Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Barani kożuszek. Tom 1: opowiadanie historyczne z końca XVIII wieku - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Barani kożuszek. Tom 1: opowiadanie historyczne z końca XVIII wieku - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 292 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PO­WIE­ŚCI HI­STO­RYCZ­NE J. I. KRA­SZEW­SKIE­GO.

Do­pó­ki żył Jó­zef Igna­cy Kra­szew­ski, wy­daw­cy nie byli nig­dy w kło­po­cie. Na każ­de za­wo­ła­nie wy­rzu­cał z sie­bie ten sta­ry "wilk li­te­rac­ki," jak z pro­cy, po­wieść, no­wel­lę, ar­ty­kuł kry­tycz­ny, hi­sto­rycz­ny, es­te­tycz­ny lub co­by­kol­wiek od nie­go za­żą­da­no. Za­wsze przy ro­bo­cie, nad­zwy­czaj czyn­ny i wraż­li­wy, od­wa­lał nie­stru­dzo­ny oracz ski­bę po ski­bie na ni­wie pi­śmien­nic­twa oj­czy­ste­go, ma­jąc jesz­cze czas do pro­wa­dze­nia roz­le­głej ko­re­spon­den­cyi.

Tak nad­zwy­czaj­na płod­ność nie mo­gła, oczy­wi­ście, two­rzyć rów­no i rzeź­bić sta­ran­nie, wie­dzą bo­wiem star­si pi­sa­rze z do­świad­cze­nia, iż choć­by się rę­ko­pis sto razy od­czy­ta­ło, znaj­dzie się za­wsze po­trze­ba ja­kiejś po­praw­ki. Po­śpiech w ro­bo­cie szko­dzi głów­nie sty­lo­wi i kom­po­zy­cyi.

Lecz w ol­brzy­miej gó­rze kart, za­pi­sa­nych ręka

Kra­szew­skie­go, błysz­czy tyle pe­reł ar­ty­stycz­nych, iż moż­na mu prze­ba­czyć dzie­ło mniej udat­ne.

Mimo po­śpie­chu, po­zo­sta­wił au­tor "Ula­ny" po so­bie całą grząd­kę won­nych kwiat­ków, któ­re nie zwięd­ną nig­dy.

Oprócz płod­no­ści, za­dzi­wia w Kra­szew­skim jego nie­zwy­kła roż­no­stron­ność. Bo cze­go nie obej­mo­wa­ła ta gło­wa po­tęż­na? Po­wie­ścio­pi­sarz z ta­len­tu i upodo­ba­nia był rów­no­cze­śnie ry­mo­twór­cą, pu­bli­cy­stą, kry­ty­kiem, dra­ma­tur­giem, a na­wet uczo­nym. Z cier­pli­wo­ścią śre­dnio­wiecz­ne­go be­ne­dyk­ty­na grze­bał się w ar­che­olo­gii, wer­to­wał kro­ni­ki, prze­glą­dał rap­tu­la­rze. Żad­ne pole wie­dzy nie było mu zu­peł­nie obce.

Do hi­sto­ryi czuł Kra­szew­ski po­ciąg od sa­me­go po­cząt­ku swo­jej dzia­łal­no­ści au­tor­skiej. Już w r. 1838 wy­dał pierw­szy tom "Wil­na od jego po­cząt­ków aż do roku 1750, " w któ­rym do­wiódł nie­po­spo­li­tej eru­dy­cyi. Jako bo­ga­ty zbiór ma­te­ry­ałów, nie­zna­nych daw­niej­szym hi­sto­ry­kom gro­du ge­dy­mi­no­we­go, wy­do­by­tych z py­łów ar­chi­wal­nych, ma dzie­ło to duże zna­cze­nie. Tom II "Wil­na" wy­szedł w roku 1840, trze­ci w r. 1841, czwar­ty w r. 1842. Do dzie­jów Li­twy wró­cił Kra­szew­ski jesz­cze raz w roku 1847 ("Li­twa, sta­ro­żyt­ne dzie­je, usta­wy, ję­zyk, wia­ra, oby­cza­je, pie­śni i t… d. ").

Nic dziw­ne­go, że mi­ło­śnik hi­sto­ryi się­gał do niej od cza­su do cza­su po te­ma­ty do swo­ich po­wie­ści. Już w roku 1846 na­pi­sał Kra­szew­ski. "Zyg­mun­tow­skie Cza­sy," a w r. 1852 "Kor­dec­kie­go." Były to jed­nak do­pie­ro pierw­sze pró­by jego póź­niej­szych po­wie­ści hi­sto­rycz­nych w ro­zu­mie­niu szer­sze­ni.

Wła­ści­wą dzia­łal­ność Kra­szew­skie­go w tym kie­run­ku na­le­ży da­to­wać od jego po­wie­ści, osnu­tej na tle dzie­jów rzym­skich "Ca­prea i Roma" (1859 r.).

Jak wie­lu au­to­rów daw­niej­szych i współ­cze­snych róż­nych na­ro­do­wo­ści, zaj­mo­wa­ła i lot­ny umysł Kra­szew­skie­go epo­ka, w któ­rej po­top no­wych prawd za­le­wał, pod­my­wał świat grec­ko rzym­ski. Roz­pa­trzyw­szy się do­kład­nie w ma­te­ry­ale teo­re­tycz­nym, po­je­chał Kra­szew­ski do Wioch, "aby na miej­scu po­czy­nio­ne stu­dya do­peł­nić." Po­dróż ta wpły­nę­ła bar­dzo do­dat­nio na wy­obraź­nię ar­ty­sty, doj­rze­wa­ją­ce­go pod chmur­nem nie­bem stre­fy pół­noc­nej. Po­wia­ły na nie­go wo­nie Ita­lii, olśni­ły go błę­ki­ty mo­rza Śród­ziem­ne­go, roz­bu­dza­jąc w nim zmysł pięk­na.

