- promocja
- W empik go
Bankier. Tom 2 - ebook
Bankier. Tom 2 - ebook
Los połączył uczuciem niebywałej siły Aldonę Majewską i inspektora Jędrzeja Kossobudzkiego. Ten po sukcesie sprawy Bankiera nie tylko zyskał miłość, ale i zasłużony awans. Pewnego dnia dowiaduje się jednak, że jego ukochana wypływa w rejs do Buenos Aires „Chrobrym” wraz z... Witoldem Gombrowiczem.
Polską wstrząsają informacje o planach Niemiec i ZSRR, o agresji, o… wojnie. Władze Polski uznają, że kraj jest rzeczywiście zagrożony, więc postanawiają zabezpieczyć zawartość skarbca Banku Polskiego i ewakuować całe złoto z Warszawy.
Kossobudzki zostaje wyznaczony do nadzorowania krajowych rezerw złota. Wtedy inspektor dostaje telegram o treści: „Zwiał”…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7928-6 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siedzieli w miejscu, które im przeznaczył los. A właściwie Los – ten szczodrobliwy, zapewniający szczęściarzy, że ci większych kłopotów mieć nie będą. A przynajmniej takich utrudnień i niedogodności, które uwierają ludzi zwyczajnych, przeciętnych, pospolitych.
Aldona Majewska przykuwała każde spojrzenie. Mężczyźni, mało dyskretnie oglądający się za nią na ulicy, podziwiali ją. Kobiety, z tego samego powodu, jeśli jeszcze jej nie nienawidziły, to na pewno szczerze nie lubiły. Czym urodziwa brunetka o figurze „jak z żurnala” zupełnie się nie przejmowała. Od lat redagowała rozchwytywany przez socjetę miesięcznik „Salon”, dzięki czemu niemal dyrygowała warszawskim światem ówczesnych celebrytów.
Majewska była znana, popularna, podziwiana, nawet ceniona. Ale przede wszystkim miała JEGO: Swojego Mężczyznę.
Mężczyzną Jej Życia był od trzech lat Jędrzej Kossobudzki.
Postawna sylwetka. Pobłyskujące wcale licznymi siwymi nitkami nie tak dawno czarne włosy, kształtna głowa, pociągła twarz. Pod nią krawat, schowany pod klapami dobrze skrojonego surduta. Spinki w mankietach koszuli, sztuczkowe spodnie, błyszczące kamasze – taki strój znamionował raczej radcę prawnego, dyrektora departamentu, zadowolonego z siebie przemysłowca.
Każdy, kto się dowiedział, kim Kossobudzki był naprawdę, dziwił się niepomiernie: to naprawdę policjant? I co z tego, że taki elegancki? To przecież glina!
Majewska i Kossobudzki właśnie się spotkali, bo jedno drugiemu musiało powiedzieć coś bardzo ważnego, może nawet wyjawić wreszcie tajemnicę i to wcale nie prywatną.
Miejsce na spotkanie wybrali idealne: tyły warszawskiego hotelu Bristol, przerobione na altankę hotelowe podwóreczko, które wiosną i latem gościło nielicznych. Tylko tych, z których Bristol był dumny, ale chwalić się nimi nie chciał, bo nie powinien.
Inspektor Kossobudzki siedział tyłem do wejścia, nie mógł więc widzieć, co działo się za jego plecami.
– Komu tak kiwasz głową? Ktoś znajomy?
– Nie, to kelner pyta, czy może wpuścić gościa.
– Jego gościa?
– Mojego. To znaczy… naszego. Twojego.
– Ale ja nikogo…
Nagłym gościem – zdaniem Kossobudzkiego: intruzem – okazał się redaktor Misiewicz, reprezentujący „Kurier Polski”.
– Jak już mam być sławny, to wolałbym u Grydzewskiego, w „Wiadomościach Literackich” – próbował oponować towarzysz Majewskiej.
– Ale „Kurier” ma ponad dwieście tysięcy nakładu. Nie grymaś, Jędrusiu. Wiesz, ile w Polsce ukazuje się tytułów prasowych?
– Chyba nie setka – próbował zakpić Kossobudzki.
– Żartujesz? Dwa tysiące sześćset dziewięćdziesiąt dwa.
Chwilową ciszę przerwał nagły gość:
– Przepraszam, czy mogę?
– Umówiony, zaproszony, zaraz będzie ugoszczony. – Majewska wskazała wolne krzesło. – Niech pan siada.
