- W empik go
Barani kożuszek. Tom 2: opowiadanie historyczne z końca XVIII wieku - ebook
Barani kożuszek. Tom 2: opowiadanie historyczne z końca XVIII wieku - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 291 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
z przedmową
Teodora Jeske – Choińskiego.
Tom II.
Warszawa.
Drukarnia
Granowskiego i Sikorskiego.
47. Nowy-Świat 47.
Дозволено Цензурою
Варшава 9 Нoября 1898 года.
Dnia tego, gdy stary w sieniach domostwa przy Miodowej napadł hrabiego, piękna kasztelaniowa spodziewała się wieczorem świetnego towarzystwa i wielu gości.
Poczyniono też przygotowania stosowne na ich przyjęcie, bo Loiska miała tę dumę małych ludzi, którzy boleją, gdy w ich domu najwyszukańszy nie panuje zbytek. Gotową była zastawić klejnoty, największą ofiarą okupić wystawę i przepych; nie mogła ścierpieć, aby jej dom z najzamożniejszemi się nie mierzył.
Gotowano więc wieczerzę, sprowadzono ostrygi, przyniesiono wina, kupiono owoce, a sama gospodyni, choć wcale nieumiejąca niczem zarządzić, niecierpliwa, zapominająca się, tego dnia po kilkakroć zapytywała o wszystko.
Potrzeba było przyjąć czasowo jednego lokaja więcej.
Wszystkie pokoje miały zajaśnieć światłem jarzącem.
Loiska zrana była w kilku sklepach, u pani
Lex i u Łazarewiczowej, ażeby coś sobie do wieczornego dobrać ubioru. Zimna jak lód, myślały jednak o młodym staroście i głowa jej była nim zajęta. Serce nie uderzyło mocniej, choć chłopak był piękny, świeży i mogący się podobać, choć z oczów jego tryskała rodząca się namiętność; rachowała tylko, że… mogłaby go może doprowadzić aż do ołtarza. Ołtarz dla niej znaczył bogactwo, imię, znaczenie, przepych, zwycięztwo. Zadanie było trudne bardzo, lecz czuła się na siłach, by mu podołać. Zwierciadło mówiło jej jak była piękną, a na przebiegłości, na panowaniu nad sobą nie zbywało.
Odegranie roli cnotliwej, surowej, nieprzystępnej nic ją nie kosztowało.
Ku wieczorowi miała ochotę pojechać i pokazać się w teatrze; lecz po małym rozmyśle, musiała się wyrzec tego. Pięknością olśniewała wprawdzie, lecz nie chciała się w oczach starosty pokazać osamotnioną, wyłączoną z towarzystwa kobiecego, a panie wcale jej nie znały. Przypatrywały się pogardliwie zdaleka i okazywały lekceważenie. Nie wszyscy też mężczyźni coram publico z uszanowaniem byli dla niej.
Musiała się wyrzec tej przyjemności. Siadła tymczasem do klawikordu i potrosze wprawiała białe rączki, nucąc coś półgłosem. Tak czas zbiegł aż do godziny, gdy zwykle hrabia W. nadchodził, ciągnąc za sobą nienasyconych wzruszeniami graczów. Nikogo nie było jeszcze.
Wtem w przedpokoju zaszumiało i wystrojony wpadł Tytus sam – tak, sarn jeden. Loiska zarumieniła się, wstając od klawikordu i czekając na tłomaczenie, co te odwiedziny solo oznaczać miały.
Tytus miał twarz zasępioną. Zbliżył się do niej żywo.
– Czybyś pani miała czem wczoraj starostę zrazić, odstręczyć? – zapytał.
– Ja? – odparta Loiska, rumieniąc się. – Cóż to jest? nie rozumiem.
– Na zapytanie moje, czy pójdziemy tu na wieczór, odpowiedział mi jakoś dwuznacznie, chłodno, i znajdował, że mu się zbyt narzucać nie wypada.
Dumną minkę robiąc, lecz z wyraźnem nadąsaniem, gospodyni odparła:
– Cóż mnie to tak bardzo obchodzić może?
Tytus popatrzył na nią, a choć nie odpowiedział żadną niegrzecznością, dał do zrozumienia milczeniem i uśmieszkiem, że wie, co ma trzymać o tem.
– Życzę panom, abyście się gdzieindziej bawili lepiej niż u mnie – zawołała ze źle i przesadnie udaną wesołością.
To mówiąc, parę kroków odeszła, zawołała lokaja i kazała poprawić świece w żyrandolikach u ścian.
Tytus stał, jednę rękę włożywszy w kieszeń. Przystąpił do niej, swobodne nadając sobie ruchy poufałego domu przyjaciela.
