- W empik go
Banita - ebook
Banita - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 536 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Długo, niemal do końca żywota swojego, rzeczpospolita szlachecka stała obozem, cała, tak nasze dwory i domy, w większej części z drzewa klecone, tymczasowo i niedbale budowane były.
Wiele się na to przyczyn składało, a naprzód nawyknienie, które najazdy i ciągła do wojny gotowość wyrobiły. Szlachcic przede wszystkim do obucha żołnierzem był, na zawołanie na koń siadać musiał, nie gnieździł się więc stale, a znaczna część kraju na najazdy wystawiona, często ze dworów w lasy i niedostępne trzęsawiska, te twierdze swe jedyne, uchodziła. Dawnym obyczajem więcej łożono na ruchomości kosztowne, które się przenosić dawały z miejsca na miejsce, niż na siedziby wytworne.
Na jednej wiosczynie szlachcic więcej się jeszcze do strzechy przywiązywał i około niej troszczył, bo nie miał – tylko ją; wielcy zaś panowie z rezydencji do rezydencji kwoli swych interesów, upodobań i stosunków wędrowali. Zachodziły wozy i sprzęt wszelki ciągnął długim sznurem za panem albo go poprzedzał. Ławy i stoły znajdowały się wszędzie po dworach, a co potrzebnym było do przybrania, ciągnięto ze sobą. Kobierce, opony, naczynie, sprzęt drobny, przenosił się z miejsca na miejsce łatwo.
Od mieszkań też nie wymagano wiele, byle dach nie zaciekał, a piece i kominy nie dymiły. Zimą w tych grubach noc i dzień stróże drzewa dokładali, śpiąc przy nich nawet.
W XVI wieku rzadki był dwór pański, z wyjątkiem zamków na krakowskiej ziemi, który by wygodnym i pokaźnym mógł się nazywać. Na lada jakim podmurowaniu lufo i bez niego na mocnych podwalinach, z grubych kłód ułożone ściany, z wysokim dachem, najczęściej bez piętra, stanowiły pańską siedzibę, mniej więcej rozległą. O powierzchowność wcale się nie starano, aby ją ozdobną uczynić. Chorągiewka z herbem na szczycie stanowiła czasem jedyną ozdobę.
Drzewo było prawie wyłącznie używanym materiałem, już dlatego, że o nie najłatwiej było, a każdy wieśniak cieślą był i lada kto budowniczym, już dla tej wiary, że w murach, choć suchych, powietrze nigdy zdrowym być nie może.
W czasach, o których mowa, w wielu zamkach królewskich nie było podłóg i zastępowały je tokowiska, skoble i zamki u drzwi proste, stropy z belek i tarcic układane.
Cóż dopiero po szlacheckich dworach? Gospodarz na siodle lub na dyszlu większą część życia spędzał, a gdy do chaty powrócił, nie potrzebował żadnych wymyślnych przypraw, aby mu ona smakowała. Zbytek był w odzieży, uzbrojeniu, w jadle i napojach, ale go w mieszkaniach nie było, dlatego nam tak mało pozostało z nich pamiątek. Lada nieostrożna iskierka obracała te gniazda w perzynę.
Obozował też pan i szlachcic niemal przez życie całe, i kaleka chyba a nieudolny starzec domu mógł pilnować. Kto nie był żołnierzem, służyć musiał jako urzędnik i z miejsca na miejsce się przenosić. Zjazdy też częste, narady, komisje, spoczywać nie dawały. Stajnia każdego czasu zaopatrzoną być musiała w konie i wozy, aby na zawołanie pana ze dworem przenieść, gdzie kazał. I wszystko po trosze w domu do tego rodzaju życia się zastosowywało. Spiżarnia gospodyni w zapasy była zaopatrzoną zawsze, aby bez nich pan w podróż nie ruszył. Me było dworu bez namiotu, bo i takie wycieczki się trafiały, w ciągu których na gospody i dwory wcale rachować nie było można.
Nawyknienie do tego ruchliwego życia czyniło je nie tylko znośnym, ale nawet niejeden tęsknił za nim. Siedzącego i spokojnego żywota szlachcic nie znosił, a gospodarka mu nie starczyła ani łowy, którymi się rozerwać usiłował.
Pomimo tego ruchu na gościńcach, można powiedzieć, aż do ostatnich czasów, gospod tak dobrze jak nie było. Służyły one tam tylko, gdzie stały osamotnione, od wsi i osad oddalone; szlachcic bowiem zajeżdżał do dworu, a duchowny do księdza. Niemal ubliżającym dla gospodarza i dziedzica było, gdy kto, nawet zupełnie nieznajomy, pominąwszy dwór do gospody zaciągnął.
Po miastach i miasteczkach mnogie klasztory dawały chętną gościnę. Karczma też przeważnie służyła dla chłopa tylko,. dla łyków, dla włóczęgów, dla gawiedzi tej, która do szlacheckiego świata nie należała.
Wyjątkowo jednaką w głębi lasów, w bezludnych stronach, gdzie od wsi do wsi zbyt długo bez spoczynku jechać było potrzeba, przemyślny Izraelita urządzał przystań dla podróżnych. Główną jej część stanowiła szopa ogromna, przytułek w czasie słoty, a drugą, izba niemniej obszerna, gdzie się wszyscy, jak Bóg dał, mieścić musieli.
Wielkie dwory obejmowały nadciągając wszystko pod władzę swoją; mniejszy ludek godził się u jednego stoła i pod jednym dachem. A że każdy, mniej więcej, wiózł z sobą wszystko, czego mógł potrzebować i nie spodziewał się dostać po drodze, gospoda taka nie zaopatrywała się w wymyślne zapasy dla podróżnych. Najczęściej oprócz wody nie w niej dostać nie było można.
Taką przystanią w puszczach sandomierskich, ku granicy Krakowskiego przypierających, była znana wszystkim przeciągającym tędy karczma stara, zwana Borówką. Powierzchowność jej świadczyła, że mnogie już lata, osłonięta lasami, zabezpieczona od wichrów i burzy, przetrwała. Ściany jej z dwu stron już podpierać musiano, dach się pogarbił i porósł zielono, pomiędzy zeschłym drzewem, próchniejącym miejscami, szczeliny czarne przepuszczały wiater i słoty.