– Pan redaktor – zwróciła się do Kossobudzkiego – chce przypomnieć swoim czytelnikom i w ogóle wszystkim twój, Jędrusiu, sukces. Sprawę Bankiera.
Gdyby potrafił, Kossobudzki ukamienowałby wzrokiem swoją towarzyszkę. Musiał jednak grać narzuconą mu rolę.
– Bankier… Dawne czasy. Na pewno solidnie pogrzebał pan w archiwum?
– Oczywiście, panie inspektorze.
– No to niech pan posłucha.
W czwartek siedemnastego września trzydziestego pierwszego Bank Pocztowy w Płocku przygotował pieniądze do transportu do centrali. Było ich wyjątkowo dużo, bonów i biletów skarbowych razem na trzysta osiemdziesiąt tysięcy i prawie pięćset złotych. Starannie posegregowane, ułożone, spisane – następnego dnia rano miały pojechać do Warszawy.
Ale w nocy było włamanie. Takiego w Płocku nikt do tej pory nie widział. To był jeden z niewielu urzędów, w którym jeszcze nie założono systemu alarmowego. Złodzieje weszli od podwórza, przez drzwi dla personelu. Wzmocnione podwójną blachą, miały trzy zamki szwajcarskie, wszystko solidne, ale… Żadnych narzędzi nie znaleziono. Sprawa była tak dziwna, że do prasy podano tylko zdawkowe informacje.
– Bo wie pan, kolego redaktorze – wtrąciła się Majewska – jeden złodziej zamknął drugiego na kłódkę. W środku. W tym banku.
– Pieniędzy nie znaleziono. – Kossobudzki z trudem powrócił do roli lektora. – O pojazdach, które może rzucały się w oczy, więc może do tego napadu zostały wzięte, też ani mru-mru. A potrzebne były, bo worków ze skarbami było czternaście. Powiem szczerze: świetna robota, złodziei dwóch, nie więcej. Musieli mieć rozeznanie od tygodni i planowali to długo. Co tu dużo mówić: fachowcy. Zamknięty przez kolegę bidula to był naprawdę ktoś, złodziejski mistrz. Dostał pięć lat, rozprawa była błyskawiczna, na początku pokazowa, bo to przecież sensacja, ale szybko się okazało, że dla wymiaru sprawiedliwości to po prostu wstyd. Adwokat skazanego czepiał się szczegółów – zresztą miał rację, bo dowody? Chyba tylko jeden: że obcy facet na poczcie, zamknięty od zewnątrz, a pieniędzy ani grosza.
– Ale to nie najważniejsza sprawa, chociaż pierwsza w tym misternym łańcuszku. – Majewska przywykła do kierowania każdą rozmową.
– Tak – westchnął Kossobudzki – bo sprawa, którą polecono nam rozwikłać, była późniejsza. To sprawa powstania Domu Bankowego Samuela Lipszyca. Kiedy? Wiosną trzydziestego drugiego. Jak? Najprościej mówiąc: po okazaniu majątku, który miał gwarantować możliwość, że tak powiem, wykonywania wszystkich operacji, po prostu działania.
To było rok po upadku Österreichische Credit Anstalt, co nasza bankowość odczuła bardzo boleśnie, zwłaszcza prywatna. Z powodu? To oczywiste: z powodu odpływu z Polski kapitału zagranicznego. Od trzech lat działał Bank Polska Kasa Opieki SA, nadal kilka dużych banków państwowych, ale banki komercyjne zostały zmarginalizowane. Taka była polityka państwa. Summa summarum było ich nie więcej niż trzydzieści, w Warszawie najmłodszy był Dom Bankowy Lipszyca przy Świętokrzyskiej. Kapitał założycielski miał imponujący.
Aha! Byłbym zapomniał! Kradzież taka, jak w Płocku, wydarzyła się również w Siedlcach – w tym samym czasie i jakby siostra tamtej, tyle że większa. Straty? Jak policzyliśmy to, co wyparowało z Siedlec i Płocka – wyszły nam prawie dwa miliony. Bank z takimi pieniędzmi budzi zaufanie, więc pierwszych klientów Dom Handlowy pana L. miał chyba w dniu otwarcia. Do tego poręczenia innych, zagranicznych banków. Wszystkie one były zadziwiająco nieduże. Kilkakrotnie mniejsze od Lipszyca. I z żadnych dużych, tradycyjnych bankierskich miast – tylko gdzieś z Litwy, z Czech, z Rumunii, skądś jeszcze. Na razie nie zwróciliśmy na to uwagi.
