- promocja
- W empik go
Bankier. Tom 1 - ebook
Bankier. Tom 1 - ebook
Bankier Samuel Lipszyc po powrocie z pogrzebu Zuli Pogorzelskiej do swojego wytwornego apartamentu odkrywa kradzież, którą sam zlecił. Sęk w tym, że zginęło znacznie więcej, niż zaplanował.
Ta niezwykła intryga rozgrywa się w Warszawie lat 30. w otoczeniu licznych kabaretów, rewii, gwiazd nie tylko teatralnych. Komisarz Kossobudzki próbuje rozwikłać zagadkę bankiera. Pomaga mu zjawiskowa, obyta w warszawskim świecie elit dziennikarka Aldona Majewska, której obserwacje zmieniają tok śledztwa. Okazuje się bowiem, że zemsta najlepiej smakuje na zimno…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7591-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Jadą! Jest!
Przed warszawskimi Powązkami stał tłum towarzyszący od zawsze wszystkim wydarzeniom. Radosnym i tragicznym. Teraz pogrzebowi – odwiecznemu inkubatorowi plotki, najlepszej okazji spektakularnego wyrażania nieszczerego żalu.
Tego brzydkiego dnia żegnano sławną aktorkę kabaretową Zulę Pogorzelską, więc przed bramą Świętej Honoraty zgromadziły się tłumy niepoliczalne. Pogrzeb był niezwyczajny, bo gwiazda zmarła w Wilnie, skąd trumnę ze zwłokami przetransportowano na Dworzec Wileński, stamtąd – na Powązki.
– O! Dymsza idzie.
– To nie on, to Lawiński.
– No co ty, ja bym Dodka nie poznała?
– A tamci? Za nimi?
– To chyba z teatru. Albo z filmu.
Luty tamtego roku wcale nie był zimowy. Był szary, bury, mglisty, ale śnieg z deszczem nie odstraszył nikogo. Kiedy trumnę umieszczono na wózku – „cała Warszawa zobaczyć musiała to”. Płaczącą matkę, zbolałego wdowca, koleżanki aktorki. Kolegów i dawnych adoratorów. Sławy, które przybyły na cmentarz, aby pożegnać przyjaciółkę.
– O, tam jest Lawiński! Ten duży, przystojny.
– On, on. A ten z nosem?
– Fogg?
– Fogga nie widziałam. To może któryś z Danowców? Albo reżyser jaki? Ja wiem?
Na spuszczaną do grobu trumnę ksiądz rzucił grudkę ziemi. Zaraz za nim stał dostojny jegomość w bobrowym futrze, postawny i elegancki. Taki, którego wszyscy zobaczą i każdy go zapamięta. Miał wzorcowy smutek na twarzy.
– Ten to chyba jest reżyser.
– Co ty!
– To może derechtor? Z teatru? Albo redachtor jaki?
– Nie. To jej mąż. Ten…
– Mąż to on był tydzień temu.
– Tom!
– Przestańcie, kumy. To pogrzeb przecie.
Futra, pelisy i bekiesze tworzące kondukt wypełniały całą aleję cmentarną. Za nimi palta, jesionki i płaszcze. Było, jak być powinno: wytwornie, dostojnie, bogato. Ale korpulentna postać w bobrowym futrze cały czas wydawała się głównym bohaterem powązkowskiego spektaklu. Bardzo się starała, żeby dostrzeżono również ją. Przede wszystkim ją.
Ten pogrzeb to było jej alibi.
– Tamten z nosem to Lopek?
– Albo Hemar.
– Widziałaś? Dodek płacze. A zawsze taki zgrywus.
– Każdy płacze. Zobacz, ta maleńka to Stefcia Górska.
– Ona razem z tym… no, z Jaroszem?
– Z Járosym.
– No!
Kiedy ksiądz skończył zwyczajowe modlitewne pożegnanie zmarłej, ktoś zanucił nieśmiało „Qui Pro Quo… kochana stara buda”. Mężczyźni podchwycili: „Qui Pro Quo… ten teatr nam się udał…”. Za chwilę niemal wszyscy śpiewali tęskną, smutną, mało jednak pogrzebową pieśń. „Co jak co, niech tam kto ma skarbów sezamy – po co nam to?”
Plotkarki, kuchty i służące zamilkły zgorszone: co oni? Kabaret sobie robią? Artyści, to się wygłupiają.
A „oni” śpiewali dalej, jednym głosem. „My mamy Qui Pro Quo… Co będziem dużo gadać? O to tylko szło!”