"Wśród naj­pięk­niej­sze­go mo­rza na świe­cie – mówi Kra­szew­ski, za­chwy­co­ny uro­kiem kra­jo­bra­zu wło­skie­go – jak­by z roz­to­pio­nych ula­ne­go la­zu­rów, pod naj­czyst­szem nie­bem po­łu­dnia, u brze­gu, okry­te­go drze­wy po­ma­rań­czo­we­mi, na któ­rych świe­cą wiecz­nie zło­ci­ste owo­ce, leży, jak ol­brzy­mi sar­ko­fag na gro­bo­wi­sku prze­szło­ści, wy­spa ska­li­sta. To Ca­prea – uro­czy ką­tek zie­mi ode­rwa­ny od lądu roz­myśl­nie, aby swo­bod­niej mógł du­mać i sam być pa­nem so­bie."

Lecz z tym uro­czym kąt­kiem zie­mi łą­czy się pa­mięć ce­za­ra Ty­be­ry­usza, pierw­sze­go ty­ra­na Rzy­mu. Jego to głów­nie i jego wy­cho­wań­ca, Ka­li­gu­lę, upodo­bał so­bie Kra­szew­ski w po­wie­ści p… t. "Ca­prea i Roma. "

Do każ­de­go ro­dza­ju twór­czo­ści li­te­rac­kiej po­trze­ba wpra­wy. Tyl­ko do­świad­cze­nie daje pew­ność ręki i mia­rę oka. Na­wet bar­dzo uta­len­to­wa­ni au­to­ro­wie po­ru­sza­ją się zwy­kle z po­cząt­ku w no­wym ro­dza­ju z nie­zręcz­no­ścią no­wi­cy­uszow.

"Ca­prea i Roma" nie za­słu­gu­je jesz­cze na na­zwę po­wie­ści hi­sto­rycz­nej. Jest to ra­czej sze­reg ob­ra­zów i ob­raz­ków, ze­sta­wio­nych obok sie­bie dość luź­no, nie po­łą­czo­nych z sobą ce­men­tem jed­no­li­tej bu­do­wy.

Do­pie­ro w "Rzy­mie za Ne­ro­na" (1864 r.) do­wiódł Kra­szew­ski, że nie­tyl­ko wczuł się w du­cha epo­ki, lecz umiał tak­że wy­bra­ną chwi­lę dzie­jo­wą do­sko­na­le oświe­tlić i ar­ty­stycz­nie uwy­pu­klić. W "Rzy­mie za Ne­ro­na" zni­kły wszyst­kie roz­wle­kło­ści i zby­tecz­ne po­pi­sy­wa­nie się eru­dy­cyą, ra­żą­ce w "Ca­prei." Zwię­zła kom­po­zy­cya, wiel­kie bo­gac­two ob­ra­zów, wy­ra­zi­stość cha­rak­te­ry­sty­ki i jędr­ny styl po­zwa­la­ją za­li­czyć "Rzym za Ne­ro­na" nie­tyl­ko do naj­lep­szych utwo­rów Kra­szew­skie­go, lecz do naj­lep­szych dzieł pol­skich wo­gó­le. Jesz­cze dziś, mimo trzy­dzie­stu kil­ku lat, któ­re roz­dzie­la­ją nas od "Rzy­mu za Ne­ro­na, "

czy­ta się tę po­wieść z praw­dzi­wą przy­jem­no­ścią i z wiel­kim po­żyt­kiem.

Po "Ca­prei" i "Ne­ro­nie" na­pi­sał Kra­szew­ski kil­ka po­wie­ści, do któ­rych treść za­czerp­nął z bo­ga­tej kry­ni­cy dzie­jów oj­czy­stych ("Że­li­ga, " "Sto dy­abłów" i t… d.). Zbyt wraż­li­wy, zbyt ule­ga­ją­cy prą­dom i po­trze­bom da­nej chwi­li, nie był on nig­dy sys­te­ma­tycz­nym, nie pra­co­wał z pew­nym z góry okre­ślo­nym pla­nem. Chwy­tał te­ma­ty, któ­re go po­cią­ga­ły, nie łą­cząc ich w ca­łość przej­rzy­stą. Do­pie­ro, kie­dy osiadł w Dreź­nie na resz­tę ży­cia, ob­my­ślił w ci­szy ci­che­go mia­sta, w sa­mot­nej wil­li na Nord­stras­se, pierw­szy "cykl" po­wie­ści, do­peł­nia­ją­cych się na­wza­jem. Są to t… zw. po­wie­ści sa­skie.

Na­sze "cza­sy sa­skie" znal Kra­szew­ski już daw­niej dość do­brze. We "Wspo­mnie­niu o Fran­cisz­ce Kra­siń­skiej" (1856 r.) ilu­stro­wał ży­cie kró­le­wi­czów­nej wiel­kiem "mnó­stwem" do­ku­men­tów, co było do­wo­dem, że się epo­ką tą dłu­żej zaj­mo­wał; w "Sta­ro­ści­nie Bełz­kiej" (1857 roku) zo­bra­zo­wał sto­sun­ki, pa­nu­ją­ce na dwo­rze sa­skim.

Przy­pa­trzyw­szy się w Dreź­nie bli­żej i sto­li­cy sa­skiej i sa­som i licz­nym pa­miąt­kom, przy­po­mi­na­ją­cym wspól­ne nie­gdyś losy Pol­ski i Sak­so­nii, na­pi­sał Kra­szew­ski sze­reg po­wie­ści, two­rzą­cych jed­na ca­łość or­ga­nicz­ną.

