- promocja
- W empik go
Bankructwo małego Dżeka - ebook
Bankructwo małego Dżeka - ebook
Kolejna książka wznawiana z okazji Roku Korczakowskiego to opowieść pokazująca młodym czytelnikom, jak gospodarować pieniędzmi.
Opublikowana po raz pierwszy w 1924 roku, pozostała aktualna aż do dziś. Jest doskonałym, przystępnym wprowadzeniem do pierwszych lekcji przedsiębiorczości.
W meandry współczesnej oraz ówczesnej ekonomii wprowadza czytelników wstęp Jerzego Hausnera.
Dżek Fulton, uczeń trzeciej klasy szkoły powszechnej, podejmuje się bardzo ryzykownego zadania: prowadzenia szkolnej kooperatywy, mimo że taką działalność prowadzą zazwyczaj starsi. Jego sukcesy i porażki, opisane z punktu widzenia dziecka poznającego świat ekonomii, to uniwersalna, przystępna lekcja praktycznych zasad przedsiębiorczości.
Dżek marzy, by zostać kupcem, i do spraw finansowych podchodzi ze wzruszającą powagą. Uczy się, co to kredyt, rabat, ubezpieczenie, ryzyko, jak kupować towar oferowany klientom i jak prowadzić rachunki. Jego etos i oddanie wzbudzają podziw zarówno wśród nauczycieli, jak i doświadczonych kupców, którzy wspierają Dżeka w jego poczynaniach. Czy chłopcu uda się uniknąć bankructwa?
Aż tu patrzy, że na rogu ulicy Długiej zamknięty jest sklep kolonialny. Dżek zawsze kupował tam cukierki. Były tu długie miętowe cukierki, które aż szczypią w język, a potem jak wciągnąć powietrze, to się tak zimno robi w ustach. Były tam cukierki z likierem i nadziewane w papierkach, większe migdałowe i małe różnokolorowe kulki. Były czekoladki na sztuki, różne figurki z cukru i czekolady, były całe worki orzechów laskowych, włoskich i amerykańskich. [...] No i teraz cały sklep zamknięty. Domyślił się Dżek, że coś się stało, ale dopiero Kaczor mu powiedział:
- Właściciel sklepu zbankrutował.
fragment
Historia Dżeka pokazuje, jakie umiejętności i cechy są potrzebne w działaniu gospodarczym. Przede wszystkim trzeba liczyć i kalkulować. Trzeba się komunikować, rozmawiać i przekonywać innych do siebie i swoich pomysłów. Niezbędna jest wytrwałość i odporność na niepowodzenia. Kluczowe znaczenie ma kojarzenie różnych faktów i znajdowanie nowego rozwiązania problemu, kiedy dotychczasowe zawodzi. To podejście wyróżnia Dżeka i pozwala mu realizować coraz ambitniejsze plany.
(ze wstępu Jerzego Hausnera)
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-426-6 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Janusz Korczak umieścił akcję Bankructwa małego Dżeka w Ameryce. Równie dobrze jednak mogłaby być ona zlokalizowana w Argentynie, Niemczech czy Szwecji. Także w Polsce, co autor sygnalizuje wprost, opisując lokalny targ i pisząc „dla wygody nazwiemy go Kercelakiem”¹.
Książka została po raz pierwszy opublikowana w 1924 roku. To były czasy bardzo trudne. Zszywanie odrodzonej Polski, powojenna odbudowa, hiperinflacja gaszona reformą walutową Władysława Grabskiego. Kształtowanie silnej gospodarki narodowej i upowszechnianie nawyków dobrego gospodarowania było wielkim, cywilizacyjnym zadaniem. Tym bardziej, że ciągle w mniemaniu znacznej części „poszlacheckiego narodu” gospodarzenie było dobre dla ludu i Żydów. Janusz Korczak włączał się w odmianę tego nastawienia, zgodnie z wychowawczym przekonaniem, że „dzieci jak najwcześniej powinny poznać wartość pieniędzy, dobre i złe strony ich posiadania”². Jego książeczka stała się wkrótce szkolną lekturą.
Historia bankructwa Dżeka Fultona zaczyna się od losów biblioteki uczniowskiej w klasie. Prowadzący ją Dżek dochodzi do wniosku, że aby wypożyczeń było więcej, zbiór trzeba wzbogacić o nowe atrakcyjne pozycje. Nabywa je z pieniędzy podarowanych mu przez dziadka. Działalność biblioteczna rozwija się tak dobrze, że Dżek wpada na pomysł założenia uczniowskiej kooperatywy (dzisiaj powiemy „spółdzielni”). Również ta inicjatywa szybko zyskuje uznanie uczniów. Dzięki temu majątek spółdzielni rośnie i może ona dokonać dodatkowych zakupów, w tym trudno dostępnego wówczas dla dzieci sprzętu sportowego (łyżwy, piłki). Oczekiwania i potrzeby uczniów szybko się zwiększają. Stąd decyzja o zakupie dwóch rowerów – na kredyt. Spółdzielnia bankrutuje, ponieważ rowery zostają skradzione, co oczywiście nie jest winą Dżeka. Przyjmuje on jednak odpowiedzialność za kradzież i podejmuje wysiłek spłacenia długów.
Przedsięwzięcie kończy się co prawda niepowodzeniem, niewypłacalnością spółdzielni, ale w zakończeniu pojawia się szansa na kontynuowanie działalności. Policja odzyskuje rowery i zamierza oddać je uczniom. Ma to nastąpić już po wakacjach, w następnej klasie. Bankructwo jest faktem, ale nie końcem ambitnego planu.