Stała samiuteńka jedna, żadnej nawet szopki i kleci nie mając przy sobie, a wyglądała tak czarno, smutno, pusto, jak gdyby w niej już ludzi nie było.
Potworzone nowe drogi i gościńce wygodniejsze rzadko tu już podróżnych sprowadzały; jednakże rodzina izraelska, która od wieku zamieszkiwała w Borówce, trzymała się tego kąta, który dla niej stał się rodzinnym. Nie obawiała się ona ani napaści, ani gwałtu, bo niczym przynęcić nie mogła, będąc sama ubogą.
Jak wybladłe cienie przesuwały się, niby wpółuśpione tą ciszą i osamotnieniem, postacie kilku żółtych i chudych niewiast i wynędzniałych dzieci. Z czego żyli, było ich tajemnicą, bo zarobek od podróżnych, który się mógł nazwać jałmużną, bardzo musiał być lichy. Dawano postójne niechętnie, a silniejsi i butniejsi od niego się uwalniali, tak że wiadra chować czasem było potrzeba, aby grosz jaki zyskać.
Tego dnia jednak wczesnej wiosny trafiła się niezwyczajna rzecz. Z rana przybył tabor podróżnych, a w kilka godzin po nim nadciągnął drugi i oba spoczywały. Za czym nadciągnął trzeci, a pod wieczór i czwarty. Wszystko to były pańskie i dość gromadne orszaki, które nie tylko się z sobą godziły, ale zdawały do jednej należeć rodziny. Może wypadkowe czy obmyślane spotkanie się to skłoniło podróżnych do przedłużenia niewygodnego pobytu w gospodzie, której arendarz schować się musiał ze strachu, tak mu tu ci przybysze własnowolnie a zuchwale się urządzali.
Gdy czwarty oddział nadciągnął już pod noc, gospoda, choć dosyć obszerna, pełniuteńką już była, bo każdy z nich kilkudziesięciu liczył ludzi i niemało kotczych, wozów i kolebek.
Izbę wielką zajęli czterej panowie przybyli, dla których tu stół gotowano, ławy powyścielano, ogień rozpalono i naznoszono tyle sprzętu podróżnego, ile go stare domostwo nigdy razem nie widywało.
Panowie byli wszyscy zamożni snadź, nawykli do wygód, butni okrutnie, a służba ich nawet tak zuchwała, że gospodarz się pokazywać nie ważył. Nie pytano go też o pozwolenie i rozrządzano się w szopie i po alkierzach żydowskich nawet, jak się podobało. Staremu Żydowi ledwie szczupłą jedną pozostawiono komórkę.
Wiosna była młoda jeszcze bardzo, więc chłodna i wilgotna, bez ognia i dla strawy, i dla ogrzania się obejść nie było podobna; rozpalono go też w piecach, na kominach, na koniec w pośrodku szopy nawet, od którego się ona łatwo zająć mogła, lecz Żyd nie śmiał pisnąć słowa. Drzewa suchego nie znalazłszy, gawiedź poradziła sobie, ścianę jedną wewnętrzną rozebrawszy w mgnieniu oka, którą na drwa porąbano.
Żydzi, przez szpary spoglądając na to gospodarstwo, ręce łamali i lamentowali po cichu, stary może i przeklinał tych nieproszonych gości, lecz odezwać się nie śmiał. Z samego • głosu i ruchów czeladzi poznał on ludzi, z którymi nie było podobna wdawać się w rozprawy, a prosić ich, mogło jeszcze podrażnić. Modlił się tylko do Pana Boga, aby po noclegu tym, co rychlej go od załogi tej uwolnił. Nie wątpił, że tak wielcy i możni panowie na odjezdnym mu coś rzucą, aleby wolał datku się wyrzec i strachu.
Orszaki panów nie wszystkie były do siebie podobne, ani równie liczne; szczególniej jeden pomiędzy nimi liczbą, uzbrojeniem, końmi i przepychem celował. Ludzie też, z których się składał, dobrani chłop w chłopa, zdawali się wszyscy do wojaczki stworzeni i butę mieli okrutną.
Z dosłyszanych tu i owdzie wyrazów, gospodarz się dowiedział, że pomiędzy przybyłymi był kasztelan i inni dostojnicy. Zdawało mu się też, gdy czwarty przybył pod wieczór, że na niego oczekiwano i zjazd w Borówce zmówiony był zawczasu. Dlaczego jego biedną szopę wybrano właśnie na tę jakąś naradę, Żyd sobie wytłumaczyć nie umiał, ani się chciał domyślać. To pewna, że ani położenie jej, ani droga, przy której leżała, nie usprawiedliwiały wyboru, chyba tylko zupełne osamotnienie wśród lasów, które tu nie postrzeżonym swobodnie i bez oczu ciekawych zejść się dozwalało.
Najliczniejszy i najpokaźniejszy orszak, chociaż pan jego wiekiem nie był najstarszym, rej wodził widocznie, tak jak on sam w izbie najgłośniej przemawiał, najserdeczniej się śmiał i najsrożej huczał. Rozmowa bowiem, w serdecznych powitaniach rozpoczęta, wkrótce się niemal we wrzawliwy spór zmieniła.
Ci czterej podróżni, którzy w istocie do Borówki się zjechali naumyślnie, aby z oczu ludzi podejrzliwych zszedłszy, swobodnie się o swych sprawach naradzali, byli to czterej z ośmiu niegdy braci Zborowskich, synów tego Marcina, o którym głośne było onych czasów podanie, iż w życiu nigdy żadnej sprawy w sądach z nikim nie miał, bo jurystów i pieniactwa nienawidził, nienawiść swą posuwając do tego stopnia, iz palestrantów, gdy ich pochwycił, „na rybnych stolech”, wedle wyrażenia Paprockiego, bijał.
