- W empik go
Barani kożuszek. Tom 1: opowiadanie historyczne z końca XVIII wieku - ebook
Barani kożuszek. Tom 1: opowiadanie historyczne z końca XVIII wieku - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 292 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dopóki żył Józef Ignacy Kraszewski, wydawcy nie byli nigdy w kłopocie. Na każde zawołanie wyrzucał z siebie ten stary "wilk literacki," jak z procy, powieść, nowellę, artykuł krytyczny, historyczny, estetyczny lub cobykolwiek od niego zażądano. Zawsze przy robocie, nadzwyczaj czynny i wrażliwy, odwalał niestrudzony oracz skibę po skibie na niwie piśmiennictwa ojczystego, mając jeszcze czas do prowadzenia rozległej korespondencyi.
Tak nadzwyczajna płodność nie mogła, oczywiście, tworzyć równo i rzeźbić starannie, wiedzą bowiem starsi pisarze z doświadczenia, iż choćby się rękopis sto razy odczytało, znajdzie się zawsze potrzeba jakiejś poprawki. Pośpiech w robocie szkodzi głównie stylowi i kompozycyi.
Lecz w olbrzymiej górze kart, zapisanych ręka
Kraszewskiego, błyszczy tyle pereł artystycznych, iż można mu przebaczyć dzieło mniej udatne.
Mimo pośpiechu, pozostawił autor "Ulany" po sobie całą grządkę wonnych kwiatków, które nie zwiędną nigdy.
Oprócz płodności, zadziwia w Kraszewskim jego niezwykła rożnostronność. Bo czego nie obejmowała ta głowa potężna? Powieściopisarz z talentu i upodobania był równocześnie rymotwórcą, publicystą, krytykiem, dramaturgiem, a nawet uczonym. Z cierpliwością średniowiecznego benedyktyna grzebał się w archeologii, wertował kroniki, przeglądał raptularze. Żadne pole wiedzy nie było mu zupełnie obce.
Do historyi czuł Kraszewski pociąg od samego początku swojej działalności autorskiej. Już w r. 1838 wydał pierwszy tom "Wilna od jego początków aż do roku 1750, " w którym dowiódł niepospolitej erudycyi. Jako bogaty zbiór materyałów, nieznanych dawniejszym historykom grodu gedyminowego, wydobytych z pyłów archiwalnych, ma dzieło to duże znaczenie. Tom II "Wilna" wyszedł w roku 1840, trzeci w r. 1841, czwarty w r. 1842. Do dziejów Litwy wrócił Kraszewski jeszcze raz w roku 1847 ("Litwa, starożytne dzieje, ustawy, język, wiara, obyczaje, pieśni i t… d. ").
Nic dziwnego, że miłośnik historyi sięgał do niej od czasu do czasu po tematy do swoich powieści. Już w roku 1846 napisał Kraszewski. "Zygmuntowskie Czasy," a w r. 1852 "Kordeckiego." Były to jednak dopiero pierwsze próby jego późniejszych powieści historycznych w rozumieniu szerszeni.
Właściwą działalność Kraszewskiego w tym kierunku należy datować od jego powieści, osnutej na tle dziejów rzymskich "Caprea i Roma" (1859 r.).
Jak wielu autorów dawniejszych i współczesnych różnych narodowości, zajmowała i lotny umysł Kraszewskiego epoka, w której potop nowych prawd zalewał, podmywał świat grecko rzymski. Rozpatrzywszy się dokładnie w materyale teoretycznym, pojechał Kraszewski do Wioch, "aby na miejscu poczynione studya dopełnić." Podróż ta wpłynęła bardzo dodatnio na wyobraźnię artysty, dojrzewającego pod chmurnem niebem strefy północnej. Powiały na niego wonie Italii, olśniły go błękity morza Śródziemnego, rozbudzając w nim zmysł piękna.
"Wśród najpiękniejszego morza na świecie – mówi Kraszewski, zachwycony urokiem krajobrazu włoskiego – jakby z roztopionych ulanego lazurów, pod najczystszem niebem południa, u brzegu, okrytego drzewy pomarańczowemi, na których świecą wiecznie złociste owoce, leży, jak olbrzymi sarkofag na grobowisku przeszłości, wyspa skalista. To Caprea – uroczy kątek ziemi oderwany od lądu rozmyślnie, aby swobodniej mógł dumać i sam być panem sobie."