Z pewnością Korczak świadomie ukazał pierwsze doświadczenie gospodarcze małego Dżeka na przykładzie spółdzielni. Jeszcze przed Odrodzeniem na ziemiach polskich była to rozpowszechniona i popularna forma gospodarowania. W latach dwudziestych zarejestrowanych było już kilkanaście tysięcy różnego rodzaju spółdzielni. O znaczeniu tego ruchu społeczno-gospodarczego w II Rzeczypospolitej świadczy to, że w 1922 roku (po zamordowaniu Gabriela Narutowicza) na urząd prezydenta został wybrany Stanisław Wojciechowski, ważna postać w tym środowisku, jeden z założycieli spółdzielni spożywców, znanej później jako Związek Spółdzielni Spożywców „Społem”.
Opowiadając historię kilkunastoletniego Dżeka, Janusz Korczak przybliża dziecięcemu odbiorcy podstawowe pojęcia handlowe i gospodarcze. Po jej lekturze młody czytelnik będzie rozumiał, co to kapitał, rabat, reklama, rachunek, księga handlowa, kredyt, kalkulacja, ryzyko, hurt, strata, wydatki administracyjne, koniunktura, bank, urząd podatkowy, notariusz, kasa pożyczkowa, sprzedaż na raty, gwarancja, pasywa, aktywa, dłużnik, wierzyciel, asekuracja (dzisiaj powiemy „ubezpieczenie”), majątek, fracht, zobowiązanie, budżet. Wiedza ta jest przekazywana nie poprzez definicyjne ujęcia, ale poprzez opisy praktycznych – niekiedy dotkliwych, a nawet bolesnych – doświadczeń rówieśnika.
Historia Dżeka jest pouczająca, ponieważ pokazuje, jakie umiejętności i cechy są potrzebne w działaniu gospodarczym. Przede wszystkim trzeba liczyć i kalkulować. Ważne jest komunikowanie się, rozmawianie z ludźmi i przekonywanie ich do siebie i swoich pomysłów. Niezbędne są wytrwałość i niepoddawanie się niepowodzeniom. Kluczowe znaczenie ma kojarzenie różnych faktów i znajdowanie innego rozwiązania problemu, kiedy dotychczasowe zawodzi. Te właśnie umiejętności wyróżniają Dżeka i pozwalają mu realizować kolejne, coraz ambitniejsze pomysły.
Opowieść Korczaka uzmysławia też czytelnikowi, jakie praktyczne zasady rządzą działalnością handlową czy, szerzej, przedsięwzięciami gospodarczymi. Takim inicjatywom zawsze towarzyszy ryzyko niepowodzenia i poniesienia strat. Można ograniczyć to ryzyko, nawet je skalkulować i ubezpieczyć się od niego, ale nie można go uniknąć. Raz się uda, raz nie. Niekiedy rezultat jest lepszy, niekiedy gorszy. Bez ryzyka nie można jednak odnieść sukcesu.
W tle historii bankructwa małego Dżeka można też dostrzec, jak postawa bohatera różni się od postawy jego ojca. Tata Dżeka często podkreśla, że wszystko zawdzięcza sobie i pracy swoich rąk. Uczy syna, że człowiek nie powinien wydawać więcej, niż ma. „Nie pożyczaj, nie zbankrutujesz” – to jego maksyma. Pod tym względem reprezentuje inne czasy, jest „przedwojenny”. Dżek nie boi się działać we współpracy. Chce i potrafi zaufać ludziom. Uczy się szybko poprzez kontakt z innymi. Kiedy chce osiągnąć kolejny cel w rozwoju spółdzielni, sięga po kredyt.
Wiele osób pomaga Dżekowi – zarówno koleżanki i koledzy, jak i dorośli. Ale znajdują się też ludzie, którzy mu przeszkadzają i piętrzą przed nim trudności. Wszystkich nie może on przekonać, ale ma zasoby, aby poradzić sobie z oponentami i przeciwnościami, ponieważ sojuszników jest więcej. Zyskuje ich, szanując regułę wzajemności, która rodzi zobowiązanie do współpracy.
Na końcu, nie ze swojej winy, ponosi porażkę. Nie jest to jednak klęska – to niepowodzenie, które można przekuć w sukces. Wzmacnia ono Dżeka właśnie dlatego, że uruchamiając i prowadząc spółdzielnię uczniowską, wiele się nauczył. Między innymi tego, że handel (dzisiaj powiemy „biznes”) może być nie tylko uczciwy i solidny, ale też szachrajski, spekulacyjny; towar może być dobry albo tandetny. Nie należy się z tym godzić, ale trzeba umieć to rozpoznawać i sobie z tym radzić. Tę umiejętność nabywa się jednak przede wszystkim poprzez praktyczne doświadczenie. „Wtedy naprawdę się rozumie, kiedy się poczuło. A cała bieda, że się nigdy nic naprzód nie wie”. Ta prawda musi dotrzeć do każdego przedsiębiorcy, zanim stworzy, krok po kroku, coś trwałego.
Dżek przyjął, że działalność kooperatywy musi – obok celu ekonomicznego – mieć cel społeczny. W jego przypadku było to finansowanie chleba dla starszej, prawdopodobnie bezdomnej osoby – dziadka. I z przyjętego zobowiązania starał się wywiązać nawet wtedy, kiedy nad spółdzielnią zawisły czarne chmury. Dzisiaj powiemy, że prowadził społecznie odpowiedzialny biznes, czyli taką działalność gospodarczą, która uwzględnia interesy zarówno właścicieli, jak i wszystkich innych grup w nią włączonych (na przykład konsumentów, pracowników, lokalnej wspólnoty) i odczuwających jej skutki, zgodnie z regułą, że własność nie jest tylko prawem, ale także społecznym zobowiązaniem.