– Na razie! – Majewska podniosła triumfalnie palec wskazujący.
– Mogę dalej? Dziękuję. – Kossobudzki chrząknął teatralnie. – Podczas śledztwa w kolejnej sprawie, też kradzieży, ale że tak powiem prywatnej, właśnie w mieszkaniu bankiera Samuela Lipszyca, zaczęliśmy porządkować akta tych trzech spraw: dwie złupione poczty, prywatny bank w Warszawie, kradzież w domu bankiera, no! Niebywale pomysłowa! Znalazłem jedno jedyne zdjęcia obrabowanego i pokazałem podejrzewanym o tamte kradzieże w Płocku i Siedlcach…
– Bo to była szajka! – zdołał wydedukować dziennikarz „Kuriera Polskiego”.
– …czego byliśmy prawie pewni, więc podejrzanych cały czas mieliśmy na oku. Ten, co Lipszyca pamiętał z czasów siedleckich, powiedział, że to Jakub Cynamon. A ten, który mieszkał w Płocku, ucieszył się, że to jego kumpel Izaak Steinman. Żeby sobie jeden z drugim nie myślał, że stołeczni policjanci pracują tylko za biurkiem, zapytałem, czy Cynamon i ten Steinman nie nazywali się może jakoś po polsku? A oni, czyli ci dwaj, hm, dżentelmeni, że tak: Jan Kowalski. Starał się o zmianę nazwiska na takie właśnie, typowo polskie. Jeszcze go nie miał, ale już używał.
Żeby pana, redaktorze, nie przemęczyć mnogością szczegółów, powiem tylko, że wśród ukradzionych z mieszkania Samuela Lipszyca najrozmaitszych kosztownych przedmiotów były też srebrne sztućce. I wszystkie miały wygrawerowane J i K.
– Niech pan zajrzy do archiwum. – Majewska nie poddawała się. – Trzyrzędowy nagłówek na pierwszej stronie każdej z gazet mówił wszystko: „Bezczelny oszust i złodziej puścił obywateli z torbami. Wielki tryumf polskiej policji. Szajka fałszywego bankiera rozbita”.
– A co ten gagatek robi dzisiaj? – Redaktor Misiewicz lubił wiedzieć wszystko.
– Niech pan nie liczy, że złoży mu pan wizytę. – Kossobudzki wyraźnie posmutniał. – Proszę posłuchać swojej doświadczonej koleżanki i pogrzebać w archiwach. Na pewno uda się panu skroić frapującą historię. Życzę powodzenia!
– Uff! – wydali z siebie głośne westchnienie.
– Bardzo cię proszę, Aldonko, nie zapraszaj już takich gości. A w ogóle…
– Przecież będziesz mieć darmową reklamę. Przypomnisz się ludziom. Niech wiedzą, kto dba o ich spokój i bezpieczeństwo – droczyła się Majewska.
– Ale dlaczego ani słowem nie wspomniałaś o swojej roli w tym wszystkim? Bez ciebie…
– To były twoje sprawy, to był twój sukces. Kropka. Koniec. Nie ma o czym mówić.
Hmm, zadumał się Kossobudzki. Może ona rzeczywiście ma rację?2
Stanęli przed Bristolem. Ona spojrzała w lewo, w stronę Nowego Światu, on w prawo, na niedaleki plac Zamkowy. Odwrócili głowy i znowu się roześmiali:
– Oczywiście chcesz mi przypomnieć, jak było wtedy.
– Oczywiście, panie Holmesie.
– I co wtedy zrobiliśmy.
– Bravo, monsieur Poirot!
– Bo przede wszystkim chcesz przypomnieć sobie?
– Nam, kochany Jędrusiu, nam! Pamiętaj o tym.
– No tak… To chodźmy.
Jak wtedy, kiedy uroczyście świętowali, jak je nazwał Kossobudzki, „zwycięstwo szarych komórek nad komórkami do wynajęcia”, żegnani pełnymi szacunku ukłonami obsługi hotelowej kawiarni i pełnymi podziwu spojrzeniami Bristolowych gości – teraz też przeszli na drugą stronę ulicy i skierowali się do Mazowieckiej.
Jak wtedy rozprawiali o Agacie Christie i jej ostatniej książce.
– Dowiedziałem się, że ma się ukazać Tajemnica pałacu Chimney po polsku, więc natychmiast kupiłem.