Lecz z tym uroczym kątkiem ziemi łączy się pamięć cezara Tyberyusza, pierwszego tyrana Rzymu. Jego to głównie i jego wychowańca, Kaligulę, upodobał sobie Kraszewski w powieści p… t. "Caprea i Roma. "
Do każdego rodzaju twórczości literackiej potrzeba wprawy. Tylko doświadczenie daje pewność ręki i miarę oka. Nawet bardzo utalentowani autorowie poruszają się zwykle z początku w nowym rodzaju z niezręcznością nowicyuszow.
"Caprea i Roma" nie zasługuje jeszcze na nazwę powieści historycznej. Jest to raczej szereg obrazów i obrazków, zestawionych obok siebie dość luźno, nie połączonych z sobą cementem jednolitej budowy.
Dopiero w "Rzymie za Nerona" (1864 r.) dowiódł Kraszewski, że nietylko wczuł się w ducha epoki, lecz umiał także wybraną chwilę dziejową doskonale oświetlić i artystycznie uwypuklić. W "Rzymie za Nerona" znikły wszystkie rozwlekłości i zbyteczne popisywanie się erudycyą, rażące w "Caprei." Zwięzła kompozycya, wielkie bogactwo obrazów, wyrazistość charakterystyki i jędrny styl pozwalają zaliczyć "Rzym za Nerona" nietylko do najlepszych utworów Kraszewskiego, lecz do najlepszych dzieł polskich wogóle. Jeszcze dziś, mimo trzydziestu kilku lat, które rozdzielają nas od "Rzymu za Nerona, "
czyta się tę powieść z prawdziwą przyjemnością i z wielkim pożytkiem.
Po "Caprei" i "Neronie" napisał Kraszewski kilka powieści, do których treść zaczerpnął z bogatej krynicy dziejów ojczystych ("Żeliga, " "Sto dyabłów" i t… d.). Zbyt wrażliwy, zbyt ulegający prądom i potrzebom danej chwili, nie był on nigdy systematycznym, nie pracował z pewnym z góry określonym planem. Chwytał tematy, które go pociągały, nie łącząc ich w całość przejrzystą. Dopiero, kiedy osiadł w Dreźnie na resztę życia, obmyślił w ciszy cichego miasta, w samotnej willi na Nordstrasse, pierwszy "cykl" powieści, dopełniających się nawzajem. Są to t… zw. powieści saskie.
Nasze "czasy saskie" znal Kraszewski już dawniej dość dobrze. We "Wspomnieniu o Franciszce Krasińskiej" (1856 r.) ilustrował życie królewiczównej wielkiem "mnóstwem" dokumentów, co było dowodem, że się epoką tą dłużej zajmował; w "Starościnie Bełzkiej" (1857 roku) zobrazował stosunki, panujące na dworze saskim.
Przypatrzywszy się w Dreźnie bliżej i stolicy saskiej i sasom i licznym pamiątkom, przypominającym wspólne niegdyś losy Polski i Saksonii, napisał Kraszewski szereg powieści, tworzących jedna całość organiczną.
Pierwsze ogniwa tego łańcucha ("Bratanki, "
1870 roku, "Herod Baba" 1872) nie zapowiadają jeszcze późniejszego znakomitego malarza epoki saskiej. Powodzenie Gaboriau'a i Posona du Terrail'a oddziaływało w owym czasie tak potężnia na ruchliwą umysłowość Kraszewskiego, że poświęcił malowidło historyczne dla ciekawej, "sensacyjnej" bajki.