Pierw­sze ogni­wa tego łań­cu­cha ("Bra­tan­ki, "

1870 roku, "He­rod Baba" 1872) nie za­po­wia­da­ją jesz­cze póź­niej­sze­go zna­ko­mi­te­go ma­la­rza epo­ki sa­skiej. Po­wo­dze­nie Ga­bo­riau'a i Po­so­na du Ter­ra­il'a od­dzia­ły­wa­ło w owym cza­sie tak po­tęż­nia na ru­chli­wą umy­sło­wość Kra­szew­skie­go, że po­świę­cił ma­lo­wi­dło hi­sto­rycz­ne dla cie­ka­wej, "sen­sa­cyj­nej" baj­ki.

Po­wie­ścio­pi­sa­rzem hi­sto­rycz­nym w sty­lu sze­ro­kim jest Kra­szew­ski do­pie­ro w "Hra­bi­nie Co­sel" (1873 r.), któ­rą na­le­ży po­sta­wić obok "Rzy­mu za Ne­ro­na. " W dzie­le tem ujarz­mił bo­ga­ty ma­te­ry­ał ze świa­do­mo­ścią doj­rza­łe­go ar­ty­sty i su­mien­ne­go hi­sto­ry­ka i za­pa­no­wał nad tech­ni­ką. Czas i lu­dzi ma­lu­ją w "Hra­bi­nie Co­sel" nie uwa­gi oso­bi­ste au­to­ra i cy­ta­ty z kro­nik, lecz ob­ra­zy żywe, pla­stycz­ne, za­wsze cha­rak­te­ry­stycz­ne. Po­wieść pły­nie rów­no, swo­bod­nie; jed­na sce­na wy­snu­wa się z dru­giej na­tu­ral­nie, lo­gicz­nie, bez po­mo­cy sztucz­nych środ­ków tech­nicz­nych. "Brühl" (1874 r.) i "Z sied­mio­let­niej woj­ny" (1875 r.) do­peł­nia­ją "Hra­bi­ny Co­sel. "

Ka­zi­mierz Ja­ro­chow­ski, zna­ko­mi­ty znaw­ca cza­sów sa­skich, wy­ra­ził się o tych po­wie­ściach: "Trzy te po­wie­ści, prze­tłó­ma­czo­ne na ję­zyk nie­miec­ki mo­gły­by z za­szczy­tem fi­gu­ro­wać, jako praw­dzi­wie pięk­ne pło­dy na­ro­do­wej po­wie­ści dzie­jo­wej nie­miec­kiej, ro­biąc nie­bez­piecz­ną "kon­ku­ren­cyę Gu­sta­wo­wi Frey­ta­go­wi." – Świa­tło­cień mię­dzy cy­nicz­ną i scep­tycz­ną, ale ma­te­ma­tycz­nie środ­ki swe ob­li­cza­ją­cą i prak­tycz­nie do celu ste­ru­ją­cą oso­bi­sto­ścią Fry­de­ry­ka a owym opty­mi­zmem Au­gu­sto­wo – Brüh­lo­wym, któ­ry nie­bez­pie­czeń­stwa do ostat­niej chwi­li wi­dzieć nie chce i nie­przy­ja­cie­la lek­ce­wa­ży, jest mi­strzow­sko uchwy­co­ny; wy­stę­pu­ją­ce na tle jego oso­bi­sto­ści z ude­rza­ją­cą scha­rak­te­ry­zo­wa­ne są praw­dą. Rów­nie praw­dzi­wym jest ob­raz daw­niej­szej spo­łecz­no­ści sa­skiej, jej sto­sun­ku i po­sta­wy do wo­jen­nej bu­rzy. "

Świa­dec­two hi­sto­ry­ka star­czy za każ­dą inną po­chwa­łę tła hi­sto­rycz­ne­go w tych głów­nych po­wie­ściach sa­skich Kra­szew­skie­go.

Dal­sze po­wie­ści sa­skie au­to­ra "Hra­bi­ny Co­sel" ("Skrypt Fle­min­ga, "Puł­kow­ni­ko­wa," "Są­sie­dzi," "Wil­czek i Wilcz­ko­wa," "Na bial­skim zam­ku," "Sta­ro­sta war­szaw­ski," "Grze­chy het­mań­skie" i "Pan na czte­rech chło­pach, " nie do­rów­ny­wa­ją ani pod wzglę­dem tre­ści, ani pod wzglę­dem kom­po­zy­cyi trzem po­przed­nim. Są to już tyl­ko bla­de od­bit­ki "Hra­bi­ny Co­sel," "Bruh­la" i "Woj­ny Sied­mio­let­niej."

Pod ko­niec ży­cia po­sta­no­wił Kra­szew­ski zo­bra­zo­wać całą na­szą prze­szłość w sze­re­gu po­wie­ści. Roz­po­cząw­szy to ol­brzy­mie dzie­ło w r. 1866 "Sta­rą Ba­śnią, " pro­wa­dził je sys­te­ma­tycz­niej, niż to zwy­kle czy­nił, pra­wie do śmier­ci. Lecz zu­ży­te siły pra­cą wy­czer­pa­ne­go star­ca nie po­do­ła­ły już wdzięcz­ne­mu za­da­niu. "Sta­ra Baśń" olśni­ła wpraw­dzie jesz­cze wiel­bi­cie­lów Kra­szew­skie­go świe­żo­ścią ob­ra­zo­wa­nia, dal­sze jed­nak po­wie­ści tego cy­klu sła­bły z każ­dym to­mem, wi­ta­ne co­raz chłod­niej przez pu­blicz­ność.

Nie po­do­ba­ło się głów­nie ob­ni­ża­nie cha­rak­te­rów po­sta­ci hi­sto­rycz­nych, dziw­nie pe­sy­mi­stycz­ne oświe­tle­nie psy­cho­lo­gii na­ro­do­wej. Kra­szew­ski jak­by po­mi­jał roz­myśl­nie ja­sne chwi­le i bo­ha­ter­skich mę­żów na­szej prze­szło­ści, a wy­bie­rał same cie­nie i roz­cza­ro­wa­nia.