– Nie zaprzeczam – szepnął – że okazywanie pewnego chłodu i maleńkie odpychanie ma siłę pociągającą. Stara to reguła; ale nie trzeba, zwłaszcza z młodymi i niedoświadczonymi, biorącymi wszystko za dobrą monetę, przesadzać tej strategii. Boję się, czyś pani nie była za zimną i surową.
Zniecierpliwiona już Loiska zarumieniła się ogromnie, słysząc tę admonicyę, zaperzyła się, tupnęła nogą i z niecierpliwością swojemu charakterowi właściwą wybuchnęła:
– A! proszę! uwolnijże mnie pan od tych nauk i przestróg! Jestem, zdaje się, pełnoletnią i panią mej woli.
Tytus się zżymnął, podniósł rękę, w której trzymał kapelusz, jakby go w pokoju chciał włożyć na głowę, i… zatrzymał się.
– Przecież kasztelanicowa nie wątpi, że jej dobrze życzę.
Loiska tak jeszcze była rozgniewaną, że słuchać nie chcąc, zawołała drugiego lokaja, rozkazując mu stoliki do gry przygotowywać. Tytus, nienawykły do takiego obchodzenia się z sobą, skłonił się i, nie oglądając, poszedł ku drzwiom. Właśnie miał próg przestąpić, gdy się tu spotkał z lokajem, niosącym na srebrnej tacce list, na którego adres rzucił okiem i poznał charakter hrabiego W. Hrabia W. pisał, a zatem pewnie tego wieczoru nie miał być u Loiski. Zdawało mu się, że ta dezercya zmiękczy piękną panię i ułatwi mu może rozmowę.
Zwrócił się więc od progu, jakby po namyśle, i ręce wtył założywszy, począł przechadzać się po saloniku, zukosa spozierając na Loiskę.
Widział jak pochwyciła list, na adres spojrzawszy, jak zacięła usta, rozerwała pieczątkę, zmarszczona czytać zaczęła i zmiąwszy bilet, wcisnęła do kieszonki. Twarzyczka jej pałała gniewem. Obrachowywała łatwo, iż niebytność hrabiego pociągnie za sobą w salonie pustki.
Narażało ją to na śmiech własnej służby, a może i kogoś więcej.
Niedługo myśląc, przystąpiła do p. Tytusa.
– Proszę pana, pozdrówże odemnie starostę i powiedz mu, że właśnie spodziewając się go dziś, dałam odprawę graczom. Bylibyśmy wieczór spędzili sami.
Było to kłamstwo, na którem Tytus poznał się, czy nie, ale rad był z niego.
– Tak, to rozumiem – szepnął. – Przewybornie! Gdy mu to oznajmię, nie zaręczam…
Loiska podała mu rękę przy rozstaniu daleko grzeczniej, niż go powitała. Tytus wyszedł rozweselony, nucąc.
Na ostatni ten manewr kasztelanicowa niewiele rachowała, bo zmiana projektów starosty na ten wieczór mało była prawdopodobną. Mogło to chyba na przyszłość posłużyć. W tej chwili więcej ją obchodziła z wielu względów niemiła dezercya hrabiego, którego Loiska potrzebowała.
Był jej kasyerem, bankierem, pomocą w utrzymaniu domu, a nie wymagał od niej niczego więcej nad przyjęcie wieczorem, nad kolacyę, którą później płacił.
Loiska w najgorszym razie rachowała na to, że może nawyknąć do niej, do domu i uczynić ją choćby wątpliwą hrabiną, a niezawodnie milionową panią. Same klejnoty hrabiego szacowano na krocie dukatów.
Pierwszy to raz hrabia W. nie stawił się bez ważnej przyczyny. Wprawdzie nie zdawało się to być groźnem, lecz było wielce nieprzyjemnem.
Gości, choćby przyszli, niepodobna było utrzymać.
Siedziała zadumana, gdy pierwszy z partnerów zwykłych hrabiego wszedł na próg, pytając już o niego w przedpokoju.
Generał X. był to gracz namiętny, znany z tego, że wszystko, co teraz miał, przegrywał. Wyłysiały, podstarzały, niegdyś piękny, z dawnego antinousostwa swego zachował tylko zręczną postawę, ramiona silne, pierś szeroką. Twarz była zaogniona i rysy zgrubiałe. Elegant niegdy, i teraz ubierał się starannie, ale przy grze zapominał się i zaniedbywał, tak, iż bywał nawet śmiesznym. Raz w życiu wygrał był trzykroć sto tysięcy złotych, które bardzo prędko puścił, i odtąd marzył tylko o nowym uśmiechu fortuny. Miał stałe postanowienie zgrać hrabiego W. Tymczasem jednak ostatki co wieczór mu oddawał.
Zaledwie przywitawszy gospodynię, dosyć niegrzecznie zapytał:
– Jakto? niema go jeszcze?
