urzędnicy siedzą w klimatyzowanych pokojach, robotnicy opierdalają się gdzieś w cieniu drzew, pijacy, kurwy i policjanci odsypiają noc, tylko handlarze mają przejebane, kryją się pod marnymi parasolami i w kurzu ulicy nawołują do swoich kramików i garkuchni.
Zimne białe wnętrze wyłożone tanimi płytkami, które imitują marmur, klimatyzacja oczywiście jak wszędzie – na maximo, jak w kostnicy. Celuję w kasjera, który z podniesionymi wysoko w górę rękoma wytrzeszcza oczy. Dłonie mu drżą, ale nie bardzo. Ładny młody chłopak, pewnie to jego pierwsza praca, ciemnoskóry, w białej koszuli, z czarną plakietką na piersi, podchodzę bliżej i odczytuję napisane tam imię.
– Nie bój się Louis, mamusia nie zrobi ci krzywdy, jak będziesz grzecznym chłopcem. Masz taką przyjemną delikatną buzię, na pewno podobasz się dziewczynom, co Louis? – przecząco kiwa głową. – Może nie umiesz się do nich zabrać? Nie miałeś jeszcze dziewczyny, Louis?
– Nie, proszę pani – chłopiec z wdziękiem spuszcza gęste ciemne rzęsy, podnieca mnie jego niewinność.
– Musisz się bardziej starać, trochę śmiałości i zobaczysz, że będą efekty. Wstań teraz grzecznie, podejdź do pancernej szafy, tak, właśnie tej, która stoi wprost za tobą, nie musisz się rozglądać, masz robić to, co ci mówię, otwórz szafę i włóż tyle paczek z banknotami, ile zmieści się do mojego plecaka. Zaczekaj, chłopcze, najpierw weź plecak – podaję mu wielki plecak turystyczny Alpinusa, mocny, czarno-żółty, wczoraj go wypatrzyłam, ma pojemność czterdziestu pięciu litrów, a waży niespełna półtora kilograma. – Jeszcze dołóż do bocznych kieszeni – mówię chłopcu, bo plecak tak uszyto, żeby pomieścił jak najwięcej rozmaitych drobiazgów. A obwinięte banderolą banknoty to przecież drobiażdżek. Louis sprawnie się uwija.
Patrzę na strażnika, ale ten niczego nie kombinuje, stoi ze spuszczona głową i widać, że marzy tylko o tym, żeby wrócić do domu na kolację. Nie zrobi nic, pragnie tylko, żebym jak najszybciej wyszła. A mi się przecież nigdzie nie spieszy.
– Już wszystko, proszę pani. Włożyłem wszystko, co było w szafie. Sześćset tysięcy peso.
– To dołóż jeszcze to, co masz w kasie.
– Tak, proszę pani.
– Monety zostaw, może ktoś będzie potrzebował drobnych – śmieję się i narzucam na ramiona ciężki już teraz plecak. – Tylko żadnego alarmu zanim nie doliczysz do tysiąca. Pożegnaj grzecznie mamusię.
– Dowidzenia Señora.
– Opowiedz dziewczynom o napadzie na bank, zobaczysz, jakie będziesz miał branie.
Chłopak milczy, wzruszam ramionami i wychodzę z łupem. Już w drzwiach słyszę dzwonek alarmu, idiota nie odczekał tysiąca sekund, młodość jest niecierpliwa.
Odwracam się i widzę jego wystraszone oczy. Wie, że popełnił błąd, wie, że za niego zapłaci, zastygł jak sparaliżowany, tylko wargi mu drżą. Czekam, aż z trudem przełknie ślinę i strzelam mu w sam środek czoła, potężny pocisk rozrywa czaszkę niemal na dwie części. Żal chłopaka, ale takie są reguły gry. Miał szansę przeżyć i stać się bohaterem kilku prywatek. Pewnie chciał więcej, rozumiem go. Zginął i będzie bohaterem gazet, a może nawet telewizji. Za jakiś czas być może wmurują tablicę pamiątkową. Śmierć jest pewna, życie nie. Młody Louis przeszedł właśnie do historii, a nie każdemu dana jest taka szansa. Większość umiera bez jakiejkolwiek treści. Patrzę na spoconego strażnika, ale ten trzyma rozdygotane ręce w górze i kręci błagalnie głową. Puszczam do niego oko. Przeżyjesz dziadku.
Na zewnątrz parno i gorąco, a słońce razi. Wkładam fluorescencyjne okulary.
***
– Pójdź Muxo na swój kocyk – delikatnie układam kotkę w klatce, gdzie ma swoje zabaweczki. Jej wyczesane futerko wspaniale lśni w słońcu. – Połóż się kochana, teraz będzie szybka jazda.
Rosita idzie dumnie wyprostowana w naszą stronę. Wokół wejścia do banku zbiera się gestykulujący, wzburzony tłum, od strony Boulevard Benito Juarez słychać już ryk syren policyjnych. Rosita nie przyspiesza kroku, uwielbiam jej spokój.
3.