"Ba­ra­ni Ko­żu­szek," któ­re­go druk roz­po­czy­na­my w to­mie ni­niej­szym, uka­zu­je się po raz pierw­szy w for­mie książ­ki. Ogło­szo­ny w r. 1881 w "Ty­go­dni­ku Ilu­stro­wa­nym," cze­kał do­tąd na wy­daw­cę.

Teo­dor Je­ske-Cho­ińs'i.

Uli­ca przed pa­ła­cem, w któ­rym sław­ny swo­je­go cza­su (1790 r.) pan Jan Mar­wa­ni spra­wiał dla ba­wią­cej się War­sza­wy re­du­ty, jed­ne­go wie­czo­ra, póź­nej je­sie­ni, wca­le cie­ka­wym za­ba­wić się mo­gła wi­do­kiem.

Bło­to po desz­czu, któ­ry nie prze­sta­wał, było ogrom­ne… Ścisk przy­by­wa­ją­cych na za­ba­wę, i tych, co szczę­śli­wym pod okna­mi i przy wy­sia­da­niu przy­pa­try­wać się mo­gli tyl­ko, nie­sły­cha­ny, wrza­wa ogłu­sza­ją­ca.

Dwie, nie­zbyt ja­sno przy­świe­ca­ją­ce, la­tar­nie, w któ­rych gru­be ło­jów­ki top­nia­ły, nie­do­syć od wia­tru ob­wa­ro­wa­ne, smu­ga­mi bla­de­mi rzu­ca­ły na bło­to i wska­zy­wa­ły ka­łu­że, bo w nich się blask ich od­bi­jał.

Naj­roz­ma­it­sze­go au­to­ra­men­tu po­wo­zy, po­czy­na­jąc od pa­rad­nych ka­ret i ka­ry­klów, aż do sznur­ka­mi po­wią­za­nych fia­krów i wóz­ków, jed­ne po dru­gich ci­snę­ły się do gan­ku. Woź­ni­ce, ła­jąc, sma­ga­li ba­ta­mi zbyt na­jeż­dża­ją­cych, dy­sz­le stu­ka­ły o pu­dła, lub gwał­tow­nie za­trzy­ma­nym ko­niom po­nad łby się wy­su­wa­ły. Z okien po­wo­zów uka­zy­wa­ły się gło­wy przy­by­wa­ją­cych go­ści, prze­lę­kłych lub za­gnie­wa­nych.

Ciem­ność pa­nu­ją­ca do­ko­ła, bo oprócz dwóch la­tar­ni Mar­wa­nie­go i kil­ku ma­leń­kich, z któ­re­mi chłop­cy bie­ga­li, in­ne­go świa­tła w uli­cy nie było, zwięk­sza­ła jesz­cze nie­ład i utrud­nia­ła do­sta­nie się do po­żą­da­ne­go gan­ku. Tu, po­mi­mo świe­żo po­sta­wio­nej, żół­tej jesz­cze ba­ry­ery, któ­ra mia­ła bu­do­wę ochra­niać od na­ci­sku tłu­mu, stał za­stęp cie­ka­wych tak zbi­ty, iż tyl­ko gło­wy na­deń wy­sta­ją­ce wi­dać było.

Przy­pa­trzyć się im go­dzi­ło za­praw­dę, choć deszcz kro­pił chłod­ny i gę­sty. Ta­kie zbio­ro­wi­sko cha­rak­te­ry­stycz­nych fi­zy­ogno­mij trud­no było gdzie­in­dziej zna­leźć. Po­cząw­szy od star­ców-że­bra­ków i że­bra­czek, któ­rzy, mimo spóź­nio­nej pory, przy­wle­kli się tu, ra­chu­jąc na to, że za­ba­wa i we­so­łość do szczo­dro­bli­wo­ści po­bu­dzą, aż do cze­la­dzi i sług, ka­pot miesz­czań­skich, przy­odziew­ków rze­mieśl­ni­cze­go gmi­nu, ży­dów i rze­zi­miesz­ków, wszyst­kie­go było tu peł­no. Mło­dzież a sta­rzy, pod go­łem nie­bem i oka­pem, z któ­re­go deszcz się lat dłu­gie­mi nić­mi srebr­ne­mi, tak się tu za­ba­wia­ła we­so­ło, jak ci, któ­rym już mu­zy­ka w sali przy­gry­wa­ła. Sły­chać ją było to ci­szej, to gło­śniej, gdy się drzwi przy­my­ka­ły lub otwie­ra­ły Głu­che bur­cze­nie ba­se­tli wtó­ro­wa­ło śmie­chom tłu­mu.

Chło­pa­ki od szew­ców z go­łe­mi gło­wa­mi, w skó­rza­nych far­tusz­kach, bo­so­no­gie, w pan­to­flach ze sta­rych bu­tów po­wy­kra­ja­nych, rej wo­dzi­li, dow­cip­ku­jąc.

Wi­ta­li oni każ­de­go wy­sia­da­ją­ce­go i każ­dą przy – by­wa­ją­cą ma­skę ja­kimś ru­basz­nym dow­ci­pem, od któ­re­go za­raź­li­we po­wsta­wa­ło par­ska­nie.

Po­rząd­ku uchwy­cić nie było tu komu. Dwaj dra­go­ni, na­ję­ci przez an­tre­pre­ne­ra, zaj­mo­wa­li sta­no­wi­sko waż­niej­sze przy ka­sie u drzwi, bo tu trze­ba było strzedz roz­sy­pa­nych pie­nię­dzy, po któ­re dra­pież­ne pal­ce się­gnąć mo­gły.