Rodzina była, wiadomo, tak stara jak sama Polska, ale miała to we krwi ze wszystkimi Jastrzębcami wspólnego, iż spokojnie darów Bożych używać nie umiała, a burzyła się i zrywała do rzeczy wielkich i trudnych, co prawie zawsze przypłacała boleśnie. I chociaż ze krwi tej i plemienia wielce rozrodzonego, bo nierzadko Jastrzębcowie miewali po szesnaścioro potomstwa, jak Marcin Zborowski, wyszło wielu mężów Rzeczypospolitej zasłużonych i dostojeństwa wysokie piastujących, nie dobili się nigdy oni do takiego znaczenia, jakie inne rody pozyskały. Albowiem jeśli ojcu się powiodło, syn najczęściej tracił, co on zdobył, i na stanowisku się nie utrzymał.
Z Jastrzębców, tego czasu już rozrodzonych, a mnogie nazwy noszących od imion posiadanych, rozsypanych z Mazowsza począwszy po całym obszarze Rzeczypospolitej aż do kresów jej, Zborowscy bodaj nie najznaczniejsze i najwybitniejsze zyskali stanowisko. Ani im majętności rozległych nie brakło, ani koligacji, które z pierwszymi domy w Rzeczypospolitej łączyły. Na animuszu też ichmościom nie zbywało, ani na męstwie, i nauki nie brakło, a wszystko psuła ta krewkość i popędliwość, dla której często jednej chwili tracili, uniósłszy się, co długimi laty się odzyskać nie dawało.
I teraz właśnie w podobnym położeniu rodzina się znalazła, od czasu onego pamiętnego zabójstwa Wapowskiego i zajścia z panem Tęczyńskim, dla którego Samuel, mimo wdzięczności dlań Henryka króla, z kraju być musiał wywołanym.
Chociaż wiele sobie z tej banicji nie czyniono, zwłaszcza od czasu ucieczki Henryka, a potem obioru Stefana Batorego, zawsze wyrok ten, wiszący mieczem damoklesowym nad głową jego, dawał prawo pierwszemu lepszemu do nastawania na życie.
Tylko, że na Zborowskich się porwać, zwłaszcza na Samuela, nie lada człeka było potrzeba. Po ogłoszeniu banicji, która całą rodzinę i przyjaciół jej przeciw królowi rozżaliła i zburzyła, wyjechał był pan Samuel trochę za granicę i tułał się, ale pańskim obyczajem z pocztem wielkim, po różnych dworach za granicą.
Wtedy, powiadano, i do Siedmiogrodu do Stefana Batorego zawędrowawszy, miał mu pierwszy myśl poddać starania się o polską koronę i poparcie swoich znaczne zapewnić. Prawdą to było czy nie, pewna, że po wyborze Stefana, chociaż banicji z niego nie zdjęto, Samuel po kraju jawnie się nosił, jeździł, na zgromadzenia szlachty bezkarnie się stawił, a nawet, co królowi tajnym być nie mogło, na wyprawę moskiewską pod Połock z ludźmi się stawił i nikt mu nie rzekł słowa.
Rzec tedy było można, że banicja na,nim przyschła i jest tylko zagojonej rany blizną. I taką by ona może w końcu się stała, gdyby niespokojny umysł Samuela i braci jego nie rozjątrzył starego bólu na nowo.
Wzrost nagły Zamojskiego, którego Zborowscy pogardliwie „Szarakiem” nazywali, chłodne przyjęcie ich przez króla i odmówienie jurgieltu i urzędów, jakich się spodziewali, Zborowskich do takich kroków popchnął, iż z Zamojskim, a przez to i z królem samym, w otwartą popadli wojnę.
Wiadomo, jak pierwsze początki panowania swego król Stefan trudne miał, które tylko z pomocą zręcznego i śmiałego Zamojskiego, a własnej energii i tęgości charakteru, potrafił zwyciężyć i im podołać.
Znaczna część województw w początkach nowego króla znać nie chciała, przy wybranym Rakuszaninie stojąc, i dopiero zwycięstwo nad gdańszczanami odniesione, szczęśliwa wojna z carem moskiewskim, sejmy mimo burzliwości pokonane, śmiałość postępowania, szlachtę szemrzącą i niechętną do milczenia i powodowania się zmusiły.
Wszystko to solą w oku było Zborowskim. Jeden z nich najstarszy, Jan, kasztelan gnieźnieński, przy królu dotąd stojąc wiernie, do upokorzenia zbuntowanych gdańszczan wielce się przyczynił. Żądali więc i za to, i za swe zasługi przy elekcji, aby ich dostojeństwy obsypywano i obdarowywano. Oparł się temu pono Zamojski, nie żeby zazdrosnym był, ale że w nich warchołów znał i obawiał się, a chwila była, w której nie tyle buty i zuchwalstwa, co karności wielkiej potrzeba było.
Krom więc spokojniejszego Jana, reszta rodu z Samuelem i Krzysztofem na czele, coraz dobitniej i głośniej, z tym się nie kryjąc, przeciwko królowi i Zamojskiemu knuć zaczęła.
Dochodziło to przez usłużnych ludzi do uszu hetmana „ a przez niego do króla, ale w początkach gardzono pogróżkami, a środków żadnych przeciwko językowi rozpuszczonemu nie przedsiębrano, bo dotąd na języku wszystko się kończyło.
Ten i ów prawił o spiskach jakichś i opowiadano, że czasu koronacji w Krakowie już Samuel rozżalony do króla strzelać chciał i ku temu namawiał.
Z Zamojskim, okrom Jana Zborowskiego, żaden z nich nie przestawał i za nieprzyjaciela rodu swojego głosili hetmana, nie szczędząc mu potwarzy. Im Zamojski więcej rósł i wyżej się podnosił, a królowi był milszym, bo prawą jego ręką był i pierwszym sługą a przyjacielem, tym nienawiść ku niemu rosła w sercach panów Zborowskich. Stał przed nimi żelazny ten mąż jak zapora, przez którą do majestatu dostąpić nie mogli.