– A zaraz potem Zagadka nocy, też warta lektury.
– Ciekawe, czy teraz znowu będzie niezłomny Hercules…
– …z tym swoim przyjacielem Hastingsem…
– …czy może panna Marple? A tak przy okazji, Aldonko, czy ja cię może kiedyś tak nazwałem?
– Zdaje się, że szukałeś odpowiedniego słowa.
– Odpowiedniego na co?
– Na wyrażenie podziwu dla mojej błyskotliwości, logiki myślenia i…
– …skromności?
– To też, ale chyba urody również? Bardzo proszę: mów, mów! Tak jak ty potrafisz. – Partnerka Kossobudzkiego oczywiście żartowała. – Ale wiesz? Wciąż jestem ciekawa, jaka to była kobieta. Bo Agata chyba nigdy swojej panny Marple nie sportretowała. Wysoka? Wyniosła? Elegancka? Małomiasteczkowa?
– Dlatego czytelnik ma o czym myśleć.
– Oj, tak. A my?
– Co my?
– Przecież od kilku godzin cały czas o czymś myślimy, chcemy sobie coś powiedzieć, ale nie możemy.
– No bo skoro sprowadzasz jakichś bubków, żeby swoim baranim podziwem mnie dowartościowali!
Przekomarzaliby się tak jeszcze dobry kwadrans, ale dotarli na Wilczą, gdzie mieszkał Kossobudzki.
– To co? Wejdziesz?
Byli bardzo dziwną, a na pewno nietypową parą. Bliscy sobie, zakochani jedno w drugim niemal do szaleństwa, żyjący przecież osobno. Każde przyzwyczajone do swojego – mieszkania, zapachów, zwyczajów – co jakiś czas spędzali noc razem, ale zawsze ona u niego lub on u niej. Nigdy u siebie, we wspólnym domu. Tak postanowili – szczęśliwi, że jest im dobrze. Już nie osobno, ale razem, obydwojgu.
– Kawy? – zapytał gospodarz.
– Nie, po Bristolu trzeba odczekać dłuższy czas, bo smaki mogą nam zwariować. Nie, nie. Powiedz, o czym wciąż myślisz?
– Ladies first. Ty powiedz, co ci leży na sercu.
– Żebyś wiedział, że na sercu. Ale nie tylko tam. Przede wszystkim w mojej torebce.
Żeby zrobić na Swoim Mężczyźnie wrażenie, teatralnym ruchem położyła na stole podłużną kopertę:
– Zajrzyj. Przeczytaj. I pytaj.
– Często dziś rymujesz – roześmiał się Kossobudzki.
– Tak… Do rymu, ale nie do Rzymu, tylko dużo, dużo dalej.
Notka agencyjna sucho informowała:
Rejsy Gdynia–Buenos Aires:
3/1937 Dar Pomorza
7/1939 M/S Sobieski
7/1939 M/S Chrobry.
Do kartki był dopięty bilet:
29 lipca 1939 godzina 16.00 port Gdynia. Pani Aldona Majewska. Kabina 1-osobowa. Pokład 2.
Oszołomiony tym, co przeczytał, Kossobudzki zdawał się nie wierzyć.
– Powiedz mi to swoimi słowami.
– To proste: w sobotę za dwa tygodnie mój okręt wyrusza z portu w Gdyni w trzytygodniową podróż. To znaczy w rejs. Jak to się mówi: po morzach i oceanach.
– Twój?
– Nasz. Dużo nas tam wtedy będzie, bo aż tysiąc czterdziestu dwóch… dwoje pasażerów.
– Na pewno już zdążyłaś poznać co dziesiątego.
– Nie, tylko jednego.
– Jakiś absztyfikant? – Kossobudzki nawet nie ukrywał nagłej zazdrości.
– Jeśli tak, to będę bardzo dumna. Ale chyba nie… Na pewno nie.
– Bo?
– Bo on jest zajęty sobą. Swoją karierą. Swoim pisaniem.
– Literat? Pisarz?
– I to jaki! Witold Gombrowicz.
W takich sytuacjach w źle napisanych i jeszcze gorzej wyreżyserowanych sztukach bohaterowi wypada z rąk… najczęściej łyżeczka do herbaty.
I tak właśnie się stało.
– Rozumiem, Aldonko, że twoje zainteresowania są nieograniczone, twojej ciekawości nikt i nic nie powstrzyma. Za to cię podziwiam. Ale dlaczego Gombrowicz?!