Powieściopisarzem historycznym w stylu szerokim jest Kraszewski dopiero w "Hrabinie Cosel" (1873 r.), którą należy postawić obok "Rzymu za Nerona. " W dziele tem ujarzmił bogaty materyał ze świadomością dojrzałego artysty i sumiennego historyka i zapanował nad techniką. Czas i ludzi malują w "Hrabinie Cosel" nie uwagi osobiste autora i cytaty z kronik, lecz obrazy żywe, plastyczne, zawsze charakterystyczne. Powieść płynie równo, swobodnie; jedna scena wysnuwa się z drugiej naturalnie, logicznie, bez pomocy sztucznych środków technicznych. "Brühl" (1874 r.) i "Z siedmioletniej wojny" (1875 r.) dopełniają "Hrabiny Cosel. "
Kazimierz Jarochowski, znakomity znawca czasów saskich, wyraził się o tych powieściach: "Trzy te powieści, przetłómaczone na język niemiecki mogłyby z zaszczytem figurować, jako prawdziwie piękne płody narodowej powieści dziejowej niemieckiej, robiąc niebezpieczną "konkurencyę Gustawowi Freytagowi." – Światłocień między cyniczną i sceptyczną, ale matematycznie środki swe obliczającą i praktycznie do celu sterującą osobistością Fryderyka a owym optymizmem Augustowo – Brühlowym, który niebezpieczeństwa do ostatniej chwili widzieć nie chce i nieprzyjaciela lekceważy, jest mistrzowsko uchwycony; występujące na tle jego osobistości z uderzającą scharakteryzowane są prawdą. Równie prawdziwym jest obraz dawniejszej społeczności saskiej, jej stosunku i postawy do wojennej burzy. "
Świadectwo historyka starczy za każdą inną pochwałę tła historycznego w tych głównych powieściach saskich Kraszewskiego.
Dalsze powieści saskie autora "Hrabiny Cosel" ("Skrypt Fleminga, "Pułkownikowa," "Sąsiedzi," "Wilczek i Wilczkowa," "Na bialskim zamku," "Starosta warszawski," "Grzechy hetmańskie" i "Pan na czterech chłopach, " nie dorównywają ani pod względem treści, ani pod względem kompozycyi trzem poprzednim. Są to już tylko blade odbitki "Hrabiny Cosel," "Bruhla" i "Wojny Siedmioletniej."
Pod koniec życia postanowił Kraszewski zobrazować całą naszą przeszłość w szeregu powieści. Rozpocząwszy to olbrzymie dzieło w r. 1866 "Starą Baśnią, " prowadził je systematyczniej, niż to zwykle czynił, prawie do śmierci. Lecz zużyte siły pracą wyczerpanego starca nie podołały już wdzięcznemu zadaniu. "Stara Baśń" olśniła wprawdzie jeszcze wielbicielów Kraszewskiego świeżością obrazowania, dalsze jednak powieści tego cyklu słabły z każdym tomem, witane coraz chłodniej przez publiczność.
Nie podobało się głównie obniżanie charakterów postaci historycznych, dziwnie pesymistyczne oświetlenie psychologii narodowej. Kraszewski jakby pomijał rozmyślnie jasne chwile i bohaterskich mężów naszej przeszłości, a wybierał same cienie i rozczarowania.
"Barani Kożuszek," którego druk rozpoczynamy w tomie niniejszym, ukazuje się po raz pierwszy w formie książki. Ogłoszony w r. 1881 w "Tygodniku Ilustrowanym," czekał dotąd na wydawcę.
Teodor Jeske-Choińs'i.
Ulica przed pałacem, w którym sławny swojego czasu (1790 r.) pan Jan Marwani sprawiał dla bawiącej się Warszawy reduty, jednego wieczora, późnej jesieni, wcale ciekawym zabawić się mogła widokiem.
Błoto po deszczu, który nie przestawał, było ogromne… Ścisk przybywających na zabawę, i tych, co szczęśliwym pod oknami i przy wysiadaniu przypatrywać się mogli tylko, niesłychany, wrzawa ogłuszająca.
Dwie, niezbyt jasno przyświecające, latarnie, w których grube łojówki topniały, niedosyć od wiatru obwarowane, smugami blademi rzucały na błoto i wskazywały kałuże, bo w nich się blask ich odbijał.
Najrozmaitszego autoramentu powozy, poczynając od paradnych karet i karyklów, aż do sznurkami powiązanych fiakrów i wózków, jedne po drugich cisnęły się do ganku. Woźnice, łając, smagali batami zbyt najeżdżających, dyszle stukały o pudła, lub gwałtownie zatrzymanym koniom ponad łby się wysuwały. Z okien powozów ukazywały się głowy przybywających gości, przelękłych lub zagniewanych.