Sobota, 12 października 1996,
kwadrans po południu, Carretera Federal 175
– Uważaj jak jedziesz! Kotka się poobija, jak będziesz tak gwałtownie skręcać! – krzyczę do niej, bo jedzie jak szalona zatłoczoną Independencia z prędkością 170 km/h. Oberwała już przedni zderzak, taranując stragan z owocami. Muxo miauczy zdenerwowana, na plecach mamy dwa radiowozy, a przed nami cysterna Pemex, której nie ma jak wyminąć, bo pobocze zajęły parkujące samochody. – Kurwa! – klnę, bo właśnie obdrapała prawy bok mercedesa, wciskając się w szparę szerokości może dwóch metrów, aż iskry poleciały. Taki piękny samochód, 381 koni mechanicznych, sportowe felgi, wyczynowe hamulce, skórzana tapicerka i pokładowy telefon na dokładkę. Sam prezydent Meksyku nie ma takiego, ale oczywiście Rositę mało to obchodzi. Wszystko jej jedno czym jeździ, byle by w środku grała muzyka. Wjeżdżamy na Carretera Federal 175, gaz do dechy i radiowozy zostają w tyle. Wpadamy na wąski most nad brunatnym nurtem Rio Papaloapam, cholera, przytarła drugi bok, uderzyła w jakiegoś pieprzonego rowerzystę, została po nim miazga i wrak roweru wbity w żółte barierki. Licznik pokazuje już 220 km/h.
– Czy ty wiesz, że ten samochód wart jest więcej niż łup, jaki zabrałaś z Banco Azteca?
– Czyżby to było dla ciebie ważne? – Rosita śmieje się, pieniądze i rzeczy nic dla niej nie znaczą, kocha tylko mnie i przygodę.
Lecę głową na szybę, klatka z Muxo ląduje pod fotelem, Rosita z całej siły wcisnęła hamulec, aż nas okręciło. Przed nami blokada, cztery radiowozy i rozstawiona żelazna barierka, pewnie wyjechali dranie z komisariatu przy Boulevard Benito Juarez, szybko się uwinęli, za nami już słychać syreny pościgu.
– Zwolnij! – warczę i wyciągam zza fotela pistolet maszynowy Mendoza, doskonała broń do potyczek ulicznych, szybka i niezawodna. – Jedź wolno, a ja usunę przeszkody.
Wychylam się przez otwartą szybę i puszczam długą serię, trach, trach, trach, trach, cały magazynek, w stronę stojących przed nami radiowozów. Dwóch policjantów pada podziurawionych jak sito, nawet nie zdążyli wyjąć broni. Zmieniam magazynek, kolejna seria i jeszcze jeden nafaszerowany pociskami trup. Pokażę tym mendom, jak wygląda uliczna walka. Sięgam po przypominający jabłko zgrabny granat M67 i rzucam pomiędzy policyjne samochody, siła wybuchu podrywa je w górę i odrzuca w bok razem z prowizoryczną barierką, robi się wyrwa w blokadzie. O to chodziło.
– Teraz gaz! – wsuwam się z powrotem, klatkę z Muxo obejmuję ramionami, schylam głowę i mocno wbijam nogi w podłogę. Siostrzyczka dociska pedał gazu, po kilku sekundach uderzamy z impetem we wrak radiowozu, rozpryskuje się przednia szyba, unoszę głowę, widzę, że kawałek szkła wbił się Rosicie w policzek, obficie krwawi. Wychylam się z okna i puszczam jeszcze jedną serię, a potem zmieniam magazynek. Licznik pokazuje 250 km/h, jedziemy szeroką drogą stanową w stronę Oaxaca. Kto szybko jedzie, ten szybko dojeżdża, cóż jednak warte by było życie przed telewizorem? Uwielbiam szybkość. Szkoda, że nie ukradliśmy kabrioletu, to by dopiero był pęd. Podkręcam głośniej muzykę, Los Rodriguez grają „Palabras mas, palabras menos”, wykurwisty kawałek. Kocham cię, siostrzyczko.
***
Uff, trochę się poobijaliśmy, mam przecięty policzek, pozostanie blizna. Przez pajęczynę ostrzelanej szyby prawie nic nie widzę, z tyłu jednak pusto, nie mają szansy ścigać się z nami. Zawsze, kiedy mam się roztrzaskać, adrenalina rośnie. Nic mnie tak nie podnieca jak ryzyko, ta myśl, że wystarczy sekunda, milimetr, nieuwaga lub przypadek, ta świadomość bycia na granicy światów. To tak jakbym panience z Guadalupe pod spódnicę zaglądała, bliskość śmierci jest jak grzech i jak afrodyzjak.
– Ricardo, puść mi Argies, potrzebuję żywszego tempa. Tę nową płytę, którą kupiliśmy w Veracruz, no wiesz, tych Argentyńczyków.
Ricardo na okrągło słuchałby korrid naszych krewniaków z Sinaloa. Nie powiem, nie przynoszą wstydu nazwisku Rodriguez, ale brakuje im zadziorności i za dużo w ich piosenkach dzielnych narkotraficantes, a mnie narkobiznes napawa wstrętem, cuchnie obłudą i chciwością. Argies są inni, poza układami, poza tradycyjnym konfliktem mafijno-policyjnym, mafia nie jest alternatywą, to taki sam system jak policja, tyle że odwrócony do góry nogami. Antysystemowi Argies to dla mnie objawienie, niezależni i piękni buntownicy z Buenos Aires.
– Ricardo, zabierzesz mnie do boskiego Buenos?
– Zabiorę cię nawet na koniec świata, ale ty prowadzisz.
Wkłada płytę i gwiżdże, naśladując syrenę policyjną.