Dalsze losy Dżeka zostały czytelnikom tylko zasugerowane. Wiemy, że rowery miały wrócić do kooperatywy i po wakacjach mogła ona wznowić działalność. Wiemy też, że Dżek zaczął się interesować bankami i wystąpił do Ministra Finansów z memoriałem w sprawie utworzenia banku szkolnego, udzielającego kredytu dzieciom. Memoriał został formalnie odrzucony przez Ministerstwo Oświecenia z powodu trzech błędów gramatycznych.
Nie znając zatem dalszego ciągu tej smutnej, choć dającej nadzieję opowieści Starego Doktora, mamy przesłanki, aby wyobrazić sobie, kim w przyszłości mógł zostać jej bohater. Myślę, że z czasem Dżek Fulton – już jako majętny kupiec – założył bank, którego najważniejszą misją było udzielanie kredytu małym przedsiębiorcom. Bank ten stał się prekursorem nowoczesnej bankowości etycznej i solidarnej, której brak tak bardzo odczuwamy we współczesnym świecie.
Wierzę, że taki przebieg dalszych losów bohatera byłby zgodny z dewizą jego twórcy: „Marzenie jest programem życia. Gdybyśmy je umieli odczytywać, widzielibyśmy, że marzenia się spełniają”³. Ktoś może zapytać lekceważąco: „Cóż to za marzenie – być kupcem?”, bo przecież właśnie tego pragnął mały Dżek. Chciał on jednak zostać dobrym i uczciwym kupcem. Był to poważny zamiar w perspektywie Janusza Korczaka, który chciał zmieniać świat realistycznie – nie na dobry, ale na lepszy. W tym przy udziale dobrych i uczciwych przedsiębiorców.
Z dzisiejszego punktu widzenia opowieść o bankructwie małego Dżeka może wydać się nieco staroświecka, ale dzięki temu, że mówi o uniwersalnych zasadach przedsiębiorczości, nie przestaje być historią mądrą i życiową.
Jerzy Hausner
Dżek Fulton urodził się, mieszka i chodzi do szkoły w Ameryce i powieść o nim jest powieścią amerykańską. Jest to jeszcze powieść finansowa, ale o tym później się powie.
Rodzice Dżeka znani są jako ludzie spokojni i uczciwi.
Ojciec Dżeka pije wódkę tylko raz do roku – w dzień swoich urodzin.
Ojciec Dżeka mówi:
– Dnie powszednie: poniedziałek, wtorek, środa, czwartek, piątek i sobota – należą do mojej rodziny, niedziele i święta należą się Bogu. A mój dzień jest ten, kiedy się urodziłem. A że za młodu przyzwyczaiłem się do wódki, więc raz do roku golnę sobie kieliszek – to nie grzech; trudno mi się przecież od razu odzwyczaić.
Ojciec Dżeka mówi także:
– Wszystko, co mam, zawdzięczam pracy rąk. Dopóki mam zdrowe ręce, rodzinie nie zbraknie chleba i mydła. Ani głodni, ani brudni nie będą. Tak ślubowałem żonie i dotrzymam słowa.
Matka Dżeka mówi:
– Żonie powinno starczyć tyle, ile mąż zarabia. Zarobi mniej, to mniej kupię i zaczekam, aż będzie więcej. Byle nie robić długów.
No tak: Dżek ma uczciwych i spokojnych rodziców, którzy dają mu dobry przykład i mądre nauki, nigdy go nie biją i nawet rzadko się gniewają.
Ojciec Dżeka mówi:
– Teraz jestem zdrów i silny, więc nie sztuka, że zbiję malca, który się obronić nie może. Ale co będzie, jak się zestarzeję, a Dżek urośnie i stanie się silniejszy ode mnie? Staraj się być porządnym chłopcem, a jak ci się coś nie uda, nie kręć, tylko przyjdź i powiedz.
A matka Dżeka tak mówi:
– Nie powinno się na dzieci krzyczeć, tylko trzeba im tłumaczyć, bo tak samo dziecko uczy się na świecie żyć, jak uczy się w szkole czytać, pisać i liczyć.
Bo raz Dżek bawił się z chłopakami w bandytów i kiedy uciekał przed policją, zeskoczył prawie z pierwszego piętra. Leżał potem trzy tygodnie w łóżku. I potem mister Fulton odczytywał Dżekowi z gazety różne nieszczęśliwe wypadki: że się jakiś chłopak poparzył i odwieziono go do szpitala, że samochód przejechał dziecko, że się pochyliło i wypadło przez okno.
Podczas głosowania i wyborów pan Fulton czytywał dwie gazety, żeby lepiej wiedzieć, na kogo głosować. I wtedy Dżek o każdym nieszczęśliwym wypadku dowiadywał się dwa razy. W jednej gazecie pisano zawsze, że winni są rodzice, bo nie pilnują dzieci, a w drugiej, że z winy policji, która nie pilnuje porządku. W ten sposób ojciec Dżeka wiedział, jakiego wybrać prezydenta, a Dżek – czego nie należy robić, bo jest niebezpiecznie.
Matka gniewała się na Dżeka tylko trzy razy.
Raz chłopcy bawili się w wojnę. Dżekowi źle się wiodło: dwaj młodsi od niego zostali oficerami, a on – ciągle tylko żołnierz i żołnierz.
– Panie generale, kiedy już nareszcie będę oficerem?
– Musisz się odznaczyć – mówi generał Murr.
Aż postawili Dżeka koło parkanu. Generał Murr znów wygrał bitwę. Dżek postanowił odznaczyć się w pościgu za nieprzyjacielem, a w parkanie był gwóźdź. No i podarł portki – całą nogawkę od góry do dołu.
Drugi raz Dżek został sam w mieszkaniu. Nawet małej Mary nie było. Bardzo mu się nudziło. A na komodzie stał budzik. Dżek w żaden sposób nie mógł zrozumieć, skąd budzik wie, o której godzinie ma dzwonić. Zwyczajny zegar bije co godzinę, bo w środku jest dzwonek, młotek, kółka i sprężyna – ojciec mu wytłumaczył i pokazał. Zupełnie co innego budzik, który przez całą noc stoi cicho jak trusia i dopiero akurat wtedy dzwoni, kiedy potrzeba. Albo ojciec mu źle wytłumaczył, albo Dżek był wtedy śpiący, dość że zrozumiał, że w budziku siedzi kogut, który nie pieje, tylko dzwoni. Więc Dżek sam był w mieszkaniu i strasznie chciał zobaczyć tego koguta. No i nic nie widział, i zepsuł zegar, i dostał dwie bury: osobno od ojca i zupełnie osobno od matki. Bo właściwie powinno być tak, że za jedne rzeczy krzyczy jeden, a za inne – drugi. Bo wychodzi, że za to samo gniewa się i nauczycielka, i mama, i tata, a jeszcze się kto wtrąci, to już zupełnie trudno wytrzymać.
Trzeci raz gniewano się, kiedy Dżek poszedł z chłopakami na rynek, gdzie był okropny tłok, no i zgubił czapkę. Powiedzieli mu nawet wtedy, że niedługo zgubi głowę, i Dżek bardzo płakał, chociaż rozumiał, że głowy zgubić nie można; ale zawsze było mu przykro.
Teraz więc każdy rozumie, że matka Dżeka była kobietą gospodarną i że Dżek nie był łobuzem – bo każdemu może się zdarzyć.
Więc żył sobie Dżek, kochany przez rodziców, szanowany przez młodsze dzieci z podwórka.
Właściwie Dżek nie miał przyjaciół, bo nie był bardzo zręczny w zabawach, nie umiał opowiadać bajek i nie lubił żadnych psot ani figlów. Zawsze ostrzegał:
– Lepiej dajcie spokój. Jeszcze szybę stłuczecie; zobaczycie, że to się źle skończy.
Koledzy się gniewali i nazywali go tchórzem.
Ale jak trzeba było kupić na spółkę śliwki albo cukierki, zawsze zwracali się do Dżeka. Dżek wie, gdzie jest tanio, umie się targować, obliczy i sprawiedliwie podzieli. Na przykład w pięciu razem kupili dwadzieścia cztery wiśnie. Dżek wraca do sklepu i mówi:
– Niech pani doda jeszcze jedną wiśnię, to każdy będzie miał po pięć, a ja pani za to zwrócę torbę.
Albo:
– Niech pani zamieni to jabłko na dwa małe.
Potem Dżek się nauczył, że chętniej dają, jeżeli się mówi nie „niech”, a „proszę bardzo” albo „niech pani będzie łaskawa”.
Kupcowa zaraz zamieni albo doda, bo dla niej to nic nie znaczy.
Bywa czasem tak, że są wiśnie dojrzałe, lepsze i gorsze, duże i małe – Dżek już sobie poradzi. Burknie tam który grymaśnik, że woli czerwony cukierek, że chce to, a nie tamto. Ale widzą, że Dżek nie bierze dla siebie najlepszych, więc cichną. I za to właśnie szanują Dżeka.
Bywa zresztą, że Dżek ostrzega, żeby czegoś nie robić – nie posłuchają i źle na tym wyjdą. Z Dżekiem każda zabawa jest bezpieczniejsza i dlatego nie odmawiają, jeżeli chce się bawić.
Dżek od maleńkości lubił liczyć. Zbierał i liczył zapałki, bilety tramwajowe, liczył sklepy, domy, kroki, samochody. Wie Dżek, ile jest sklepów do rogu z prawej i lewej strony. Dżek chce być kupcem.
Raz nie było światła na schodach i ojciec chciał zapalić zapałkę. A Dżek mówi:
– Nie trzeba. Tu jest sześć schodków, a dalej dwanaście.
Ojciec pochwalił Dżeka.
– Chłopak ma dobrą głowę do rachunków – mówili znajomi.
Kiedy raz przyszli goście, pytano się dzieci, kim chcą zostać, jak dorosną.
– Ja będę oficerem.
– Ja chcę być mechanikiem.
– No, a ty, Dżek, kim będziesz?
Dżek przypomniał sobie podarte na wojnie spodnie i zepsuty budzik, więc powiedział:
– Zostanę kupcem.
Dżek często bawił się z małą Mary w sklep. Z pudełka od pasty do butów zrobił wagę. Ważył kasztany, kamyki, piasek. Piasek – to cukier albo kasza, kamyki – to groch i orzechy. Wagę zrobił ze szpilki od włosów, sznurka, no i tego blaszanego pudełka. Pudełek Dżek miał dużo, bo papierosy wszyscy prawie palą; a płaciło się biletami tramwajowymi.
Zabawa nie jest taka przyjemna jak sklep prawdziwy, więc Dżek lubił patrzeć na prawdziwych kupców. I raz staruszek kupił chleb i ser, a kiedy liczył pieniądze, jedna moneta upadła na ziemię i nie mógł jej znaleźć. Więc już nie chciał szukać i poszedł sobie. Ale Dżek był ciekawy, gdzie się mogła podziać. No i leżała w kąciku koło samego schodka. Dżek dogonił staruszka i oddał.
– Dziękuję ci, bardzo ci dziękuję, mój chłopcze. Jesteś porządnym dzieckiem i wyrośniesz na uczciwego człowieka.
Dżek bardzo się zawstydził, bo przypomniał sobie zjedzoną po kryjomu raz kostkę cukru. Było to akurat wtedy, kiedy się bawił w bandytów z nie bardzo porządnymi chłopcami. Był jeszcze mały, a mali chłopcy bardzo łatwo się psują – i całe szczęście, że tak samo łatwo potem się znowu poprawiają.