Po­wo­zy za­jeż­dża­ły jak naj­bli­żej gan­ku, do któ­re­go su­chy przy­stęp przez ka­łu­żę gę­ste­go bło­ta za­bez­pie­cza­ły dwie kład­ki; ale z da­chu tu wła­śnie naj­ob­fi­ciej cie­kło, a po bo­kach dwie ryn­ny drew­nia­ne stru­mie­nia­mi try­ska­ły.

Wy­sia­da­ją­cy więc mu­sie­li, nim się pod ochroń­czy dach do­stać mo­gli, prze­śli­znąć się przez kład­kę, bło­go­sła­wie­ni z góry od desz­czu, a po­tem prze­być ga­nek do­syć dłu­gi, z obu stron gę­sto cie­ka­wy­mi ob­sta­wio­ny. Na­cisk do tych pierw­szych miejsc wi­do­wi­ska był tak wiel­ki, że ba­ry­ery trzesz­cza­ły, a ci, co przy nich zaj­mo­wa­li sta­no­wi­sko dro­go oku­pio­ne, łok­cia­mi i no­ga­mi od udu­sze­nia bro­nić się mu­sie­li.

U sa­mych drzwi, wio­dą­cych do ob­szer­nych sie­ni, sta­ła w pra­wo bud­ka, w któ­rej bi­le­ty wej­ścia sprze­da­wa­no, a z obu jej stron dwaj dra­go­ni wą­sa­ci, do­bra­ni tak, aby wra­ża­li tłu­mo­wi usza­no­wa­nie.

Koło niej i tam, gdzie służ­ba płasz­cze i okry­cia zdej­mo­wa­ła, no­sząc się z nie­mi pod ścia­na­mi, ścisk był nie­mniej­szy, jak w uli­cy. Lecz tu lo­ka­je na­jem­ni i pań­scy, wię­cej już z wi­do­wi­ska­mi po­dob­ne­mi oby­ci, nie oka­zy­wa­li ani tak wrzaw­li­wej cie­ka­wo­ści, ani ta­kiej ucie­chy z ma­sek przy­by­wa­ją­cych.

Znacz­niej­sza ich część, służ­bą znu­żo­na, ci­snąc na ra­mio­nach płasz­cze i fu­ter­ka, szu­ka­ła so­bie wy­god­ne­go miej­sca do spo­czyn­ku. Nie­któ­rzy, mimo wrza­wy i do­cho­dzą­cej tu mu­zy­ki, po­py­cha­nia i ku­ła­ków, pod ścia­na­mi już drze­mać pró­bo­wa­li. Żwaw­si mię­dzy sobą, dla za­bi­cia cza­su, za­bie­ra­li się do gry, kar­ta­mi za­tłusz­czo­ne­mi.

Re­du­ty p. Mar­wa­nie­go, tak jak heca, nie na­le­ża­ły do za­baw wiel­kie­go świa­ta i tonu. To­wa­rzy­stwo tu zbie­ra­ło się naj­roż­no­rod­niej­sze i nie­naj­lep­sze, lecz ci, co ba­wi­li się wów­czas nie­ustan­nie, tak po­spo­li­te­mi za­ba­wa­mi znu­dze­ni byli, tak one im spo­wsze­dnia­ły, iż chęt­nie po­kry­jo­mu za­błą­kać się byli ra­dzi w naj­brud­niej­szy kąt, aby w nim zna­leźć roz­ryw­kę. Cie­ka­wość ta cho­ro­bli­wa słu­ży­ła wie­lu za wy­mów­kę i tłu­ma­cze­nie, gdy nią jaką in­try­gę po­kryć było po­trze­ba.

Na ta­kiej więc re­du­cie ła­two pod ma­ską spo­tkać było moż­na naj­świet­niej­sze imio­na i oso­bi­sto­ści gło­śne, ja­kich­by się tu spo­dzie­wać nie go­dzi­ło.

Jpan Mar­wa­ni, czło­wiek po­cho­dze­nia za­gad­ko­we­go, mó­wią­cy po pol­sku z cu­dzo­ziem­ska, mały, czar­ny, z wło­sem drob­niuch­no po­krę­co­nym na gło­wie, sze­ple­nią­cy dla zbyt­nie­go po­śpie­chu, bo le­d­wie gębą i sobą star­czyć mógł na wszyst­ko – uka­zy­wał się u kasy, któ­rą trzy­ma­ła oty­ła i wy­stro­jo­na ko­bie­ta, krzy­czą­ca jak prze­kup­ka, we drzwiach sali, po róż­nych ką­tach sie­ni. Nik­nął cza­sem w ja­kichś przej­ściach i drzwiach, dla nie­go tyl­ko się otwie­ra­ją­cych, ale na naj­mniej­szy ha­łas, nad ska­lę wrza­wy po­wsze­dniej wy­ra­sta­ją­cy, zja­wiał się na­tych­miast za­pe­rzo­ny.

Miał bie­da­czy­sko co ro­bić i po­mi­mo chło­du je­sien­ne­go, pot mu­siał cią­gle ocie­rać z czo­ła. Re­du­ta obie­cy­wa­ła się nad­zwy­czaj świet­ną, gdyż szczę­ściem dla niej, dnia tego mniej niż zwy­kle za­gra­ża­ła jej kon­ku­ren­cya pa­ła­ców i te­atru.

Oko­ło kasy bi­le­tów nie moż­na było na­star­czyć; jej­mość od­bie­ra­ją­ca pie­nią­dze dwa­kroć już gru­be poń­czo­chy, przy­go­to­wa­ne na zsy­pa­nie ich, pod swo­je krze­sło skła­da­ła. Na­pływ nie usta­wał.

Wpraw­dzie ma­ski były nie­zbyt wy­kwint­ne, po­sta­cie do­syć po­spo­li­te, do­mi­na pro­ste i la­da­ja­kie, płasz­czy­ki prze­wa­ża­ły, lecz mię­dzy tym tłu­mem oko wpraw­ne ka­sy­er­ki wy­róż­nia­ło wca­le pięk­ne stro­je, rącz­ki bia­łe w pier­ście­niach i man­kiet­ki ko­ron­ko­we.