Literat Witold Gombrowicz jeszcze nie skończył trzydziestu pięciu lat, a już uchodził za twórcę wybitnego. Powieściopisarz, nowelista i dramaturg, w 1937 wstrząsnął środowiskiem literackim, do białości rozgrzał salony, obraził pół Polski interesującej się kulturą i sztuką, więc drugie pół okrzyknęło go niemal wieszczem. Jego powieść Ferdydurke, jak pisali zachwyceni krytycy, była „głęboką analizą psychologiczną człowieka uwikłanego w spuściznę kultury, analizą tożsamości jednostki w interakcji z innymi, dotykała problemu niedojrzałości i młodości, zachwycała absurdem, obrazoburstwem względem przyjmowanych przez społeczeństwo tradycyjnych wartości, antynacjonalizmem i krytyką romantyzmu”.
Kossobudzki patrzył zachwycony na Swoją Kobietę, która wygłaszając tę dogłębną analizę, niemal się unosiła, władczo mężniała, z płonącymi policzkami fundowała mu wręcz laudację do Polskiej Akademii Literatury. Tego nie lubił. I choć teraz on był gościem Aldony – bo zdążyli odbyć czteroetapowy spacer „od niego do niej i z powrotem” – nie umiał, bo nie lubił, być pokonany przez bardziej wygadanych, przede wszystkim przez mądrzejszych od siebie.
– Czyli krótko mówiąc: twój Gombrowicz był salonowym burkiem, niemalże chamem, który w ten sposób postanowił zwrócić na siebie uwagę naszej, pożal się Boże, elity.
– Jak możesz, Jędrusiu. – Majewska była gotowa wydrapać swemu gościowi oczy. – Jak możesz! Powiedz mi, ale tak szczerze, jeśli mnie rzeczywiście kochasz: czytałeś Ferdydurke?
– Powieści nie. Ale o niej nawet sporo.
– To co ty wiesz? A jak nie wiesz, dlaczego wygłaszasz takie oskarżenie? Nie pomyślałeś, że w taki sposób krzywdzisz kogoś?
– Na przykład ciebie?
– Na przykład mnie.
Obydwoje stali nastroszeni, gotowi do dalszej walki, może nie tylko słownej.
– Przepraszam cię, Aldonko, naprawdę przepraszam. Ferdydurke nie czytałem, ale Iwonę, księżniczkę Burgunda widziałem.
– Z kim, proszę powiedzieć! Z którąś z twoich… tych…
– Z żadną z moich tych, tylko sam. W zeszłym roku, kiedy nas zaprosił ten… no…
– No kto? No kto?! Wstydziłbyś się, mój kochany, bo mnie nie wolno okłamywać, zwłaszcza tobie! I to tak prostacko. Może Iwonę ktoś kiedyś w teatrze zagra, ale na razie wydrukował ją „Skamander”. I nie mów mi, że czytasz ten miesięcznik. A w ogóle… – Aldona nagle złagodniała – skąd ty to wiesz?
– A czy to nie wszystko jedno? Warto dyskutować o czymś, co nie miało miejsca?
Spojrzeli na siebie – i parsknęli śmiechem.
Majewska już się uspokoiła, Kossobudzki wydawał się szczęśliwy, że tak szybko mu przebaczono.
– No dobrze. Powiedz mi, dlaczego ty, Gombrowicz i ta cała Argentyna. I tak nagle to wszystko?
– Po prostu: dziewiczy, jak pisze prasa, rejs dumy naszej floty do Buenos Aires. Artystyczna Polonia aż piszczy tam za krajem, więc przywiozę jej skandalizującego pisarza. Przez trzy tygodnie na pokładzie Chrobrego spotkamy się nie raz. Już mam w głowie początki reportażu, który będę pisać i słać w odcinkach do Warszawy, może do „Kuriera Porannego”, bo tam Gombrowicz pisał swoje felietony. No, powiedz: przecież to wspaniała okazja!
– Czy ten twój „wieszcz” płynie tam właśnie dlatego?
– Dlaczego?
– Żeby spotkać się z nowymi czytelnikami, odbiorcami swojej prozy, z nową publicznością.
– Przecież to jasne.
– Dla kogo jasne?
– Dla wszystkich.
– A dla niego?
– Przecież ja dopiero się z nim spotkam. Najpierw na morzu.
– To może ci powie, co wie… Albo czego się domyśla?
Zaległa cisza. Twarda, metaliczna, niepokojąca.