Donoszono hetmanowi, co knowali i jak się odgrażali Zborowscy, szeptano im, jak wzgardliwie te pogróżki przyjmował – i obie strony coraz większej animozji przeciwko sobie nabierały. Jeden tylko Jan gnieźnieński, wiernie po stronie królewskiej stojąc, choć pragnął braci pohamować, nie zdołał.
Wojna z Moskwą właśnie pokój z Turkami i Tatarami czyniła pożądanym, gdy myśl przyszła niespokojnemu Samuelowi opuścić kraj, iść na Niż do Kozaków i próbować „ ażali mu się nie uda nad nimi władzę sobie wyrobiwszy, z tą potęgą stanąć 'królowi w poprzek jego zamiarów. Jak zawsze, był Samuel gorącym i niecierpliwym, gdy mu myśl jaka, zła czy dobra, w głowie zaświtała, tak i teraz, naprzód ludzi swych ku Niżowi sprawiwszy, aby rozpatrzyli się między onym kozactwem, gdy mu nadzieję przyniesiono, że tam wiele uczynić było można, męstwem a szaleństwem i twardym życiem, na które Samuel rad się ważył, począł głośno i jawnie na Niż się zbierać i ludzi ściągać.
Była to w życiu Samka chwila taka, o której on sam czuł i wiedział, że szalę na stronę wielkiej fortuny lub zguby przeważyć mogła. Za młodu wszystkiego zażywszy i nadużywszy aż do szaleństwa, poczynał gorycz czuć we wszystkim, nic mu już nie smakowało, co dla niego było dostępnym. Na sumieniu, jak ludzie powiadali, co nikomu tajnym nie było, wiele miał.
Trojga dzieci matka, żona jego, umęczona niesprawiedliwymi doniesieniami i podejrzeniem, obchodzeniem się nieludzkim przywiedziona do rozpaczy i choroby, zmarła była; którą wspominając, często łzy miewał w oczach, a jedyną córkę, jaką mu zostawiła, bardzo do niej podobną, czule kochał, choć i synom miłości nie skąpił.
Serce bo to było równie do nienawiści namiętnej, jak do miłości szalonej skłonne, którego że nigdy hamować nie próbował, ani umiał, ani teraz mógł, wiodło go ono, gdzie chciało – równie na dobre drogi, jak na manowce. W tych godzinach, gdy go ogarniał szał, a człek mu bodaj palca zakrzywił, ubić był gotów bez rozmysłu, a potem za lada usługę po królewsku nagrodzić i życie ważyć przez wdzięczność. Złym i zepsutym dotąd nie był, dopiero go gryząca przeciwko Zamojskiemu nienawiść i złość bezsilna poczynała psować, a wpływ też brata Krzysztofa na nim się odzywał.
Nim go tu bliżej poznamy, o tym bracie najmłodszym słowo powiedzieć należy.
Zairzucano wiele Samuelowi, bo na oku był, a od zabójstwa Wapowskiego smutnej nabrał sławy i sądzono go do wszelkiego zła skłonnym. Prawda, że pomiarkowania nie miał, że gęby nie strzymał tak samo jak ręki, że często więcej nią grzeszył niż czynem, a dwór jego i przyjaciele, sądząc, – że go wynoszą, wieszali na nim najgorsze łachmany wymysłów własnych – ale z całą szparkością i krzewkością, butą i porywczością, Samuel szlachetnego coś w sobie zachowywał – i w pierwszej chwili zawsze ku dobremu go serce wiodło, choć potem głowa na bezdroża wpędzała.
Wielce do niego na oko podobny Krzysztof, bo i z twarzy, i z ducha, z mowy i z ruchu Samka przypominał, daleko od niego był gorszym. Temu chciwość i ambicja godziny spokojnej nie dawały, a zawiść serce mu jadła, gdy cudze powodzenie widział, wreszcie tego był przekonania, że gdy się człek per fas et per nefas wysoko dobił, wszystko mu będzie przebaczone. Dla sukcesu gotów był też na wszystko.
Wiedzieli szczególniej bracia, że Rakuszaninowi służył wiernie i płacić sobie kazał za to, bo na grosz chciwym i łakomym był niepomiernie; chodziły pogłoski niepróżne, że z carem moskiewskim miał konszachty. Ale gdy Ościka ścięto, a ludzie się przekonali, że król Stefan i w karmazynach chodzącej zdradzie nie folguje, uciszono te wieści, bo 'to gardłem pachniało.
Ci, co go lepiej znali i wiedzieli, co zacz był, mówili, że "tak samo diabłu by służyć był gotów, byle mu jurgielt i bogactwa zapewnił. Taż sama gorąca i niecierpliwa natura, która u Samuela wybuchała niepowstrzymywana, kipiała "i w Krzysztofie, ale w nim zamknięta i zduszona. Z mowy tylko i ruchów gorączkowych poznać było można, iż się nieustarmie hamować musiał, chytrości zażywając jako ten, co "kilku panom na raz służąc, nierad by się wydać ze sromotnym swym zdradziectwem.
Jeżeli kto, to on Samuela jątrzył, a rad go był za swe na – rzędzie używać, nie dając mu tego poznać, podsuwając myśli, które za Samuelowe głosił, choć mu je narzucał. I z tą sprawą niżową Bóg jeden tylko wiedział, kto ją pierwszy podniósł, choć się… nią teraz Samuel jak dziecko lalką nową zabawiał i z nią nosił. Spiski też owe, trucizny i zasadzki na króla i hetmana, o których tyle mówiono, nie zrodziły się w umyśle Samuelowym, który prędzej z nieprzyjacielem wstępnym bojem niż pokątnym knowaniem rad się był rozprawiać.
Ale Krzysztof umiał wmawiać w niego co chciał i kota, jak zażądał, wywracać tak, że bratu białe czarnym, a czarne jasnym potrafił okazać. Lekkomyślny i namiętny Samko, gdy raz pochwycił co z ust brata a do serca wziął, jeszcze bujniej się to w nim rozrastało.