Więc Dżek postanowił unikać złego towarzystwa, żeby się bardziej jeszcze nie zepsuć.
Mister Fulton nie był zadowolony, że Dżek chce zostać kupcem, jak urośnie.
– Wolałbym, żeby był rolnikiem jak jego dziadek albo rzemieślnikiem jak ja. Bo kupiec właściwie nic nie robi. Ani sieje, ani buduje; zawsze to wygląda na korzystanie z cudzej pracy.
– Zapominasz, mój kochany – mówiła matka Dżeka – że przecież moi rodzice mają sklep i też pracują uczciwie.
– No tak – przyznawał mister Fulton – ale jednak to coś innego.
I tak rozmawiali rodzice, kiedy Dżek był bardzo mały i nawet do szkoły nie chodził jeszcze. Więc pewnie Dżek będzie wolał wyjechać później na wieś, gdzie o wiele przyjemniej niż w mieście.
Bo trzeba wiedzieć, że amerykańskie miasta są jeszcze gorsze niż nasze. W miastach amerykańskich są strasznie wysokie domy, że aż je nazwano drapaczami nieba – hałas, tłok, kurz i dym są okropne. I w ogóle Ameryka – to dziwny świat. Ameryka jest jakby na dole, jakby tam ludzie chodzili głową na dół. Ale nam się tylko tak zdaje. A już zupełnie z pewnością u nich jest noc, kiedy u nas dzień. I wypada, że tam śpią w dzień, a w nocy chodzą do szkoły. Przyjemnie byłoby pojechać i te dziwne rzeczy samemu zobaczyć. Bo z książki nigdy się tak dobrze nie wie, jak kiedy się widzi własnymi oczami. Niby jak jakaś bajka.Powieść ta zaczyna się wtedy, kiedy Dżek już dwa lata chodzi do szkoły, i siedzi teraz koło okna na trzeciej ławce. Tamta nauczycielka właśnie zachorowała, i nowa pani objaśnia, jakie nowe zeszyty i książki trzeba kupić na nowy rok szkolny.
Dżek siedzi spokojnie, słucha uważnie i myśli:
„Ojciec znów będzie musiał wydać tyle pieniędzy”.
Dżek ma zeszłoroczną teczkę, piórnik, prawie pół ołówka, gumę, linijkę, ekierkę, cyrkiel, brak mu tylko paru kredek i pióro się gdzieś zapodziało. W tym roku miał dostać scyzoryk.
Nieprzyjemnie pożyczać scyzoryk. Nie wszyscy są tacy dobrzy, więcej jest samolubów.
Mówisz mu:
– Pożycz, widzisz, bo mi się szpic ułamał. Zaraz ci oddam.
A on mówi, że nie ma, albo robi łaskę.
Dżek widział na wystawie bardzo ładny scyzoryk z dwoma ostrzami, prawdziwy stalowy, w rogowej oprawie. Obejrzał go dokładnie przez szybę może sto razy, a potem wszedł do środka.
– Ile ten scyzoryk kosztuje? I pan będzie łaskaw pokazać, bo teraz nie mam pieniędzy, ale ojciec obiecał kupić, jak się zacznie szkoła.
Dżek chuchnął na nóż, spróbował na paznokciu, czy ostry, potarł o rękaw, czy oprawa naprawdę rogowa, powąchał, podziękował i oddał. Ale teraz pewnie ojciec nie kupi, kiedy zgubił pióro.
Gdzie ono mogło się podziać?
Nauczycielka podyktowała książki, a potem mówiła, że trzeci oddział jest bardzo ważny, bo z trzeciego oddziału przechodzi się do czwartego, że starsi chłopcy powinni już dobrze się sprawować nie tylko w szkole, ale i na ulicy, bo muszą dawać młodszym dobry przykład.
Potem była przerwa i zaraz niektórzy zaczęli biegać po ławkach. Wtedy Doris powiedziała:
– Zapomnieliście, co pani mówiła. Ładny starszy oddział! Ławki świeżo malowane, a oni latają.
Harry odpowiedział:
– Pilnuj swego nosa.
Allan krzyknął:
– Klituś-bajduś!
A Fil na złość jeszcze więcej zaczął dokazywać i pociągnął ją za warkocz.
Zaraz wtrącił się, rzecz naturalna, sprawiedliwy Jim, że wprawdzie i on nie lubi Doris, ale tym razem ona ma słuszność.
Doris, swoim zwyczajem, zaczęła płakać i omal nie doszło do bójki między Harrym i Jimem.
Już tak jest zawsze, że po wakacjach najwięcej dokazują, aż potem znów się uspokoją.
Dżek przez cały czas stał koło okna, bo jeszcze będzie awantura i mogą go niewinnie wplątać, i nowa pani może tak samo się do niego uprzedzić, jak tamta. Dosyć się nacierpiał przez dwa lata, więc chociaż teraz musi być ostrożny.
Ale woźny powiedział, żeby szli do domu, bo lekcji więcej nie będzie, i Dżek powolutku sam sobie wraca do domu.
Aż tu patrzy, że na rogu ulicy Długiej zamknięty jest sklep kolonialny. Dżek zawsze kupował tam cukierki. Były tu długie miętowe cukierki, które aż szczypią w język, a potem, jak wciągać powietrze, to się tak zimno robi w ustach. Były tam cukierki z likierem i nadziewane w papierkach, większe migdałowe i małe różnokolorowe kulki. Były czekoladki na sztuki, różne figurki z cukru i czekolady, były całe worki orzechów laskowych, włoskich i amerykańskich⁴. (Amerykańskie orzechy mają tak twardą skorupę, że trzeba je młotkiem rozbijać).
W szklanych kloszach i słojach były jedne rzeczy, w blaszanych pudłach inne, w szufladach znów inne i w koszykach owoce.