Ciemność panująca dokoła, bo oprócz dwóch latarni Marwaniego i kilku maleńkich, z któremi chłopcy biegali, innego światła w ulicy nie było, zwiększała jeszcze nieład i utrudniała dostanie się do pożądanego ganku. Tu, pomimo świeżo postawionej, żółtej jeszcze baryery, która miała budowę ochraniać od nacisku tłumu, stał zastęp ciekawych tak zbity, iż tylko głowy nadeń wystające widać było.
Przypatrzyć się im godziło zaprawdę, choć deszcz kropił chłodny i gęsty. Takie zbiorowisko charakterystycznych fizyognomij trudno było gdzieindziej znaleźć. Począwszy od starców-żebraków i żebraczek, którzy, mimo spóźnionej pory, przywlekli się tu, rachując na to, że zabawa i wesołość do szczodrobliwości pobudzą, aż do czeladzi i sług, kapot mieszczańskich, przyodziewków rzemieślniczego gminu, żydów i rzezimieszków, wszystkiego było tu pełno. Młodzież a starzy, pod gołem niebem i okapem, z którego deszcz się lat długiemi nićmi srebrnemi, tak się tu zabawiała wesoło, jak ci, którym już muzyka w sali przygrywała. Słychać ją było to ciszej, to głośniej, gdy się drzwi przymykały lub otwierały Głuche burczenie basetli wtórowało śmiechom tłumu.
Chłopaki od szewców z gołemi głowami, w skórzanych fartuszkach, bosonogie, w pantoflach ze starych butów powykrajanych, rej wodzili, dowcipkując.
Witali oni każdego wysiadającego i każdą przy – bywającą maskę jakimś rubasznym dowcipem, od którego zaraźliwe powstawało parskanie.
Porządku uchwycić nie było tu komu. Dwaj dragoni, najęci przez antreprenera, zajmowali stanowisko ważniejsze przy kasie u drzwi, bo tu trzeba było strzedz rozsypanych pieniędzy, po które drapieżne palce sięgnąć mogły.
Powozy zajeżdżały jak najbliżej ganku, do którego suchy przystęp przez kałużę gęstego błota zabezpieczały dwie kładki; ale z dachu tu właśnie najobficiej ciekło, a po bokach dwie rynny drewniane strumieniami tryskały.
Wysiadający więc musieli, nim się pod ochrończy dach dostać mogli, prześliznąć się przez kładkę, błogosławieni z góry od deszczu, a potem przebyć ganek dosyć długi, z obu stron gęsto ciekawymi obstawiony. Nacisk do tych pierwszych miejsc widowiska był tak wielki, że baryery trzeszczały, a ci, co przy nich zajmowali stanowisko drogo okupione, łokciami i nogami od uduszenia bronić się musieli.
U samych drzwi, wiodących do obszernych sieni, stała w prawo budka, w której bilety wejścia sprzedawano, a z obu jej stron dwaj dragoni wąsaci, dobrani tak, aby wrażali tłumowi uszanowanie.
Koło niej i tam, gdzie służba płaszcze i okrycia zdejmowała, nosząc się z niemi pod ścianami, ścisk był niemniejszy, jak w ulicy. Lecz tu lokaje najemni i pańscy, więcej już z widowiskami podobnemi obyci, nie okazywali ani tak wrzawliwej ciekawości, ani takiej uciechy z masek przybywających.
Znaczniejsza ich część, służbą znużona, cisnąc na ramionach płaszcze i futerka, szukała sobie wygodnego miejsca do spoczynku. Niektórzy, mimo wrzawy i dochodzącej tu muzyki, popychania i kułaków, pod ścianami już drzemać próbowali. Żwawsi między sobą, dla zabicia czasu, zabierali się do gry, kartami zatłuszczonemi.
Reduty p. Marwaniego, tak jak heca, nie należały do zabaw wielkiego świata i tonu. Towarzystwo tu zbierało się najrożnorodniejsze i nienajlepsze, lecz ci, co bawili się wówczas nieustannie, tak pospolitemi zabawami znudzeni byli, tak one im spowszedniały, iż chętnie pokryjomu zabłąkać się byli radzi w najbrudniejszy kąt, aby w nim znaleźć rozrywkę. Ciekawość ta chorobliwa służyła wielu za wymówkę i tłumaczenie, gdy nią jaką intrygę pokryć było potrzeba.
Na takiej więc reducie łatwo pod maską spotkać było można najświetniejsze imiona i osobistości głośne, jakichby się tu spodziewać nie godziło.