– Niema go i nie będzie dziś, trochę chory – odpowiedziała, zbliżając się doń, Loiska.
Była z nim bez ceremonii.
– Zmiłuj się, generale – dodała nadąsana – załóż ty bank i pociągnij.
– Ja? ja? – odskakując, podchwycił generał. – Ale ja nie umiem, nie mam wprawy. Poniterować, choćby do rana, bylebym miał czem. Zresztą entre nous, moja kasa…
– Pożyczę ci sto dukatów na wieczór do spółki – zawołała gospodyni.
Generał się zadumał.
– A no! – rzeki – któż wie? Bank nam może pójść lepiej, zwłaszcza z taką spółką.
Loiska w tejże chwili poszła do sekretarzyka i wsunęła mu rulon w rękę.
– Siadaj, generale, i przygotuj się. Gdy cię zastaną w gotowości, nikt się pokusie nie oprze.
Generał też nie umiał się jej oprzeć. Złożył kapelusz, przeszedł do drugiego pokoju, siadł na krześle bankierskiem i dukaty rozsypał tak przed sobą, aby ich kupka najpokaźniejszą się wydała. Zamyślony, z uśmieszkiem, talię kart tasował i pstrykał.
We drzwiach ukazał się baron i dwaj wojewodzice; za nimi szło dwóch jeszcze wiernych poniterów hrabiego.
Wszystkich ich z podwójną uprzejmością witała gospodyni, jednym starając się wytłomaczyć niebytność hrabiego, drugich pocieszyć, innych skusić do pozostania ostrygami i wieczerzą.
Goście jednak nie kryli wielkiego zawodu i przykrości, że im hrabia uszedł. Grać z nim, robiło choć nadzieję, dawało możność znacznej wygranej, gdy z generałem wiedziano bardzo dobrze, iż sumę większą tylko stracić było można.
Jednakże to trzaskanie kartami, ten widok kupki złota wywarły pożądany skutek.
Jeden z wojewodziców szepnął, że należało naprzód zdebankować generała, a potem iść albo do Schultza do kamienicy Dulfusa, albo choćby do Bera na Podwale; w ostatku z biedy do Ausowej, do Sarneckiej, do Domagalskiego na Nowe Miasto.
Wprawdzie wszystkie te stoły i sale gry były już chyba ostateczną ucieczką, gdy gdzieindziej brakło banku; lecz dla nałogowych pijaków, gdy brak likworu, i siwucha go zastępuje.
Pierwszy baron podszedł do stolika i, nie siadając, rozpoczął od żartów i porównań hrabiego z generałem.
– Mam ochotę va banque postawić – rzekł.
Generał trochę pobladł, ale wstyd mu było się wypraszać, milczał. Tymczasem jeden z wojewodziców położył pięćdziesiąt dukatów na karcie i podsunął ją. Początku tego było dosyć, by inni za poniterki chwycili. Stół ostawiono dokoła. Nie bez strachu, choć śmiejąc się, generał dość niezgrabnie talię rozpoczął.
Nie wiadomo, jemu, czy gosposi sprzyjało szczęście, bo w ciągu tej talii bank się potroił. Baron o va banque nie myślał. Powoli zaczynano siadać i gra się na dobre rozpoczęta.
Gości przybyło jeszcze kilku. Generał był w najdoskonalszym humorze, szło mu na podziw szczęśliwie. Gracze, choć się krzywili, widząc niezgrabność bankiera, spodziewali się z niej później korzystać. W istocie karty trzymał niezręcznie; kilka razy można je było podpatrzyć. Stawiano niby na pewne, śmiejąc się, no i przegrywano.
Gospodyni oddychała trochę swobodniej, widząc, że przynajmniej dom tego wieczora nie będzie pusty. Ożywiona gra trwała jak zwykle do kolacyi. Generał, wstając od niej, był dosyć grubo wygrany, rozpromieniony i wdzięczny Loisce za tak dobrą radę.
Miano już siadać do stołu, gdy we drzwiach dalekich pokazała się niespodzianię i niewłaściwie Brysia, dając znaki Loisce, iż coś pilnego przynosiła.
Zręcznie się wysunęła pani domu, poszeptała coś z nią i powróciła robić honory wieczerzy, ale widocznie pomieszana, uskarżając się bardzo na silny ból głowy.
To było powodem, że goście pośpieszyli z ostrygami i dorozumiewając się, iż się ich pozbyć chciano, po wieczerzy pożegnali Loiskę. Wszyscy uważali, że czy ją bolała głowa, czy nie, ale coś na niej ciężyło. Oglądała się niespokojnie, niecierpliwie i nie słyszała, co do niej mówiono.