Dżek bardzo lubił w tym sklepie kupować i nigdy się nie spieszył. Więc właściciel załatwiał dorosłych, a on sobie stał i patrzył. Czasem nawet zgadywał, którą szufladę właściciel otworzy. Był tam jeszcze bardzo ciekawy przyrząd do sznurka, tak że sznurek nie może się w żaden sposób poplątać. W ogóle wszystko tak wygodnie urządzone, tak dużo rozmaitych rzeczy i taki porządek, że wcale nietrudno wiedzieć, gdzie co leży.
No i teraz cały sklep zamknięty. Domyślił się Dżek, że coś się stało, ale dopiero Kaczor mu powiedział:
– Właściciel sklepu zbankrutował.
Bo kto ma sklep, musi wszystko kupować. Kupuje od razu dużo, a potem po troszku z zarobkiem sprzedaje. Ale nie ma tyle pieniędzy, żeby od razu zapłacić, bo by mu zbrakło. Więc mówi, że później zapłaci, jak już trochę sprzeda. Ale musi w porę zapłacić, bo jak nie, to mu wszystko zabiorą: nawet stoły, szafy, krzesła, nawet to, co jego.
– No, rozumiesz teraz?
Dżek nie wszystko rozumiał, ale Kaczor się niecierpliwił:
– Och, jakiś ty głupi.
Dżek nie myślał dawniej, skąd się biorą te całe skrzynie, wory i pudła. No, rozumie się, że musi kupować. Ale jeżeli sprzedawał, to miał już pieniądze; więc dlaczego nie płaci i czeka, aż mu wszystko zabiorą?
Dżek siedzi na schodku i gryzie jabłko, a Kaczor stoi i co powie parę słów, okręca się na pięcie i – znów:
– Och, jakiś ty głupi.
Aż nawet pytać się nieprzyjemnie.
– Chcesz, pokażę ci na jabłku, co znaczy zbankrutować. No, daj jabłko. No i patrz.
Ugryzł.
– Widzisz. Tyś mi dał jabłko. Rozumiesz? To jest twoje jabłko?
– No moje.
– I tyś mi je dał. No nie?
Ugryzł drugi raz.
– Widzisz, już jest tylko kawałek. Chcesz odebrać?
– Bo co?
– Bo nic. Nie mogę ci oddać, bo nie mam. Rozumiesz: zbankrutowałem. Choćbym chciał, to ci nie dam. No i co mi zrobisz?
Tu ugryzł trzeci raz, wykręcił się i poleciał. A potem jeszcze się drażni:
– Głupi Dżek. Daj drugie jabłko, to ci lepiej wytłumaczę.
I Kaczor na całym podwórzu wprowadził szachrajską zabawę, że jak ktoś da coś drugiemu i nie powie: „Wymawiam”, a tamten wziął i powiedział: „Zbankrutowałem”, to sobie brał tę rzecz i mógł nie oddawać.
Naprzód bawili się chłopcy, a potem dziewczynki. Najgorzej wychodzili mali, bo się najczęściej gapili. W ten sposób Alin straciła laleczkę, a Merrick cymbałki. Aż skończyło się awanturą. Bo mały Dick dał wszystkie książki i kajety niby do trzymania i zapomniał wymówić. Tamten by nawet nie wziął, tylko Dick musiałby mu dać parę centów. Ale malec się przestraszył i z bekiem do matki na skargę. I dopiero się dowiedzieli. I kłócili się na podwórku, już nie tylko dzieciaki, ale dorośli, bo matka powiedziała:
– Pierwszy złodziej wyrośnie z niego.
A ta:
– Chyba dopiero drugi, bo pierwszym złodziejem będzie twój Dick.
Zabawa w bankructwo się skończyła, a Dick dostał w skórę.
Dżek sam nie wiedział, czy ma żałować kupca, któremu wszystko zabrano, czy tych, którzy dali worki cukru, gruszek i śliwek suszonych, orzechów i skrzynie pierników, a ten część sprzedał i pieniędzy nie płaci. Bo wypada, że Kaczor dobrze mu wytłumaczył, bo tym, co dali bez pieniędzy, jest wszystko jedno przecież, czy sam zjadł, czy sprzedał.
A tymczasem sklep był zamknięty i przykro było tamtędy przechodzić. Potem nawet szyldy zdjęto, ale Dżek nie widział, kto zdejmuje, bo był wtedy w szkole.
Potem wprowadził się tam fryzjer. Dopóki jeszcze malowali, wnosili różne rzeczy, wchodzili i wychodzili – było na co popatrzeć. Ale potem już, zamiast ciekawego kolonialnego, przybył zupełnie nudny sklep, obok którego przechodzi się obojętnie.
Dżek zna wszystkie ciekawe wystawy, obok których dwa razy dziennie przechodzi do szkoły i z powrotem. Ale fryzjer go nie obchodzi.
Co znaczy „zbankrutować”, nie dowiedział się nic nowego. Bo ojciec coś mu tam na odczepne odburknął, jak to zawsze robią dorośli, kiedy im się nie chce. A matka tylko to mu powiedziała:
– Człowiek nie powinien wydawać więcej, niż ma. Nie pożyczaj, nie zbankrutujesz. Moi rodzice prowadzą sklep trzydzieści sześć lat, wychowali dzieci i żyją. To trudno: nie każdy może sobie na wszystko pozwolić.
Biedny Dżek nie przeczuwał nawet, że bardzo niedługo dowie się, och, jak boleśnie się dowie, co znaczy bankructwo.
I w życiu często tak bywa, że niby się coś wie i rozumie, ale dopiero wtedy naprawdę się rozumie, kiedy się samemu poczuło. Niby Dżek wiedział, że noga złamana boli, ale teraz wszystko od początku do końca pamięta. Wtedy, chociaż był mały, słyszał, że budzik może się zepsuć, mówiono, żeby nie ruszał. No tak, ale kiedy na stole leżały wykręcone kółka, kiedy sam widział, że nic nie poradzi, kiedy czekał, aż otworzą się drzwi i wróci pani Fulton i będzie musiał się przyznać – dopiero wtedy żałował, ale było za późno.
– Gdybym wpierw wiedział, że tak będzie – mówi sobie człowiek. A cała bieda, że się nigdy nic naprzód nie wie. Choć dorośli podobno wiedzą, co będzie, i często powtarzają:
„A nie mówiłem, a nie ostrzegałem. Wiedziałem, że tak będzie”.
No tak: czasem tak jest naprawdę, ale często się tylko chwalą.Wszystko na świecie jest rozmaite. I stalówki, i bibuły, i ołówki, i gumy, i nauczycielki.
Na przykład w jedną bibułę atrament dobrze wsiąka, a w drugą nie. Jedne gumy dobrze wycierają, że wcale nie znać, a są gumy brudzące. Są ołówki twarde i miękkie. Jedne stalki⁵ piszą grubo, inne cienko, są większe i mniejsze, okrągłe i płaskie. Zeszyty są grube i cienkie, papier dobry albo taki, że atrament się rozpryskuje, a na końcu stalki robią się włoski. Są kajety⁶ w jedną i dwie linie, arytmetyczne i rysunkowe.
I nauczycielki są arytmetyczne i rysunkowe, większe i niskie, grube i cienkie. Ale nie o to idzie. Są panie wesołe albo smutne, które dużo krzyczą, ale nic nie robią, albo nie krzyczą, tylko zaraz wzywają rodziców. I tak jak każdy lubi pisać inną stalówką, tak samo jednemu taka pani się lepiej podoba, a drugiemu znów inna.
Pani, która zachorowała i już w szkole Dżeka nie uczy, była jakaś dziwna. Była dobra, Dżek sam przyznaje, ale niesprawiedliwa. Może nie dla wszystkich nawet, ale dla niego. Z jej winy przeżył Dżek dwa bardzo ciężkie lata w szkole.
Zaczęło się od niczego.
Dżek usiadł zaraz na początku na pierwszej ławce. I tak samo było niespokojnie, bo po wakacjach nie może być od razu spokojnie. No i akurat panią rozgniewali. Aż troje stało w kącie. W ogóle wszystko tego dnia się nie udawało. Zaraz od rana była awantura, bo jeden chłopiec przyniósł do szkoły chorego psa z krostami. Potem mazali na tablicy. Jedli na lekcji, nie mieli piór, kręcili się, a co najgorsze – urwali pasek od torebki. Bo pani tylko na chwilę wyszła z klasy i zostawiła torebkę, a oni zaczęli ciągnąć i urwali.
Ale Dżek cały czas siedział zupełnie spokojnie na swojej pierwszej ławce.
Pani się bardzo gniewała:
– Co to ma znaczyć? Ostatni raz wam mówię! Już więcej wam nie powtórzę.
Każda pani ma inny sposób, kiedy klasa jest niespokojna. Na przykład w szkole Allana pani mówi:
– Boże miłosierny. – I: – Nie do wytrzymania.
A w oddziale Fanny:
– Głowa mi pęka. – I: – Trzeba zrywać gardło.
Czasem panie mówią:
– Jak wy się nie wstydzicie?
Albo:
– Łapy wam poprzetrącam.
Ale pani powiedziała, żeby dać jej książkę. Więc Dżek dał pani swoją książkę, bo siedział najbliżej. I pani zaczęła tłuc ręką w książkę. Tak mocno waliła, że Dżek już nie mógł wytrzymać, wstał i bardzo grzecznie powiedział:
– Niech pani będzie łaskawa nie tłuc tak, bo książka się zniszczy.
Długo Dżek nie mógł zrozumieć, dlaczego pani się rozgniewała. Dopiero później się dowiedział, że nie wolno robić żadnych uwag nauczycielce, choćby najgrzeczniej.
Pani kazała Dżekowi w tej chwili zabrać książkę i raz na zawsze zabroniła sobie pożyczać.
– Żebyś mi nigdy nic nie dawał, rozumiesz?
Dżekowi zrobiło się strasznie nieprzyjemnie. Ale to był dopiero początek. Bo parę dni później pani kazała mu pożyczyć Betty książkę, a ona zawinęła róg stronicy i w dodatku zrobiła na okładce dwa kleksy. Całe szczęście, że książka była obłożona w gazetę.
Było akurat wtedy bezrobocie, niektóre fabryki wcale nie pracowały albo trzy dni w tygodniu. Tak samo było z ojcem Dżeka. Nawet Dżek nie miałby książek, tylko kupił mu chrzestny. Ojciec zapowiedział, żeby Dżek szanował książki, Dżek obiecał utrzymywać je we wzorowym porządku, a tu masz zaraz – od razu.
Ale to jeszcze nie wszystko. Bo dużo dzieci nie miało w tym roku bezrobocia książek, aż pani musiała nawet odsyłać do domu. Więc znów pani kazała pożyczyć książkę Wilsonowi. Tego już było za wiele.
– Nie dam – powiedział Dżek.
Ale Wilson zaczyna wyrywać, jakby to była jego. Dżek się rozpłakał. A trzeba wiedzieć, że Dżek nie jest skory do łez; w ogóle wstyd płakać, tym bardziej przy dziewczynkach.
I cóż pani?