Jpan Marwani, człowiek pochodzenia zagadkowego, mówiący po polsku z cudzoziemska, mały, czarny, z włosem drobniuchno pokręconym na głowie, szepleniący dla zbytniego pośpiechu, bo ledwie gębą i sobą starczyć mógł na wszystko – ukazywał się u kasy, którą trzymała otyła i wystrojona kobieta, krzycząca jak przekupka, we drzwiach sali, po różnych kątach sieni. Niknął czasem w jakichś przejściach i drzwiach, dla niego tylko się otwierających, ale na najmniejszy hałas, nad skalę wrzawy powszedniej wyrastający, zjawiał się natychmiast zaperzony.
Miał biedaczysko co robić i pomimo chłodu jesiennego, pot musiał ciągle ocierać z czoła. Reduta obiecywała się nadzwyczaj świetną, gdyż szczęściem dla niej, dnia tego mniej niż zwykle zagrażała jej konkurencya pałaców i teatru.
Około kasy biletów nie można było nastarczyć; jejmość odbierająca pieniądze dwakroć już grube pończochy, przygotowane na zsypanie ich, pod swoje krzesło składała. Napływ nie ustawał.
Wprawdzie maski były niezbyt wykwintne, postacie dosyć pospolite, domina proste i ladajakie, płaszczyki przeważały, lecz między tym tłumem oko wprawne kasyerki wyróżniało wcale piękne stroje, rączki białe w pierścieniach i mankietki koronkowe.
Pan Marwani znał dobrze świat ówczesny, z którym miał do czynienia, wiedział, że elegancyą, ani przyborem świeżym nie może walczyć z panami wielkimi, że u niego nie szło o przepych, ale o bezgraniczną swobodę. Nie starał się więc ani o sprzęt nowy, ani o oświetlenie inne nad rurkowe łojówki, ani o bardzo przednią muzykę.
Sale były obszerne, otoczone ławami, wybitemi trypą wytartą, i krzesłami nie pierwszej świeżości; muzyka na podwyższeniu, złożona z kilkunastu samouczków, rznęła od ucha, raźno, nie troszcząc się zbyt o czystość tonów. Miała ona jednak w sobie coś dzikiego, rozkiełznanego, upojonego jak sami muzykanci i wlewającego szał w słuchaczów. Chociaż oasy monotonnie, jakby drzemiąc, mruczały, skrzypce zato, flet, klarnet, zele i bęben dokazywały okrutnie. Najbardziej skostniałym nogom tańcować się chciało.
Zachodząc z boku orkiestry tej, można było dostrzedz wypróżnione piwa butelki, które ożywienie jej tłómaczyły.
Skrzypek pierwszy, mąż wzrostu okazałego, ubrany aż do zbytku elegancko, z rękawami zakasanemi, stał twarzą zwrócony do swoich muzykantów, policzkiem niemal leżąc na skrzypcach i nogą a sobą konwulsyjnie wściekły takt wybijał.
Podkomendni jego, pomiędzy którymi i kapoty widać było i odzież wątpliwego charakteru i nazwiska, należeli do stellae minores; dyrektor kapsli widocznie miał się za sponiewieranego wirtouza. Czasem też zamiast prostej melodyi, przymrużywszy oko, twarz jeszcze mocniej do skrzypców przytulając, wygrywał fantazye osobliwe, które zwracały nań ciekawe oczy jego towarzyszów i niekiedy ich bałamuciły. Twarz jego rozpłomieniona, pot z czoła rzęsiście spadający, świadczyły, że obowiązek swój spełniał z furyą i namiętnością.
Był to reputowany wielce naówczas Szaławski (przezwany Żurawiem, może dla wzrostu), który słynął i z tego, że na dzień butelek wódki parę wypijał, nie licząc innych chłodzących napojów. Gdy nie grał, spał… Mówił mało, a gdy kto go wyzwał na rozmowę, poczynał ją i kończył od siebie.
– W innym, panie, kraju, toby mnie złotem zasypali; ale tu… człek musi rzempolić do tańca.
Wieczór p. Marwaniego był w największym swym blasku.