Pan Mar­wa­ni znał do­brze świat ów­cze­sny, z któ­rym miał do czy­nie­nia, wie­dział, że ele­gan­cyą, ani przy­bo­rem świe­żym nie może wal­czyć z pa­na­mi wiel­ki­mi, że u nie­go nie szło o prze­pych, ale o bez­gra­nicz­ną swo­bo­dę. Nie sta­rał się więc ani o sprzęt nowy, ani o oświe­tle­nie inne nad rur­ko­we ło­jów­ki, ani o bar­dzo przed­nią mu­zy­kę.

Sale były ob­szer­ne, oto­czo­ne ła­wa­mi, wy­bi­te­mi try­pą wy­tar­tą, i krze­sła­mi nie pierw­szej świe­żo­ści; mu­zy­ka na pod­wyż­sze­niu, zło­żo­na z kil­ku­na­stu sa­mo­ucz­ków, rznę­ła od ucha, raź­no, nie trosz­cząc się zbyt o czy­stość to­nów. Mia­ła ona jed­nak w so­bie coś dzi­kie­go, roz­kieł­zna­ne­go, upo­jo­ne­go jak sami mu­zy­kan­ci i wle­wa­ją­ce­go szał w słu­cha­czów. Cho­ciaż oasy mo­no­ton­nie, jak­by drze­miąc, mru­cza­ły, skrzyp­ce zato, flet, klar­net, zele i bę­ben do­ka­zy­wa­ły okrut­nie. Naj­bar­dziej skost­nia­łym no­gom tań­co­wać się chcia­ło.

Za­cho­dząc z boku or­kie­stry tej, moż­na było do­strzedz wy­próż­nio­ne piwa bu­tel­ki, któ­re oży­wie­nie jej tłó­ma­czy­ły.

Skrzy­pek pierw­szy, mąż wzro­stu oka­za­łe­go, ubra­ny aż do zbyt­ku ele­ganc­ko, z rę­ka­wa­mi za­ka­sa­ne­mi, stał twa­rzą zwró­co­ny do swo­ich mu­zy­kan­tów, po­licz­kiem nie­mal le­żąc na skrzyp­cach i nogą a sobą kon­wul­syj­nie wście­kły takt wy­bi­jał.

Pod­ko­mend­ni jego, po­mię­dzy któ­ry­mi i ka­po­ty wi­dać było i odzież wąt­pli­we­go cha­rak­te­ru i na­zwi­ska, na­le­że­li do stel­lae mi­no­res; dy­rek­tor kap­sli wi­docz­nie miał się za spo­nie­wie­ra­ne­go wir­to­uza. Cza­sem też za­miast pro­stej me­lo­dyi, przy­mru­żyw­szy oko, twarz jesz­cze moc­niej do skrzyp­ców przy­tu­la­jąc, wy­gry­wał fan­ta­zye oso­bli­we, któ­re zwra­ca­ły nań cie­ka­we oczy jego to­wa­rzy­szów i nie­kie­dy ich ba­ła­mu­ci­ły. Twarz jego roz­pło­mie­nio­na, pot z czo­ła rzę­si­ście spa­da­ją­cy, świad­czy­ły, że obo­wią­zek swój speł­niał z fu­ryą i na­mięt­no­ścią.

Był to re­pu­to­wa­ny wiel­ce na­ów­czas Sza­ław­ski (prze­zwa­ny Żu­ra­wiem, może dla wzro­stu), któ­ry sły­nął i z tego, że na dzień bu­te­lek wód­ki parę wy­pi­jał, nie li­cząc in­nych chło­dzą­cych na­po­jów. Gdy nie grał, spał… Mó­wił mało, a gdy kto go wy­zwał na roz­mo­wę, po­czy­nał ją i koń­czył od sie­bie.

– W in­nym, pa­nie, kra­ju, toby mnie zło­tem za­sy­pa­li; ale tu… człek musi rzem­po­lić do tań­ca.

Wie­czór p. Mar­wa­nie­go był w naj­więk­szym swym bla­sku.

W po­środ­ku wi­dać było kupę ma­sek: Wę­grzy­na z olej­ka­mi, Żyda z kra­mi­kiem, Ko­za­ka ol­brzy­mie­go, kil­ku Tur­ków w tur­ba­nach ogrom­nych, Hisz­pa­nów w kry­zach, chło­pa Pod­la­sia­ka z ko­biał­ką i astro­lo­ga w stro­ju dzi­wacz­nym.

Cy­gan­ka-wróż­ka, w czer­wo­nej koł­drze na bia­łej ko­szu­li, cała ob­wie­szo­na świe­ci­dła­mi, na­pie­ra­ła się dło­ni prze­cho­dzą­cych, któ­rym do ucha szep­ta­ła coś pi­skli­wie. Od­cho­dzi­li od niej wszy­scy pra­wie za­gnie­wa­ni i bur­czą­cy.

Po­śród tego tłu­mu, któ­re­go stro­je nie­ko­niecz­nie za­moż­ność wska­zy­wa­ły, stał i wiel­ki but, któ­re­go cho­le­wa po­nad gło­wę jego się wzno­si­ła, mil­czą­cy i… jak but głu­pi. Pod chwa­stem, któ­ry go zdo­bił, dwa otwo­ry słu­ży­ły mu do ory­en­to­wa­nia się wśród ści­sku.

Wszyst­kich oczy jed­nak szcze­gól­nie na sie­bie zwra­ca­ła ko­bie­ta w prze­pysz­nym stro­ju ja­kiejś kró­lo­wej Gol­kon­dy, czy ba­jecz­ne­go pań­stwa nie­zna­ne­go…

Ubiór jej był tak fan­ta­stycz­ny, iż na od­gad­nie­nie jego cha­rak­te­ru próż­no się ku­sić było; ale ma­low­ni­czy, bo­ga­ty i świet­ny bar­dzo, wszyst­kich za­chwy­cał.