Nazwała go sknerą i złym kolegą. Mówiła, że bogaci powinni pomagać biedniejszym. A właśnie Wilson był bogatszy od ojca Dżeka. Potem jeszcze coś pani mówiła, ale Dżek nie słyszał, bo jak się na kogoś bardzo gniewają, to nigdy nie wie, co mówią. Wreszcie pani powiedziała, że jak Dżek urośnie, nikt go lubić nie będzie.
Po tej awanturze Dżek zauważył, że pani go nie lubi. Niby się pani wcale nie gniewa, ale zawsze. Już to się czuje. Dżek przestał podnosić palce, jeżeli coś wiedział, nie tak wesoło wybierał się rano do szkoły, żałował, że usiadł na pierwszej ławce, i rzadziej opowiadał w domu, co było w szkole.
Aż zdarzyło się, że Dżek mógł przekonać panią, że jest dobrym kolegą, że się pani omyliła, że jak urośnie, właśnie go będą lubili.
Raz przed samym dyktandem złamała się Peelowi stalówka. Peel stanął zmartwiony i bezradny, Dżek miał zapasową stalówkę i zaraz pokaże, że jest usłużny i koleżeński.
– Pożyczę mu – mówi Dżek – a jutro mi taką samą odkupisz.
I cóż on złego powiedział? Przecież chciał jak najlepiej. Przecież i tak ryzykował, bo co zrobi, jeśli w połowie dyktanda i jemu się złamie? A jeśli Peel zapomni i jutro mu nie przyniesie albo odda gorszą, albo nie taką, jak Dżek lubi?
Peel jest porządny, bo inny pożyczy i wcale nie odda. Powie:
– Odczep się. Daj mi spokój.
Albo:
– Kto cię prosił? Mogłeś nie dawać.
No i znów pani się rozgniewała, nie pozwoliła Peelowi wziąć stalki. Ani on, ani Peel nie wiedzieli dlaczego.
Tylko Fil, który wszystko lubi wyśmiewać, zrobił błazeńską minę i naśladując głos pani, powiedział:
– Kooo-lee-żeń-stwo.
A potem dodał:
– Pani ma kręćka.
Dżek nigdy by tak na panią nie powiedział; nie lubił Fila za jego żarty i wcale śmiać mu się nie chciało.
Peelowi było przykro, że przez niego Dżek ma zmartwienie, i jakoś zaczęli rozmawiać i potem razem wracali do domu, i prawie się zaprzyjaźnili. Bo Dżek unikał kolegów od czasu, jak pani nazwała go handlarzem i złodziejem. Niby nie otwarcie, ale Dżek dobrze zrozumiał, choć za nic w świecie nigdy nikomu by tego nie powiedział.
Bo raz zginęło Doris śniadanie. Nie wiadomo nawet, czy naprawdę ktoś zabrał. Bo Doris często gubiła i zaraz leci na skargę, jak wtedy z gumą, która leżała pod ławką; Doris nie chciała się przyznać, tylko mówi, że jej podrzucili. Albo wtedy z bibułą? Kto by się znów łaszczył na bibułę. Może ktoś wziął przez omyłkę, a ona zaraz:
– Ukradli.
Może zostawiła w domu? Chociaż bułka z kiełbasą i jabłko to nie bibuła i guma. I Fil niepotrzebnie się drażnił.
– Biedny aniołeczek: sama zjadła i nie ma. Chuchnij, aniołku.
I zaczął wszystkich pukać w brzuchy.
– Puk, puk, odezwij się, kiełbasko!
Gdyby komu innemu zginęło, może by się klasa wstydziła, ale Doris nie lubią, bo skarżuch, lizuch, stawiak i obrażalska. A Doris ma niebieskie oczy i pani raz powiedziała, że właśnie takie są aniołki; więc była wielka sprawa o śniadanie.
Złodziej. Wstyd dla klasy, dla całej szkoły. Dzieci nie mają serca. Nie ma koleżeństwa. Wszyscy są podejrzani. Pani ma obrzydzenie do klasy. Nawet pani straciła już serce. I nic dziwnego: jeżeli jeden drugiemu nie chce stalki pożyczyć, to muszą być i kradzieże. I kto nie pożyczy w potrzebie, ten łatwo sięgnie po cudze.
Wyszło niby, że śniadanie zjadł Dżek albo z jego winy zjedzono. Pani nie miała prawa tak mówić, a Doris jest najobrzydliwszą dziewczyną, jaką Dżek spotkał w życiu.
Wszystko przez jej śniadanie. Do końca szkoły Dżek z nią rozmawiać nie będzie, na żadne pytania jej nie odpowie, na przyszły rok usiądzie w innym rzędzie, żeby obok nie potrzebował przechodzić nawet.
A pani nigdy, nigdy tego nie zapomni.
„Już ja się z panią rozmówię – zaraz dziś, po lekcji. Ja nie jestem złodziejem. Co pani sobie myśli?”
Ale dopiero w jakieś pół roku powiedział pani, ale nie wszystko.
Bo jak raz pani pytała się całej klasy, kto wie, Dżek ręki nie podniósł.
A pani naumyślnie się zapytała, żeby go złapać. I Dżek właśnie wiedział.
– Dlaczego nie podniosłeś ręki? – zdziwiła się pani.
– Bo i tak pani by mnie nie spytała.
– Dlaczego? – zdziwiła się pani jeszcze więcej.
– Dlatego, że nie chciałem Wilsonowi pożyczyć książki, bo mi Betty zrobiła dwa kleksy i zawinęła róg w nowej książce
– Betty zrobiła ci dwa kleksy?
– Nienaumyślnie – odezwała się Betty, która zupełnie niewinnie się zaczerwieniła, a Dżekowi żal było.
W klasie zrobiło się bardzo cicho, bo wszyscy widzieli, że pani jest niesprawiedliwa dla Dżeka, ale Fil nie wytrzymał:
– Daję pani słowo honoru, że Dżek jest porządny chłopak.