Generał, bardzo sumiennie podzieliwszy wygranę, ucałowawszy rączki kasztelanicowej, wyszedł ostatni, brząkając dukatami w kieszeni i myśląc je jeszcze tejże nocy zanieść do kamienicy Dulfusa, na pierwsze piętro, przy Długiej ulicy.
U Bera na Podwalu gra była mniejszą i towarzystwo mniej dobrane.
Ledwie się drzwi za generałem zamknęły, gdy szybkim krokiem Loiska pobiegła do gabinetu swojego przy sypialnym pokoju.
Tu, rozparty w krześle wygodnie, z butelką pękatą burgunda przy sobie i kielichem napół wypróżnionym, siedział hrabia, któregośmy już raz u Loiski widzieli.
– Nie gniewajże się – zawołał, nie podnosząc się z krzesła – proszę cię. Musiałem Kurdwanowskiego i parę osób jeszcze na radę, w sprawie bardzo ważnej, zaprosić do ciebie. Nigdzie teraz pewnym być nie można, że ktoś nie podsłucha i nie zdradzi. Tak samo jak ten Francuz, sekretarz pana
Ignacego, mojego dobrego przyjaciela, codzień chodzi z raportem do Bułhakowa, jak pisarz Rzewuskiego przekupiony był przez p. Ciachi – może i mnie ktoś wydać przed spiskowymi. Loiska stała, słuchając.
– Ale panie het…
– Hrabio – poprawił siedzący w krześle. – Proszę cię, nie irytuj się tem. Przecież to domowi twemu krzywdy nie czyni. Ma foi! nie jesteśmy pierwsi lepsi. A wcale nie życzę sobie, aby ktoś o nas wiedział.
– U mnie schadzki po nocy? – zamruczała Loiska.
– Bardzo są naturalne i daleko łatwiej wytłomaczone, ma toute belle – śmiejąc się, rzekł hrabia. – Pas de pruderies! Każ przychodzących i pytających o mnie tu puszczać. Gabinet ten nam starczy, a tu nas ludzie twoi dewizażować nie będą. Pod te czasy spisków, konjuracyj, katilinaryów należy być ostrożnym.
Mówił to hrabia nawpół drwiąco.
– Ty, prześliczna gosposiu, w czasie naszego koncyliabulum możesz… no, robić co ci się podoba. Obecność twa byłaby dla nas, choć już podtuptanych, niebezpieczną dystrakcyą.
Loiska, ramionami ruszając, wyszła i w tejże chwili w małych drzwiczkach pokazał się generał Kurdwanowski.
– Ledwiem się potrafił… pozbyć Suchorzewskiego – rzekł od progu. – Jest to człowiek wielce pożyteczny, ale języka nie utrzyma.
– Zlituj się, a któżby tego krzykałę wziął do rady tajemnej? – zawołał hrabia. – Bawimy się nim wszyscy, bo jest wyśmienity i bierze się na seryo; ale niech go kaci porwą, jaki głupi! Tego rodzaju kretyństwa – dodał – spotkać mi się nie trafiło w życiu, bo połączone z rodzajem wymowy, czyniącej wraźenie na tłumie i mające pozory czegoś niegłupiego. Suchorzewskiego musimy piastować jak oko w głowie, bo go można jak miotłę w komin popchnąć, gdzie się kominiarzowi samemu iść nie chce. DonKiszot nasz sejmowy, do pary z kasztelanem Łukowskim.
Hrabia śmiał się jeszcze, gdy naprzód jeden małego wzrostu, przygarbiony, w okularach wszedł mężczyzna, ze śmiesznem zmarszczeniem twarzy przypatrując się tym, co go poprzedzili. Potem wsunął się pleczysty, w mundurze wojskowym, średnich lat brunet, który zdala i z wielkiem uszanowaniem się pokłonił.
Wszyscy, usadowiwszy się na znak dany przez hrabiego, gdzie kto mógł, od niego oczekiwali zagajenia. On tu widocznie stanowił ognisko.
Nie zapraszając gości swych na burgunda, którego sobie nalewał, hrabia pomyślał nieco i zamiast sam począć, odezwał się:
– Kurdwanowski, mów ty za mnie. Nie podnoś tylko głosu. Ja mam ten brzydki zwyczaj, że jak ostatni szlachcic polski, nie mogę mówić bez wrzasku. Sejmiki nas tego nauczyły. Mów krótko, Kurdwanosiu, i cicho! Chociaż jesteśmy w miejscu bezpiecznem, dziś za nic ręczyć nie można.
Kurdwanowski śmiały był, ale wymową nie celował. Zaczął od tego, że się zająknął.
Hrabia, lubiący się pośmiać przy każdej sposobności, nawet gdy o najważniejszą w świecie rzecz chodziło – nie można było ręczyć, czy umyślnie generała na sztych nie wystawił.