W pośrodku widać było kupę masek: Węgrzyna z olejkami, Żyda z kramikiem, Kozaka olbrzymiego, kilku Turków w turbanach ogromnych, Hiszpanów w kryzach, chłopa Podlasiaka z kobiałką i astrologa w stroju dziwacznym.
Cyganka-wróżka, w czerwonej kołdrze na białej koszuli, cała obwieszona świecidłami, napierała się dłoni przechodzących, którym do ucha szeptała coś piskliwie. Odchodzili od niej wszyscy prawie zagniewani i burczący.
Pośród tego tłumu, którego stroje niekoniecznie zamożność wskazywały, stał i wielki but, którego cholewa ponad głowę jego się wznosiła, milczący i… jak but głupi. Pod chwastem, który go zdobił, dwa otwory służyły mu do oryentowania się wśród ścisku.
Wszystkich oczy jednak szczególnie na siebie zwracała kobieta w przepysznym stroju jakiejś królowej Golkondy, czy bajecznego państwa nieznanego…
Ubiór jej był tak fantastyczny, iż na odgadnienie jego charakteru próżno się kusić było; ale malowniczy, bogaty i świetny bardzo, wszystkich zachwycał.
Prawda, że i postać, którą okrywał, mogła obudzić uwielbienie, i choć twarzy jej pod maseczką wcale widać nie było, domyślano się piękności tak nadzwyczajnej oblicza, jak cudownem było, co jej towarzyszyło. Kibić, rączka, nóżka, płeć nieco odsłonionego popiersia, byty idealnego rysunku, kolorytu i blasku.
Na złotych włosach, które w zwojach objętych spadały jej na szyję i ramiona, królowa miała dyadem z klejnotów różnych misternie złożony, jaśniejący kamieniami drogiemi. Nie były to ani szkła, ani czeskie kamienie, ani owe szmaragdy Krasickiego za trzy grosze, ale rzeczywiste brylanty, rubiny i szafiry, tak jak prawdziwych pereł kilka sznurów białą jej pierś zdobiło.
Na sukni z ciężkiej materyi jedwabnej drapowała się przejrzysta z koronek złotych druga; pas cały był lśniący od mozajki ametystów i pereł, na rękach obręcze złote zwijały się, pospinane brylantowemi fermoarami. Z pod sukni nawet wyglądające rzewiczki błyskały kamykami.
Strój taki, na redutę wzięty, był jakby wyzwaniem. Niepodobna było odgadnąć, która z wielkich pań tak się przepysznie dla towarzystwa tak niswybrednego mogła ubrać.
Znawcy oceniali klejnoty same na krocie, a nikt pochodzenia ich nie umiał się domyślić.
Lecz nad nie bardziej może intrygowała piękność sama. Zbiegi z wielkiego świata, znający doskonale panie i wszystkie ich klejnoty, ani właścicielki ich, ani pochodzenia odgadnąć nie mogli.
Obchodzono ją, przybliżano się, poglądano, wyzywano na rozmowę, sądząc, że się zdradzi głosem. Odpowiadała piskliwie, dziwacznie… łamano sobie nadaremnie głowy.
W niewielkiem od niej oddaleniu wskazywano sobie mężczyznę, który z nią miał wejść na salę lecz teraz trzymał się ciągle w pewnej odległości, nie spuszczając jej tylko z oka.
Z tego też domyślać się niczego i na żaden ślad wpaść nie było można. Miał na sobie strój francuski, elegancki, pochodzenia paryzkiego, kamizelkę suto szytą, mankiety koronkowe, u trzewików sprzączki brylantowe, na ramionach czarne domino, na peruczce kapelusik zręcznie rzucony. Z pewnej już otyłości i ruchów domyśleć się było łatwo człowieka nie pierwszej młodości. Maniery wskazywały, że do świata większego należał.
Królowa czasem rzucała nań okiem, jakby tylko przekonać się chciała, że się przy niej znajduje, zresztą zajętą była intrygowaniem tych, co się do niej… cisnęli. Otaczano ją kołem wielkiem i coraz nowi przybywali do niego. Niektórzy, ruszając ramionami, odchodzili zrozpaczywszy, by mogli tę zagadkę odgadnąć. Powszechnem prawie było zdaniem, że jedna z pań należących do rodziny królewskiej (szeptano nazwisko), była tą królową, a klejnoty zapożyczonemi ze źródeł wielu. Znawcom się zdawało, iż niektóre z nich tam a tam, na tych a na tych osobach widywali.