Najstarszy Jan, o którym wspominaliśmy, że mu król pokonanie gdańszczan zawdzięczał, mąż był już dojrzały i uspokojonego ducha, choć tęż samą krew, męstwo i umysłu żywość miał co i bracia. Raz na inną wszedłszy drogę już z niej nie zbaczał, stale się wytkniętej trzymając. Co bracia jego na szarpanie się namiętne zużywali, Jan na stateczne postępowanie w jednym kierunku obracał. Był też i królowi miłym, i Zamojskiemu niepodejrzanym, chociaż nie można rzec, aby bliskie pokrewieństwo z Samuelem i Krzysztofem na niego cieniu pewnego nie rzucało. Musiał się tym baczniej pilnować, tym jawniej postępować, iż każdy wątpliwy krok nieprzyjaciele rodziny Zborowskich przeciwko niemu też obrócić byli gotowi. Wiek w nim nieco krew ostudziwszy, już mu łatwiej dozwalał na wybranym trzymać się stanowisku.
Chociaż go ono w antagonizmie jawnym z braćmi stawiło, Jan nie rozbratał się wcale z nimi, utrzymywał stosunki i spodziewał się wpływem swoim powstrzymać, gdyby niebezpieczeństwo groziło, ratować, gdyby w nieszczęście popadli. Rzadki bowiem naówczas przykład był, aby się rodzina, nawet rozróżniona przekonaniami, rozpadła i nieprzyjaźnie przeciwko sobie występowała. Węzeł starodawny, święty, łączył z sobą rodzeństwa, a nawet dalsze gałęzie i odrośle z jednego pnia pochodzące.
Można więc wystawić sobie, jak bolesnymi dla Jana były wieści, które u dworu i po kraju o jego braci chodziły, przypisujące im straszne zamachy przeciwko' panu i przeciw ulubieńcowi jego, hetmanowi. A im one nabierały większej dosadności, tym Jan bolał mocniej. Wreszcie pogłoska, iż Samuel na Niż się wybiera w chwili, kiedy szło o pokój z Turcją, który łacno lada ruch kozacki mógł zakłócić, skłoniła Jana, jako głowę rodziny, do powołania braci na zjazd i radę, bo się spodziewał powagą swą warchoła powstrzymać, a podżegacza Krzysztofa zastraszyć. Obu ich znał nadto dobrze, aby to łatwym sądzić, niemniej próbować kazało sumienie, bo rodzinie groziła zagłada i sromota.
Niechętnie może zgodzili się bracia na ten zjazd potajemny, który inaczej jak za oczami, w puszczy „ odbyć się nie mógł, boby zaraz języki złośliwe poruszył i jako nowy spisek rzucano by go im w oczy.
Przybywał, oprócz wymienionych, i czwarty brat Andrzej , którego inaczej oznaczyć nie można, tylko jako pośredniego pomiędzy Janem a Krzysztofem.
Z młodu we Włoszech wychowany, ogłady wielkiej, dworzanin potem cesarza Maksymiliana, czym się rad chlubił, sprzyjał po kolei przy elekcjach to książętom włoskim, to Rakuszaninowi, ale i przeciwko Batoremu osobiście nic nie miał, choć go za małego panka uważał i lekko cenił. Życie znacznie w nim namiętności przytępiło, ale dumą urosnął wysoko i umysłem się nad rodzeństwo uważał wyższym, chociaż więcej ogłady miał i pozoru, niż istotnej wyższości. Ambicji wielkiej, i on też dotkniętym się czuł, nie piastując nic nad marszałkostwo nadworne, które ledwie za szczebel do wyższych dostojeństw uważał.
Pomiarkowania i wstrzemięźliwości słowa nauczył go pobyt za młodu na cesarskim dworze, więc z niego myśli prawdziwej nie było łatwo dobyć inaczej, tylko naturę Zborowskich w nim budząc i drażniąc miłość własną. Wybuchał i on, bo miał tąż samą krew co bracia, ale się rychlej hamował i nie puszczał sobie cugli, a nawet gdy się unosił, dworacka ogłada za daleko mu się posunąć nie dopuszczała.
Jak wszyscy oni się z sobą kochali, tak i Andrzej Samuela w wielu jego postępkach rozgrzeszał, bronił go i żarliwie stronę utrzymywał. Z Janem byli chłodno, ale szanowano w nim głowę domu. Zdanie marszalca niewiele między braćmi ważyło może, ale je szanowano i dlatego zjazd się bez niego obejść nie mógł.IV
Był pod ten czas w Krakowie Krzysztof Zborowski, gdy Samuel, wyciągnąwszy w przeszło sto koni na Niż, długo bardzo żadnej o sobie wiadomości nie dawał nawet braciom. Tym, które ich ze strony dochodziły, wiary dawać było trudno.
Oddalenie się z kraju banity, który około siebie najwięcej wr zawy podnosił, zawsze i najbardziej oczy zwracał, choć od Zborowskich oko hetmana odciągnęło, bo się mniej zuchwałego kroku od Krzysztofa obawiał, nie poprawiło sprawy ich u króla i hetmana. Wiedziano, co trzymać o całym rodzie tym z wyjątkiem Jana, który choć braci zawsze bronił przed hetmanem, nie podzielał ich niechęci i do pokątnych ich robót się nie mieszał. Andrzej też tak stał, że na siebie oczów nie ściągał, ale mu nie wierzono. Zamojski wiedział, co o nim trzymać.
Krzysztof udawać miłość do króla i jednać się na pozór z Zamojskim ani myślał, ni się starał; rozumiał to, iż mu nie zawierzą, a całą ufność swą pokładał w Rakuszaninie, bo choć mówiono, że carowi moskiewskiemu wierność nie tylko przyobiecał, ale poprzysiągł, choć z nim nie zrywał, niewiele pono na niego rachował, a po ścięciu Ościka strach go ogarnął, zwłaszcza gdy w papierach jego Zborowskich listy lub wzmiankę o nich znaleziono. Nie było tam dowodu zdrady, nie czyniono przeciwko nim nic, lecz ostrożność kazała zaniechać stosunków, które korzyści żadnych nie przedstawiały na teraz.
Kręcił się więc pan Krzysztof po kraju, malkontentów jak on sam dla cesarza na przyszłość przy sobie skupiając, to na wsi, to w Krakowie, to za granicą bawiąc, znikając i ukazując się niespodzianie, gdy dnia Jednego znać mu dano, iż wyprzedzający pana Samuela od boku jego szlachcic Zarwaniec zjawił się w Krakowie i podczaszego szukał. Łatwo go też mógł znaleźć, bo Zborowscy, ilu ich było, gdy w Krakowie mieszkali, nie gdzie indziej, jak w swoim domu na Franciszkańskiej ulicy.
Dwór był stary, a dla rodziny licznej przez ojca Marcina jeszcze rozbudowany tak, że i niemało gości, i dwory, i ludzi mógł pomieścić. Zajmował oparkanioną przestrzeń bardzo znaczną, w której bodaj czas jakiś napaści się nawet było można opierać, tak był dobrze obwarowany. Stu ludzi i koni łacno mogło tu znaleźć pomieszczenie, a tabor wozów w ogromnym rozłożyć się dziedzińcu.
Wytworności nie było żadnej, bo, jakeśmy mówili, przywoził z sobą każdy co najpotrzebniejsze sprzęty, ale izby szły rzędem, jedna w drugą ogromne, jasne, w których za stół można było ludu posadzić głów dosyć. Mieli tu każdego czasu Zborowscy, jak inni panowie po miejskich dworach, i szopy siana pełne, i szpichrz z owsem, i piece na chleby, i loch na piwo.
Pan Krzysztof zajmował przedniejszą część dworu i tu swoich przyjaciół a posły z różnych stron przyjmował pod czas dniami lub nocą. Czynny był bardzo, choć nierad a tego, co się święciło.
Tajemnica owa, którą marszałek przywiózł do Borówki, iż Batorównę król miał dać Zamojskiemu, już dla nikogo sekretem nie była. Noszono się z nią sarkając, a ona zazdrość, którą łaska króla dla hetmana dawniej budziła, urosła teraz do najwyższej miary.
Nienawidzili niechętni króla, ale stokroć więcej hetmana, że zmiędzy szlachty wyszedłszy małym, dorósł tak wysoko, iż u tronu stał. Przypisywano mu bowiem zamachy w przyszłości na koronę, która po Batorym bez dynastii zostać miała. Wprawdzie wiek i zdrowie Batorego wszystkie te widoki na daleki plan odsuwały, lecz zawczasu już obawiano się. Nikt więcej nad Zborowskich, bo ci wiedzieli, że przejednać się będzie niepodobna i zaufanie pozyskać.
Gdy mu o Zarwańcu, którego znał dobrze, oznajmiono, niecierpliwić się począł podczaszy, iż do niego pierwszego się nie zgłosił, aliści i on sam stawił się.
Samuelowy był to sługa, nawet na oko od pana coś przejąwszy, jak się to zawsze dzieje. Zuchwały, krzykliwy, zbój do korda prędki, toteż od niego na twarzy i głowie liczne miał upominki, siłacz okrutny, do wypitej i wybitej, ale i do głodu, i wszelakiego przemęczenia jedyny. Zarwaniec przez Samuela był w ważnych razach używany, gdy albo o tajemnicę szło, lub o pieniądze. Temu oboje powierzyć było można śmiało.
I tym też razem Zarwaniec od Niżu przybył dla przywiezienia grosza, o p. Krzysztofie nie wiedział i dlatego naprzód gdzie indziej się zwrócił, bo mu pilno było z sukursem dla pana.
Wszystko to w niewielu słowach opowiedziawszy Zarwaniec, gdy go Krzysztof na ławę zaprosił, aby siadł i spoczął, dopomniał się też o posiłek.
– Niech to wszystko – rzekł – w. miłość nie dziwi, żem się tu nie stawił zrazu, że teraz sam się strawy i napoju napraszam, ale bo ja z piekła powracam; w głowie mi jeszcze szumi, a w żołądku ckli od tego głodu, któryśmy z panem żołędziami, grzyby i suchymi jagodami musieli tumanić.
Rękami obiema podniesionymi nad głową plasnął.
– Sto lat żyw będę, to tego nie zapomnę – mówił dalej. – Czasu całej tej wyprawy nie odstąpiłem na krok od pana, dzieliłem z nim wszystko.
– Mówże – przerwał Krzysztof – bom i ja niemało ciekaw.
Zarwaniec głowę podniósł.
– Niech miłość wasza nie myśli, że to się tak da w dwu słowach zamknąć, będzie tego' na jeden albo i na dwa wieczory, z czego pan mój sławę wprawdzie może mieć wielką, ale korzyści najmniejszej, a co nas to kosztowało, mieszek wie i Pan Bóg. Dlategom też przodem skoczyć musiał, aby co grosza ułowić, inaczej nas Zborów nie zobaczy. Wszelako Bogu dziękować, żeśmy z życiem wyszli, bo nie jeden raz się zdało, że tam na kresach przyjdzie ginąć marnie.
– Toć już Samkowa wina własna – odezwał się pan Krzysztof. – Niech powie, czyśmy mu nie odradzali wszyscy, nie odwodzili… Nie pomogły perswazje.
Ruszył ramionami Zarwaniec.
– Tyle korzyści naszej, że teraz tego Niżu nikt lepiej nie zna od nas – dodał.
Podano jedzenie i piwo Zarwańcowi, który się chciwie przysiadł do obojga, po trosze o panu Samuelu mówiąc, jako cudem zdrowo wyszedł z tego ognia i imprezy swej nie żałował.
Na wieczór tedy, gdy i marszałek Andrzej się obiecywał, zamówiono Zarwańca, aby się z powieścią o Niżu stawił. Gotów był, to sobie wymawiając, aby oprócz panów braci nikogo więcej nie było.
– Z panem moim – dodał – jam go świadom, ostrożność zachować potrzeba. Ja po swojemu rzecz opowiem, jakem ją widział, a któż wie, czy to się spodoba jemu? Więc bym nierad, aby rozgłaszano, co on może inaczej zechce tłumaczyć. Jam prosty człek, com widział, powiem.
Zawczasu tego wieczora marszałek się stawił i pan Krzysztof nie ruszał krokiem z domu. Zarwaniec też czekał na nich, wysypiając się, bo powiadał, iż tyle nocy bezsennych spędził, że teraz o każdej porze głowę pochyliwszy gotów kamiennym snem się odżywiać. Wstał za to rzeźwy i krzepki, a gdy mu dla odwilżenia gardła nie żałowano, relację tej nieszczęśliwej wyprawy na Niż tak rozpoczął.
– Wszyscyśmy się z tej imprezy pańskiej siła nie spodziewali, a rychlej obawiali jej, choć nie można powiedzieć, aby ona całkiem na los szczęścia przedsięwzięta była. Słał pan nasz do kozactwa z listy i podarkami nie jeden, ale wiele razy; a odpowiedzi mu przynoszono zachęcające i zapraszające, że hetmana pod czas nie mieli Kozacy i że możnego a mężnego pana, byle im poprzysiągł, chętnie by na czoło postawili. Ano, że przez posły wilk nie tyje, po raz trzeci nie było już co słać, trzeba było samemu jechać. Jakeśmy się wybrali, panowie najlepiej wiecie. We sto przeszło koni, z których siedemdziesiąt szlachty, ruszyliśmy się w najlepszy czas do Kaniowa. A tej części podróży nie ma co opisywać, gdyż pospolitym trybem się odbyła, krom tego, że ze szlachty niektórzy, języka dostawszy, ulękli się i nocami nam pierzchnęli, na których miejsce innych trudno było w tych krajach dostać.
Przodem zaś wyprawiony był nasz Zuzula, z dawna panu służący Rusin, który już raz na Niż jeździł i z Kozakami się znał, tak że gdyśmy do miasteczka tego dosyć opustoszonego przybyli, w którym jedna stara bardzo, murowana cerkiew czyni je do miasta podobnym, jużeśmy tu Zuzulę z powrotem i posły kozackie zastali.
Niech mi to Pan Bóg odpuści, gdy powiem, że owo kozactwo, które jako dzikie i proste chłopstwo ciągle opowiadano, calem inaczej znalazł, niż się spodziewałem. Albom ja źle widział, lub drudzy się mylili. Prości wprawdzie ludzie i obyczaju grubego, to prawda, ale chytrości takiej w pokłonach i obejściu, że ogładzonemu naszemu człowiekowi trudno im sprostać. A tak się umieją szczerymi, otworzystymi czynić, tak dobrymi się ukazują, iż człowiek wcale się na baczności od nich nie ma, za co potem przypłaca, cośmy stokroć doświadczyli.
Więc i ci pierwsi, których zastaliśmy w Kaniowie z Zuzulą, tak do kolan przypadali naszemu panu, a tak się radowali mu i zapraszali, żeśmy sądzili, jakoby na gody i do gotowego ruszamy. P. Samuel wielce ochotny był, więc hojny, wesół i to tylko powtarzał: „Niechże baczą ci, co mi tu niefortunę przepowiadali”.
Tu z tymi posły zdawało się, że się cała rzecz ubiła i skończyła. Opowiadali Kozacy, że ich pograniczny starosta dla króla chciał pozyskać i wielkie rzeczy obiecował, ale oni się Wilczych Zębów obawiali, o których już wiedzieli, że gdy się na kim zawrą, to go nie puszczą, i woleli Zborowskiego mieć nad sobą, który by ich swobody nie ukrócił. Więc pił p. Samuel na zabój, pili i oni, a sadzał posły podle siebie do stołu, a podarkami ich obsypywał. Ci zaś w imieniu swych sotni i gromad przysięgali. Rzecz zdawała się skończona. Przy czym pilno do siebie jegomości zapraszali, aby co najrychlej przybywać raczył. Opatrzywszy ich jak najlepiej, odprawiono stąd przodem, a myśmy w najlepszej myśli ciągnęli do Czerkas.
Ano, tu powiedzieć muszę, o czym z nas nikt nie wiedział, aż dopókiśmy nie stanęli w Czerkasach, że oprócz tego, iż z kozactwem się zmawiał pan nasz, miał i drugą imprezę napiętą, tak aby ta tamtą zasłaniała. Okazało się, że ze starostą pogranicznym, którego imienia wyznać nie chciał, zmowę też miał, że ten na niego podle Czerkas w kilkaset ludzi czekać się obiecał, aby razem szli na Putywl , zamek moskiewski.
Krzysztof wybuchnął podziwieniem wielkim.
– Gdybym ciebie nie znał, że tego z palca wyssać nie mogłeś, nie wierzyłbym ci. Do kozactwa jechał, aby je królowi odciągnąć, a ze starostą królewskim w pomoc przeciwko moskiewskiemu razem się wybierał. Jakże to tu pogodzić?
– Godźcie, jako chcecie – odparł Zarwaniec. – Ja też niespełna rozumiem, tyle pewna, że starosty owego i wojska jego, i obietnic aniśmy śladu, ni znaku, ni o nim wieści nie znaleźli. Tak tedy nad rzeką Pskłą postawszy i spocząwszy, gdyśmy nadaremnie czekali, a Kozacy naglili, aby do nich jechał, ciągnęliśmy nad rzekę Samarę, gdzieśmy po raz pierwszy około dwóchset Kozaków spotkali, od których czołobitnością wielką byliśmy przyjęci, co nam nadal wielkiej dodało otuchy, chociaż kozactwo to nie było rycerskim i prawdziwym, ale ci, co ich wodnymi Kozaki zowią, którzy ustawicznie łowią ryby, na rozmaitego zwierza po ostrowach dla skór polują i wszelkim gospodarstwem, a po trosze i handlem się zajmują. Obyczaj i tu zastaliśmy prosty, ale dostatek znaczny. U których Kozaków powiadają, w kubłach od mazi i dziegciu czerwone złote i talary się chowają. Onić sami dla siebie nie potrzebują wiele, bo życie prowadzą chłopskie, ale skarby te na powszechny pożytek obracają i na to swe rycerstwo, które ich broni i osłania. Tu więc, kto by na ryby łakomy był, mógł się najeść do syta, gdyż najpiękniejsze po niczemu, a obfitość po jeziorach ich taka, że czasem dla ciasnoty zdychają i zarażają powietrze. Na zwierzu też wszelakim nie zbywa, które głównie dla skór Kozacy łowią i biją.
Dotąd jeszcze wszystko nam szło jak z płatka, kłaniali się i pokłony bili, choć czasem człek wejrzenie spode łba spotkawszy, aż mrowiem czuł, że mu przeszło, ale milczeli i jeszcze się akomodowali. Nic zmiennego nie było, a pan nasz coraz animuszu większego nabywał i z tych, co mu nie dowierzali, śmiał się.
Od rybnych Kozaków do rycerskich, na wyspę, na której niby stołeczny ich grodek miał być, inaczej jak przez rzekę sią przeprawiając, dostać się nie było można. Ani na czółnach zbywało, ale rzeka osobliwa i niedostępna w tych miejscach, którą potrzeba znać, aby ją bezpiecznie przebyć. Wznoszą się bowiem na znacznej przestrzeni jej skały, jedne większe, drugie mniejsze, niektóre ponad wodą, inne nieco nią osłonięte, a tak całe koryto przecinające, że nieznajomy człek ani wpław, ani czółnem nie przepłynie tych progów, których tam niemało jest. Każdy z nich ma nazwisko i różni się jeden od drugiego, wszystkie przecie zawadą są dla żeglujących. Dodawszy po brzegach niezmiernie wysoko wyrosłe trzciny, niby lasy, a moc ptastwa wodnego, możecie sobie wystawić, jako ten kraj wygląda. Twierdz Kozacy nie potrzebują i wiedzą o tym. Łatwiej się tu obronić, niż wyśledzić i schwytać.
Prowadzili nas tedy między dwa te progi na uroczysko, które oni Jawołżanem zowią, dla przeprawy, a myśmy jeszcze i ich przysięgami uspokojeni tak bezpiecznie szli, jak byśmy doma byli. Tu tedy pierwszy wypadł znak, iż z kozactwem daleko było do końca. Zobaczywszy hajduków zbrojnych kupę niemałą, nasz orszak znaczny, kozactwo, które się tu już zbiegło w kilkaset ludzi, z dala się trzymało i zaraześmy postrzegli, że się nieprzyjaźnie mają. Była chwila jak by się napaść i bitwę stoczyć gotowali; posłano Zuzulę dla rozmowy i porozumienia i rzecz się wyjaśniła.
Nieświadomi tego, co starszyzna ich z p. Samuelem zmówiła, Kozacy wzięli zbrojny nasz oddział za królewskie wojsko, które ich do posłuszeństwa i posługi chce zmusić… A że oni tam swą swobodę nad wszystko sobie cenią, gotowi byli stać w jej obronie. Ledwie się udało dwu z nich na rozmowę ściągnąć. Tym p. Samuel rzekł z prosta, że nie jest żadnym królewskim sługą, ale go ich własna starszyzna wybrała i wezwała, że na… jej żądanie przybywa i nie ma innego zamiaru, tylko im być ojcem i towarzyszem, a obrońcą. Czyśmy ich przekonali, czy uwierzyli nam, czy nie, ale zmiarkowali też, iż z tą garścią, sami się oddając w ich ręce, niebezpieczni im być nie możemy. Jakoś się tedy udobruchali, a p. Samuel po rusińsku do nich gorącym słowem przemówiwszy, jak to on umie, częstując i obdarzając, jakoś niechętnych rozbroił, ale to nam mogło już okazać, że do końca było daleko, a kozactwo wcale tak łatwowiernym i do pozyskania lekkim nie było, jak się nam w Kaniowie zdało. Po rozhoworach tedy zgodzili się nam osiemdziesiąt ludzi dać dla przeprawy przez progi, bez których my jak w matni byśmy tu zostali.
Ciągnęliśmy tedy stąd ku miejscu na przeprawę oznaczonemu, pomijając zameczek Chortycę, który tam był niegdyś kniaź Wiśniowiecki postawił. Tu gdy o zamkach mowa będzie, aby sobie ichmoście nie wyobrażali, iż to murowane a mocne grody są. Dodać muszę, iż wszystko tam z drzewa, z gliny, z ziemi, a rzadko co z kamienia. Przeciwko Tatarom, którzy tam zabiegają, bośmy sami ich straże widzieli, i lada wał starczy. Tu już i z Kozaki, i od tych Tatarów niemałe trudności poczęliśmy widzieć i czuć przed sobą. Ci, którzy sobie wyobrażali, że do gotowego idziemy, a niebezpieczeństw żadnych nie zaznamy, znacznie poszkapieli, tak że nam ze szlachty nocami znowu po kilku uchodzić zaczęło. Na to rady innej jak pilność nie było, a p. Samuel zapowiedział głośno, że kto się z nim iść ofiarował, musi dotrwać do… końca, a gdyby uchodzić chciał i pochwycony został, jako zbiega w łeb kula nie minie, co trochę ich pohamowało.
W Chortycy noclegował p. Samuel, a choć postu nie było, i on, i ludzie przez cały ten czas jeno rybami żyć musieli, bo tych wszędzie było podostatkiem, i szczuka łokciowa nie żadną osobliwością, mięsa zaś nie było dostać. Więc kucharz pański Michał biadał i radował się razem, różnie je przyprawując. Chleb też podpłomykami przyszło zastępować.
Szło tedy dalej na pozór po myśli, bo nam już blisko obiecywali owo hetmaństwo, buławę i obwołanie pana naszego, a zdanie mu władzy nad sobą. Myśmy w to wierzyli święcie, a i p. Samuel wszystko za dobre przyjmował, co obiecywali, choć się później okazało, że nas w pole wywiedli. Dlaczego? Bogu wiadomo. Albo się podarków więcej z nas wyzyskać spodziewali, albo mieli jakieś rachuby swoje, dosyć, że tam szczerości za grosz nie było, choć my wierzyliśmy im cale.