Praw­da, że i po­stać, któ­rą okry­wał, mo­gła obu­dzić uwiel­bie­nie, i choć twa­rzy jej pod ma­secz­ką wca­le wi­dać nie było, do­my­śla­no się pięk­no­ści tak nad­zwy­czaj­nej ob­li­cza, jak cu­dow­nem było, co jej to­wa­rzy­szy­ło. Ki­bić, rącz­ka, nóż­ka, płeć nie­co od­sło­nio­ne­go po­pier­sia, byty ide­al­ne­go ry­sun­ku, ko­lo­ry­tu i bla­sku.

Na zło­tych wło­sach, któ­re w zwo­jach ob­ję­tych spa­da­ły jej na szy­ję i ra­mio­na, kró­lo­wa mia­ła dy­adem z klej­no­tów róż­nych mi­ster­nie zło­żo­ny, ja­śnie­ją­cy ka­mie­nia­mi dro­gie­mi. Nie były to ani szkła, ani cze­skie ka­mie­nie, ani owe szma­rag­dy Kra­sic­kie­go za trzy gro­sze, ale rze­czy­wi­ste bry­lan­ty, ru­bi­ny i sza­fi­ry, tak jak praw­dzi­wych pe­reł kil­ka sznu­rów bia­łą jej pierś zdo­bi­ło.

Na suk­ni z cięż­kiej ma­te­ryi je­dwab­nej dra­po­wa­ła się przej­rzy­sta z ko­ro­nek zło­tych dru­ga; pas cały był lśnią­cy od mo­zaj­ki ame­ty­stów i pe­reł, na rę­kach ob­rę­cze zło­te zwi­ja­ły się, po­spi­na­ne bry­lan­to­we­mi fer­mo­ara­mi. Z pod suk­ni na­wet wy­glą­da­ją­ce rze­wicz­ki bły­ska­ły ka­my­ka­mi.

Strój taki, na re­du­tę wzię­ty, był jak­by wy­zwa­niem. Nie­po­dob­na było od­gad­nąć, któ­ra z wiel­kich pań tak się prze­pysz­nie dla to­wa­rzy­stwa tak ni­swy­bred­ne­go mo­gła ubrać.

Znaw­cy oce­nia­li klej­no­ty same na kro­cie, a nikt po­cho­dze­nia ich nie umiał się do­my­ślić.

Lecz nad nie bar­dziej może in­try­go­wa­ła pięk­ność sama. Zbie­gi z wiel­kie­go świa­ta, zna­ją­cy do­sko­na­le pa­nie i wszyst­kie ich klej­no­ty, ani wła­ści­ciel­ki ich, ani po­cho­dze­nia od­gad­nąć nie mo­gli.

Ob­cho­dzo­no ją, przy­bli­ża­no się, po­glą­da­no, wy­zy­wa­no na roz­mo­wę, są­dząc, że się zdra­dzi gło­sem. Od­po­wia­da­ła pi­skli­wie, dzi­wacz­nie… ła­ma­no so­bie nada­rem­nie gło­wy.

W nie­wiel­kiem od niej od­da­le­niu wska­zy­wa­no so­bie męż­czy­znę, któ­ry z nią miał wejść na salę lecz te­raz trzy­mał się cią­gle w pew­nej od­le­gło­ści, nie spusz­cza­jąc jej tyl­ko z oka.

Z tego też do­my­ślać się ni­cze­go i na ża­den ślad wpaść nie było moż­na. Miał na so­bie strój fran­cu­ski, ele­ganc­ki, po­cho­dze­nia pa­ryz­kie­go, ka­mi­zel­kę suto szy­tą, man­kie­ty ko­ron­ko­we, u trze­wi­ków sprzącz­ki bry­lan­to­we, na ra­mio­nach czar­ne do­mi­no, na pe­rucz­ce ka­pe­lu­sik zręcz­nie rzu­co­ny. Z pew­nej już oty­ło­ści i ru­chów do­my­śleć się było ła­two czło­wie­ka nie pierw­szej mło­do­ści. Ma­nie­ry wska­zy­wa­ły, że do świa­ta więk­sze­go na­le­żał.

Kró­lo­wa cza­sem rzu­ca­ła nań okiem, jak­by tyl­ko prze­ko­nać się chcia­ła, że się przy niej znaj­du­je, zresz­tą za­ję­tą była in­try­go­wa­niem tych, co się do niej… ci­snę­li. Ota­cza­no ją ko­łem wiel­kiem i co­raz nowi przy­by­wa­li do nie­go. Nie­któ­rzy, ru­sza­jąc ra­mio­na­mi, od­cho­dzi­li zroz­pa­czyw­szy, by mo­gli tę za­gad­kę od­gad­nąć. Po­wszech­nem pra­wie było zda­niem, że jed­na z pań na­le­żą­cych do ro­dzi­ny kró­lew­skiej (szep­ta­no na­zwi­sko), była tą kró­lo­wą, a klej­no­ty za­po­ży­czo­ne­mi ze źró­deł wie­lu. Znaw­com się zda­wa­ło, iż nie­któ­re z nich tam a tam, na tych a na tych oso­bach wi­dy­wa­li.

Wszyst­kie te przy­pusz­cze­nia jed­nak, pod su­ro­wą wzię­te kry­ty­kę, nie wy­trzy­my­wa­ły jej.