Wszystkie te przypuszczenia jednak, pod surową wzięte krytykę, nie wytrzymywały jej.
Pomiędzy tymi, którzy z największą ciekawością przypatrywali się nieznajomej, byli dwaj młodzi ludzie, nie mogący się bliżej docisnąć, ale nie spuszczający jej z oka. Trzymali się pod ręce i coraz to sobie wzajem spostrzeżeń swych udzielali. Chociaż zdawali się przyjaciółmi wielkimi, różnił ich strój, będący w owych czasach oznaką przekonań i stronnictw prawie niezbędną. Starszy z nich trochę, pięknej, wygolonej twarzy, rzymskiego typu, ze ślicznemi zębami, które rad w uśmiechu pokazywał – miał na sobie strój wytworny i smakowny francuski.
Postawa, jak twarz, uderzały pięknością, o której uwydatnienie posiadacz jej dosyć się zdawał starać. Coś razem melancholicznego, coś szyderskiego, znudzonego a pańskiego, stanowiło charakter oblicza, na którem życie gorące zostawiło już ślady. Był to kwiat świeży jeszcze, ale już więdnieć zaczynający. Mógł on mieć jeszcze chwile blasku młodzieńczego, lecz w godzinach powszednich znużenie przeważało.
Towarzysz jego, młodszy, świeższy, wesół, uśmiechający się do życia, cały niem tryskający, zdawał się żywiej daleko tem, co go otaczało, zajmować. Na twarzy jego, nie umiejącej nic skłamać, każde najprzelotniejsze wrażenie malowało się tak dobitnie, iż nie dawało jej chwili spoczynku.
Ten miał na sobie naówczas wskrzeszony, po zaniedbaniu pewnem, szczególniej przez młodzież, którą za sobą przykład i wola królewska pociągały – ubiór polski, według mody nowej starannie, choć trochę jaskrawo i prctensyonalnie zrobiony. Przeważnie panowała w nim barwa szlachecka, karmazynowa, bo i kontusza wyłogi i żupan, pas, i buty, i czapeczka na karabeli i rapcie jaśniały szkarłatem. Pod szyją miał spinkę z ogromnego rubina i guzy u kontusza z korali.
Wąs blond, do góry podkręcony, nadawał fizyognomii jakąś butę i rycerskość.
Można było zaręczyć, że sobie nie da, jak mówiono, napluć w kaszę, i karabelę niedarmo nosi u pasa.
Twarz, pomimo to, więcej ochoty do wesołego życia, niż do zwady i warcholstwa oznaczała. Śmiał się, patrzył, radował, pytał towarzysza nieustannie i może go nudził trochę.
– Ale któż ona jest, u licha?–zawołał, zwracając się do ubranego po francusku i za rękę go cisnąc. – Jeżeli Tytus nie wie, któż wiedzieć będzie?
– Tytus – odparł drugi z uśmiechem szyderskim – wprawdzie zna Warszawę na palcach, lecz to… zagadka! To nie jest kobieta naszego świata.
– Tak, ale światów w Warszawie jest kilka – rzekł młody.
– Znam mniej więcej wszystkie, nawet te, do których znajomości przyznawać się nie wypada–zawołał znudzony; – lecz powiadam ci, kochany starosto, to cudzoziemka, to nowelle debarąues.
– I, nie jesteś ciekawy zbadania tego zjawiska?– rzucił żywo starosta.
– Owszem, ciekaw jestem i – dodał Tytus – mogę zaręczyć, że tę tajemnicę odkryję… tylko nie tu i nie dziś.
W tej chwili znudzony zapatrzył się na królową. Myśl jakaś przebiegła mu po głowie, uderzył się zlekka w czoło, rękę wydobył z uścisku towarzysza i, dawszy mu znak, by w miejscu pozostał, sam bardzo zręcznie się przemykając, począł zbliżać się do zagadkowej piękności.
Pomimo ścisku, udało mu się przysunąć. Wy – ciągnął szyję i zaczął się pilnie przypatrywać, jakby znaku jakiegoś szukał. Twarz mu się rozjaśniła zwycięzko i na miejsce do oczekującego nań starosty powrócił.
Temu oczy się ciekawością iskrzyły.