Zamilkli jak na komendę. W taką pogodę nikt nie miał głosu, nie miał siły, nie miał chęci na publiczny występ. Nikt też nie miał sumienia wspominać czegoś, co skończyło się bezpowrotnie pięć lat temu. Na pogrzebie koleżanki żegnali dawne dobre czasy, żegnali swoją młodość, żegnali teatr, którego już nigdy nie będzie. Kątem oka patrzyli na Járosy’ego i na Własta. Bo tylko oni mogą przywrócić to, co było.
– Tamta, patrz! To Kalinówna?
– Ta aktorka?
– Z Zulą razem występowała. W kinie.
– Aha, obok Lawińskiego i Dodka. To oni.
No, teraz już można się żegnać. Bobrowe futro złożyło pełne smutku kondolencje każdemu, kto stał obok niego – wszyscy będą pamiętać, wszyscy potwierdzą, że widzieli. Że Samuel Lipszyc na tym pogrzebie był do samego końca.
Z trudem przedarł się przez ciżbę, przed kościołem zatrzymał taksówkę i pojechał do siebie. Żeby znów rozpaczać: Dlaczego? Dlaczego to mnie spotkało?
Bo w swoim wytwornym apartamencie na drugim piętrze eleganckiego domu przy Hożej bankier Samuel Lipszyc odkrył kradzież.
Dużo większą, niż sam ją zaplanował.2
– Proszę zostać na swoim miejscu. Jeszcze trochę cierpliwości. Zaraz się panem zajmę.
Wśród kilkunastu osób zaludniających od kilku godzin apartament bankiera tylko ta jedna mogła być komisarzem.
Postawna sylwetka, na oko czterdziestka. Pobłyskujące siwymi nitkami nie tak dawno czarne włosy, pociągła twarz, kształtna głowa. Pod nią krawat, schowany pod klapami dobrze skrojonego surduta. Spinki w mankietach koszuli, sztuczkowe spodnie, błyszczące kamasze – strój dowodzącego akcją znamionował raczej radcę prawnego, dyrektora departamentu, zadowolonego z siebie przemysłowca.
– Panowie detektywi, wszystko zrobione?
Fotograf, aspirant i dwaj przodownicy chowali przyniesiony sprzęt, otrzepywali ręce z proszku, którym posypali niemal wszystkie meble i przedmioty w mieszkaniu poszkodowanego, rozglądali się dokoła. Dużo było do zbadania, wszyscy wiedzieli, że to sprawa szczególna.
Komendant główny Kordian Józef Zamorski, do którego błyskawicznie, acz szczebel po szczeblu „wspięło się” doniesienie o kradzieży u tak znamienitej osoby jak bankier Samuel Lipszyc, rozkazał wydelegować do jego mieszkania na Hożą, jeszcze tego popołudnia, najlepszego detektywa stołecznej policji. Właśnie Jędrzeja Kossobudzkiego z Centrali Służby Śledczej. Najinteligentniejszego funkcjonariusza Wydziału IV Komendy Głównej Policji Państwowej.
– To teraz proszę siadać. – Kossobudzki zachowywał się jak właściciel apartamentu. – I jeszcze raz proszę podać mi, co panu skradziono, czego pan tutaj nie widzi. Tylko spokojnie.
– Kawy? – zapytał grzecznie Lipszyc.
– No, jeśli pan sam potrafi… Ale może innym razem. Dziękuję.
Milczeli przez dłuższą chwilę, udając, że każdy patrzy nie wiadomo gdzie, tylko nie na rozmówcę.
– Więc sejf. Za obrazem.
– Jak zawsze.
– Co zawsze?
– Sejf za obrazem. Nad kredensem. W takim mieszkaniu jak to sejf za obrazem to pierwsze miejsce, do którego zmierza złodziej.
– No tak.
– I w tym sejfie, jak pan zeznał, były…
– Biżuteria, papiery wartościowe, gotówka, trochę pamiątek.
– Niech pan jeszcze raz przeczyta swoją listę, może było coś jeszcze?
– Myślę i myślę, ale nie. To znaczy tak… Że chyba nie.
– Żadnego bałaganu, nieporządku, porozrzucanych rzeczy, przestawionych mebli?
– Właściwie tak. Niby wszystko na swoim miejscu. Pozornie, że tak powiem.
– Pozornie…
Komisarz rozglądał się dokoła.
– To nie był taki sobie złodziej. Taki, co to, wie pan, skok, łom i w dom. Wszystko sobie zaplanował, przygotował wcześniej. Miał dużo czasu, musiał pana i ten dom obserwować. Fachowiec. Co jeszcze?
– Ja nie znam złodziei.
– Ale ja o rzeczach, które pan stracił.
– Już panu mówiłem. Z kredensu lichtarze, cukiernica, sztućce… wszystko srebrne, w dobrym gatunku, z monogramami.
– S.L.?
– Nie, J.K. – zastanowił się chwilę. – Takie jak pańskie… Kupiłem u jubilera, ktoś mu je sprzedał.
– Nie ja. Sekretarzyk?
– Sprawdzałem, pana detektywi razem ze mną. Nic nie zginęło. Oczywiście tam ślady buszowania są, ale nic nie zginęło.
– Dokumenty?
– Rodzinne chyba nie.
– A bankowe?
– Ja z banku niczego do domu nie przynoszę. Pan chyba też – próbował rozładować sytuację Lipszyc.
– Ja z banku przynoszę do domu tylko pieniądze. Oczywiście kiedy je mogę stamtąd wyjąć. Kiedy je mam.
Kossobudzki wstał.
– Gdyby pan zauważył, że jeszcze czegoś brakuje, proszę natychmiast mi powiedzieć. Pierwsza uwaga, pierwsze spostrzeżenia, pierwsze wrażenia są bardzo ważne. Czasami najważniejsze.
Bankier starał się ukryć zdenerwowanie, bo przecież skradziono mu dużo więcej niż umówione. Przede wszystkim szkatułę z dokumentami. Podać do protokołu? Cholera jasna!
– No dobrze. To przejdźmy teraz do kuchni.
Stanęli przy oknie. Wychodziło na podwórze.
– Co, pańskim zdaniem, mogło się stać? Jak to wyglądało?
– Jak wyglądało, jak wyglądało! – fuknął gospodarz. – Wszedł po murze. Ta ściana jest wciąż nieotynkowana, więc cegły, występy są jak schodki. Dla wysportowanego łobuza to żaden kłopot. No i to okno. Wybił szybę, wypchnął framugę… to znaczy ramę. I wszedł. Na stole są ślady. Tak powiedzieli pana wywiadowcy.
– I nic pana nie dziwi?
– A co ma dziwić? Że wysoko? To tylko drugie piętro. Dla taternika czy kogoś takiego to żaden kłopot.
– Ale szyba!
– Co szyba?
– Szyba, owszem, wybita. Ale gdzie jest szkło?
Bankiera zamurowało. Kucnął, patrzył pod stołem, pod stopy, macał na podłodze.
– Faktycznie.
– A więc jak nie ma tu, to szkło jest tam, na zewnątrz.
– No tak…
– A jak tam, to okno, ta szyba, to wszystko ma odwrócić uwagę. Zmylić.
– Czyli?
Komisarz spojrzał na gospodarza z wyraźną przyganą.
– Wie pan… – ważył każde słowo – tak się czasami robi. Fałszywe tropy, a prawda gdzie indziej.
– Jaka prawda?
– Że mądry złodziej tak by nie zrobił. Więc to nie on. A jeśli nie on, to może… sam właściciel mieszkania?
– Ja sobie… jak pan… – Lipszyc mało nie eksplodował z wściekłości.
– Ja nie mówię, że pan. Ale czasami tak się robi. Fałszywa kradzież, żeby na przykład wycyganić ubezpieczenie. Ale może być pan spokojny. – Kossobudzki uspokajał bankiera. – Ma pan przecież alibi.
– Mówiłem panu. Byłem na pogrzebie.
– Od dziesiątej do pierwszej.
– Prawie do pierwszej – poprawił go machinalnie Lipszyc. I zdziwiony zapytał: – A skąd pan wie?
– Bo pana tam widziałem. Ja także pojechałem na Powązki, żeby pożegnać Zulę.3
– Widział pana kto?
– Panie prezesie! Ma pan do czynienia z fachowcem!
– Ładny mi fachowiec! Spaprał pan całą robotę.
– Jaką robotę? Szefie! Jak pan się umawia, to niech pan dotrzymuje słowa. A nie robi z tata wariata!
Siedzieli w Łazienkach, niedaleko Pałacu na Wodzie, ukryci między krzewami. Starali się mówić szeptem, ale rozsadzała ich wściekłość. Bankier w roboczej fufajce, pumpach i żołnierskich buciorach krył się pod kapturem. Jego rozmówca, pierwszy złodziej Rzeczypospolitej, wyglądał podobnie – jak lump z Powiśla.
– Panie Mańku! Jeszcze raz, bo się pogubimy. Sprawa jest poważna.
– Mówię przecież, że poważna. Widział pana kto?
– Dorożkarzowi kazałem podjechać pod bramę, szybko wsiadłem… chyba bezpiecznie. Wysiadłem przy Agrykoli, chodziłem wszystkimi alejkami, w lewo, w prawo, z powrotem, żadnego ogona nie widziałem.
– Zobaczymy.
Spocony Lipszyc odsunął kaptur, który mu wciąż zasłaniał oczy, ale szybko go naciągnął na głowę.
– Miał pan listę rzeczy do wzięcia. I miało być tylko to, co tam. Zrobił mi pan… No, nie znajduję słów!
– Na co?
– Na tę robotę. Tę… kradzież.
– Robota była. Sam widziałem. Tylko że to nie ja.
– Panie, co mi pan tu farmazony wstawia?
– Nie ja, panie prezesie, klnę się na Boga jedynego.
– Pana słowa to… Zaraz, jak to nie pan?
– No, nie ja. Byłem tam, owszem. Jak żeśmy się umówili. Drugie podwórko, na prawo klatka kuchenna. Drugie piętro. Też na prawo. Wkładam klucz, ten mój, uniwersalny – pan wie. Nie otwiera. Przekręcam w drugą stronę – zamyka. Czyli zamek otworzony. Naciskam klamkę – puszcza. No to wchodzę.
– Nic nie rozumiem! Widział pana kto?
– Szefie! Przecież ja jestem fachowiec.
– I co ten fachowiec? Wszystko spartolił.
– To tamten łachmyta. Pan jesteś pedant, a tam w pokoju…jakieś takie nieposprzątane.
– No i co? Mówże pan!
– Biere narzędzia i jak się umówiliśmy, zaczynam robotę. Obraz – zdejmuję – sejf – biorę moje klamoty – a sejf niezamknięty. W środku pusto. Przyglądam się zamkowi… ktoś to zrobił czyściuteńko. Zupełnie jak ja.
– A szafki, kanapa, biurko?
– Także samo. Nic. Żadnych fantów do zabrania. Czyściuteńko.
– A w tym… no…
– Dalej nie sprawdzałem. Ja jestem człowiek spokojny, pan wie. A wnerwiłem się, jakbym bombę rozbrajał. Jeszcze raz sprawdziłem, ale co tu sprawdzać, jak niczego nie ma. W sejfie, w biurku, w sekretarzyku, w otomanie: co miało być, to nie ma. Nigdzie nic po prostu.
– I nigdzie indziej?
– Szefie, co pan! Mam swój honor. Jakby pan kazał, zlecił, powiedział, że jeszcze tam i tam, proszę bardzo. Za inną stawkę oczywiście. Ale ja jestem dokładny, pan mnie zna: odtąd dotąd.
– No to jak nie pan, to kto?
– O! I to jest pytanie. Sam w głowę zachodzę, bo to był, no… Nie chcę się chwalić, pan mnie zna, ale to był… mistrz po prostu. Właściwie ja, ale to nie byłem ja.
Lipszyc otarł pot z czoła.
– I co dalej?
– Jak to co? Posprzątałem, co porozwalane, na wsiakij pażarnyj słuczaj wytarłem tam, gdzie może co dotkłem, ale ja w rękawiczkach, pan wie. No i cichutko jak wszedłem, tak wyszłem.
– A dlaczego pan wywalił szybę w kuchni?
– Ja?!
– A kto?
– Tamten… patałach.
– Jaki tamten?
– Co panu mieszkanie opędzlował. Ten, coś go pan wziął zamiast mnie. Trzeba było powiedzieć: nie to nie.
– Zaraz, ja zwariuję!
– Wariować nie ma co, jak się jest myszygene.
– Panie Mańku!
– Już dobrze, poniosło mnie.
Lipszyc wziął głęboki oddech. Odruchowo sięgnął po papierośnicę, ale jego rozmówca powstrzymał go gwałtownym ruchem.
Siedzieli dłuższy czas. Samuel Lipszyc sapał, Marian Kawka milczał.
– Co pan tak siedzi? Powiedz pan coś!
– Kiedy myślę.
– I co pan wymyślił?
– Że sprawa jest poważna.
– To to ja wiem. Ale co się stało? Pan jesteś fachowiec.
– Teraz? Po robocie, której nie było? Myślę, szefie.
– No i…?