Po­mię­dzy tymi, któ­rzy z naj­więk­szą cie­ka­wo­ścią przy­pa­try­wa­li się nie­zna­jo­mej, byli dwaj mło­dzi lu­dzie, nie mo­gą­cy się bli­żej do­ci­snąć, ale nie spusz­cza­ją­cy jej z oka. Trzy­ma­li się pod ręce i co­raz to so­bie wza­jem spo­strze­żeń swych udzie­la­li. Cho­ciaż zda­wa­li się przy­ja­ciół­mi wiel­ki­mi, róż­nił ich strój, bę­dą­cy w owych cza­sach ozna­ką prze­ko­nań i stron­nictw pra­wie nie­zbęd­ną. Star­szy z nich tro­chę, pięk­nej, wy­go­lo­nej twa­rzy, rzym­skie­go typu, ze ślicz­ne­mi zę­ba­mi, któ­re rad w uśmie­chu po­ka­zy­wał – miał na so­bie strój wy­twor­ny i sma­kow­ny fran­cu­ski.

Po­sta­wa, jak twarz, ude­rza­ły pięk­no­ścią, o któ­rej uwy­dat­nie­nie po­sia­dacz jej do­syć się zda­wał sta­rać. Coś ra­zem me­lan­cho­licz­ne­go, coś szy­der­skie­go, znu­dzo­ne­go a pań­skie­go, sta­no­wi­ło cha­rak­ter ob­li­cza, na któ­rem ży­cie go­rą­ce zo­sta­wi­ło już śla­dy. Był to kwiat świe­ży jesz­cze, ale już więd­nieć za­czy­na­ją­cy. Mógł on mieć jesz­cze chwi­le bla­sku mło­dzień­cze­go, lecz w go­dzi­nach po­wsze­dnich znu­że­nie prze­wa­ża­ło.

To­wa­rzysz jego, młod­szy, śwież­szy, we­sół, uśmie­cha­ją­cy się do ży­cia, cały niem try­ska­ją­cy, zda­wał się ży­wiej da­le­ko tem, co go ota­cza­ło, zaj­mo­wać. Na twa­rzy jego, nie umie­ją­cej nic skła­mać, każ­de naj­prze­lot­niej­sze wra­że­nie ma­lo­wa­ło się tak do­bit­nie, iż nie da­wa­ło jej chwi­li spo­czyn­ku.

Ten miał na so­bie na­ów­czas wskrze­szo­ny, po za­nie­dba­niu pew­nem, szcze­gól­niej przez mło­dzież, któ­rą za sobą przy­kład i wola kró­lew­ska po­cią­ga­ły – ubiór pol­ski, we­dług mody no­wej sta­ran­nie, choć tro­chę ja­skra­wo i prc­ten­sy­onal­nie zro­bio­ny. Prze­waż­nie pa­no­wa­ła w nim bar­wa szla­chec­ka, kar­ma­zy­no­wa, bo i kon­tu­sza wy­ło­gi i żu­pan, pas, i buty, i cza­pecz­ka na ka­ra­be­li i rap­cie ja­śnia­ły szkar­ła­tem. Pod szy­ją miał spin­kę z ogrom­ne­go ru­bi­na i guzy u kon­tu­sza z ko­ra­li.

Wąs blond, do góry pod­krę­co­ny, nada­wał fi­zy­ogno­mii ja­kąś butę i ry­cer­skość.

Moż­na było za­rę­czyć, że so­bie nie da, jak mó­wio­no, na­pluć w ka­szę, i ka­ra­be­lę nie­dar­mo nosi u pasa.

Twarz, po­mi­mo to, wię­cej ocho­ty do we­so­łe­go ży­cia, niż do zwa­dy i war­chol­stwa ozna­cza­ła. Śmiał się, pa­trzył, ra­do­wał, py­tał to­wa­rzy­sza nie­ustan­nie i może go nu­dził tro­chę.

– Ale któż ona jest, u li­cha?–za­wo­łał, zwra­ca­jąc się do ubra­ne­go po fran­cu­sku i za rękę go ci­snąc. – Je­że­li Ty­tus nie wie, któż wie­dzieć bę­dzie?

– Ty­tus – od­parł dru­gi z uśmie­chem szy­der­skim – wpraw­dzie zna War­sza­wę na pal­cach, lecz to… za­gad­ka! To nie jest ko­bie­ta na­sze­go świa­ta.

– Tak, ale świa­tów w War­sza­wie jest kil­ka – rzekł mło­dy.

– Znam mniej wię­cej wszyst­kie, na­wet te, do któ­rych zna­jo­mo­ści przy­zna­wać się nie wy­pa­da–za­wo­łał znu­dzo­ny; – lecz po­wia­dam ci, ko­cha­ny sta­ro­sto, to cu­dzo­ziem­ka, to no­wel­le de­ba­rą­u­es.

– I, nie je­steś cie­ka­wy zba­da­nia tego zja­wi­ska?– rzu­cił żywo sta­ro­sta.

– Owszem, cie­kaw je­stem i – do­dał Ty­tus – mogę za­rę­czyć, że tę ta­jem­ni­cę od­kry­ję… tyl­ko nie tu i nie dziś.

W tej chwi­li znu­dzo­ny za­pa­trzył się na kró­lo­wą. Myśl ja­kaś prze­bie­gła mu po gło­wie, ude­rzył się zlek­ka w czo­ło, rękę wy­do­był z uści­sku to­wa­rzy­sza i, daw­szy mu znak, by w miej­scu po­zo­stał, sam bar­dzo zręcz­nie się prze­my­ka­jąc, po­czął zbli­żać się do za­gad­ko­wej pięk­no­ści.

Po­mi­mo ści­sku, uda­ło mu się przy­su­nąć. Wy – cią­gnął szy­ję i za­czął się pil­nie przy­pa­try­wać, jak­by zna­ku ja­kie­goś szu­kał. Twarz mu się roz­ja­śni­ła zwy­cięz­ko i na miej­sce do ocze­ku­ją­ce­go nań sta­ro­sty po­wró­cił.

Temu oczy się cie­ka­wo­ścią iskrzy­ły.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: