Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Barani kożuszek. Tom 2: opowiadanie historyczne z końca XVIII wieku - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Barani kożuszek. Tom 2: opowiadanie historyczne z końca XVIII wieku - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 291 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Opo­wia­da­nie Hi­sto­rycz­ne z koń­ca XVIII wie­ku.

z przed­mo­wą

Teo­do­ra Je­ske – Cho­iń­skie­go.

Tom II.

War­sza­wa.

Dru­kar­nia

Gra­now­skie­go i Si­kor­skie­go.

47. Nowy-Świat 47.

Дозволено Цензурою

Варшава 9 Нo­ября 1898 года.

Dnia tego, gdy sta­ry w sie­niach do­mo­stwa przy Mio­do­wej na­padł hra­bie­go, pięk­na kasz­te­la­nio­wa spo­dzie­wa­ła się wie­czo­rem świet­ne­go to­wa­rzy­stwa i wie­lu go­ści.

Po­czy­nio­no też przy­go­to­wa­nia sto­sow­ne na ich przy­ję­cie, bo Lo­iska mia­ła tę dumę ma­łych lu­dzi, któ­rzy bo­le­ją, gdy w ich domu naj­wy­szu­kań­szy nie pa­nu­je zby­tek. Go­to­wą była za­sta­wić klej­no­ty, naj­więk­szą ofia­rą oku­pić wy­sta­wę i prze­pych; nie mo­gła ścier­pieć, aby jej dom z naj­za­moż­niej­sze­mi się nie mie­rzył.

Go­to­wa­no więc wie­cze­rzę, spro­wa­dzo­no ostry­gi, przy­nie­sio­no wina, ku­pio­no owo­ce, a sama go­spo­dy­ni, choć wca­le nie­umie­ją­ca ni­czem za­rzą­dzić, nie­cier­pli­wa, za­po­mi­na­ją­ca się, tego dnia po kil­ka­kroć za­py­ty­wa­ła o wszyst­ko.

Po­trze­ba było przy­jąć cza­so­wo jed­ne­go lo­ka­ja wię­cej.

Wszyst­kie po­ko­je mia­ły za­ja­śnieć świa­tłem ja­rzą­cem.

Lo­iska zra­na była w kil­ku skle­pach, u pani

Lex i u Ła­za­re­wi­czo­wej, aże­by coś so­bie do wie­czor­ne­go do­brać ubio­ru. Zim­na jak lód, my­śla­ły jed­nak o mło­dym sta­ro­ście i gło­wa jej była nim za­ję­ta. Ser­ce nie ude­rzy­ło moc­niej, choć chło­pak był pięk­ny, świe­ży i mo­gą­cy się po­do­bać, choć z oczów jego try­ska­ła ro­dzą­ca się na­mięt­ność; ra­cho­wa­ła tyl­ko, że… mo­gła­by go może do­pro­wa­dzić aż do oł­ta­rza. Oł­tarz dla niej zna­czył bo­gac­two, imię, zna­cze­nie, prze­pych, zwy­cięz­two. Za­da­nie było trud­ne bar­dzo, lecz czu­ła się na si­łach, by mu po­do­łać. Zwier­cia­dło mó­wi­ło jej jak była pięk­ną, a na prze­bie­gło­ści, na pa­no­wa­niu nad sobą nie zby­wa­ło.

Ode­gra­nie roli cno­tli­wej, su­ro­wej, nie­przy­stęp­nej nic ją nie kosz­to­wa­ło.

Ku wie­czo­ro­wi mia­ła ocho­tę po­je­chać i po­ka­zać się w te­atrze; lecz po ma­łym roz­my­śle, mu­sia­ła się wy­rzec tego. Pięk­no­ścią olśnie­wa­ła wpraw­dzie, lecz nie chcia­ła się w oczach sta­ro­sty po­ka­zać osa­mot­nio­ną, wy­łą­czo­ną z to­wa­rzy­stwa ko­bie­ce­go, a pa­nie wca­le jej nie zna­ły. Przy­pa­try­wa­ły się po­gar­dli­wie zda­le­ka i oka­zy­wa­ły lek­ce­wa­że­nie. Nie wszy­scy też męż­czyź­ni co­ram pu­bli­co z usza­no­wa­niem byli dla niej.

Mu­sia­ła się wy­rzec tej przy­jem­no­ści. Sia­dła tym­cza­sem do kla­wi­kor­du i po­tro­sze wpra­wia­ła bia­łe rącz­ki, nu­cąc coś pół­gło­sem. Tak czas zbiegł aż do go­dzi­ny, gdy zwy­kle hra­bia W. nad­cho­dził, cią­gnąc za sobą nie­na­sy­co­nych wzru­sze­nia­mi gra­czów. Ni­ko­go nie było jesz­cze.

Wtem w przed­po­ko­ju za­szu­mia­ło i wy­stro­jo­ny wpadł Ty­tus sam – tak, sarn je­den. Lo­iska za­ru­mie­ni­ła się, wsta­jąc od kla­wi­kor­du i cze­ka­jąc na tło­ma­cze­nie, co te od­wie­dzi­ny solo ozna­czać mia­ły.

Ty­tus miał twarz za­sę­pio­ną. Zbli­żył się do niej żywo.

– Czy­byś pani mia­ła czem wczo­raj sta­ro­stę zra­zić, od­strę­czyć? – za­py­tał.

– Ja? – od­par­ta Lo­iska, ru­mie­niąc się. – Cóż to jest? nie ro­zu­miem.

– Na za­py­ta­nie moje, czy pój­dzie­my tu na wie­czór, od­po­wie­dział mi ja­koś dwu­znacz­nie, chłod­no, i znaj­do­wał, że mu się zbyt na­rzu­cać nie wy­pa­da.

Dum­ną min­kę ro­biąc, lecz z wy­raź­nem na­dą­sa­niem, go­spo­dy­ni od­par­ła:

– Cóż mnie to tak bar­dzo ob­cho­dzić może?

Ty­tus po­pa­trzył na nią, a choć nie od­po­wie­dział żad­ną nie­grzecz­no­ścią, dał do zro­zu­mie­nia mil­cze­niem i uśmiesz­kiem, że wie, co ma trzy­mać o tem.

– Ży­czę pa­nom, aby­ście się gdzie­in­dziej ba­wi­li le­piej niż u mnie – za­wo­ła­ła ze źle i prze­sad­nie uda­ną we­so­ło­ścią.

To mó­wiąc, parę kro­ków ode­szła, za­wo­ła­ła lo­ka­ja i ka­za­ła po­pra­wić świe­ce w ży­ran­do­li­kach u ścian.

Ty­tus stał, jed­nę rękę wło­żyw­szy w kie­szeń. Przy­stą­pił do niej, swo­bod­ne na­da­jąc so­bie ru­chy po­ufa­łe­go domu przy­ja­cie­la.

– Nie za­prze­czam – szep­nął – że oka­zy­wa­nie pew­ne­go chło­du i ma­leń­kie od­py­cha­nie ma siłę po­cią­ga­ją­cą. Sta­ra to re­gu­ła; ale nie trze­ba, zwłasz­cza z mło­dy­mi i nie­do­świad­czo­ny­mi, bio­rą­cy­mi wszyst­ko za do­brą mo­ne­tę, prze­sa­dzać tej stra­te­gii. Boję się, czyś pani nie była za zim­ną i su­ro­wą.

Znie­cier­pli­wio­na już Lo­iska za­ru­mie­ni­ła się ogrom­nie, sły­sząc tę ad­mo­ni­cyę, za­pe­rzy­ła się, tup­nę­ła nogą i z nie­cier­pli­wo­ścią swo­je­mu cha­rak­te­ro­wi wła­ści­wą wy­buch­nę­ła:

– A! pro­szę! uwol­nij­że mnie pan od tych nauk i prze­stróg! Je­stem, zda­je się, peł­no­let­nią i pa­nią mej woli.

Ty­tus się zżym­nął, pod­niósł rękę, w któ­rej trzy­mał ka­pe­lusz, jak­by go w po­ko­ju chciał wło­żyć na gło­wę, i… za­trzy­mał się.

– Prze­cież kasz­te­la­ni­co­wa nie wąt­pi, że jej do­brze ży­czę.

Lo­iska tak jesz­cze była roz­gnie­wa­ną, że słu­chać nie chcąc, za­wo­ła­ła dru­gie­go lo­ka­ja, roz­ka­zu­jąc mu sto­li­ki do gry przy­go­to­wy­wać. Ty­tus, nie­na­wy­kły do ta­kie­go ob­cho­dze­nia się z sobą, skło­nił się i, nie oglą­da­jąc, po­szedł ku drzwiom. Wła­śnie miał próg prze­stą­pić, gdy się tu spo­tkał z lo­ka­jem, nio­są­cym na srebr­nej tac­ce list, na któ­re­go ad­res rzu­cił okiem i po­znał cha­rak­ter hra­bie­go W. Hra­bia W. pi­sał, a za­tem pew­nie tego wie­czo­ru nie miał być u Lo­iski. Zda­wa­ło mu się, że ta de­zer­cya zmięk­czy pięk­ną pa­nię i uła­twi mu może roz­mo­wę.

Zwró­cił się więc od pro­gu, jak­by po na­my­śle, i ręce wtył za­ło­żyw­szy, po­czął prze­cha­dzać się po sa­lo­ni­ku, zu­ko­sa spo­zie­ra­jąc na Lo­iskę.

Wi­dział jak po­chwy­ci­ła list, na ad­res spoj­rzaw­szy, jak za­cię­ła usta, ro­ze­rwa­ła pie­cząt­kę, zmarsz­czo­na czy­tać za­czę­ła i zmiąw­szy bi­let, wci­snę­ła do kie­szon­ki. Twa­rzycz­ka jej pa­ła­ła gnie­wem. Ob­ra­cho­wy­wa­ła ła­two, iż nie­byt­ność hra­bie­go po­cią­gnie za sobą w sa­lo­nie pust­ki.

Na­ra­ża­ło ją to na śmiech wła­snej służ­by, a może i ko­goś wię­cej.

Nie­dłu­go my­śląc, przy­stą­pi­ła do p. Ty­tu­sa.

– Pro­szę pana, po­zdrów­że ode­mnie sta­ro­stę i po­wiedz mu, że wła­śnie spo­dzie­wa­jąc się go dziś, da­łam od­pra­wę gra­czom. By­li­by­śmy wie­czór spę­dzi­li sami.

Było to kłam­stwo, na któ­rem Ty­tus po­znał się, czy nie, ale rad był z nie­go.

– Tak, to ro­zu­miem – szep­nął. – Prze­wy­bor­nie! Gdy mu to oznaj­mię, nie za­rę­czam…

Lo­iska po­da­ła mu rękę przy roz­sta­niu da­le­ko grzecz­niej, niż go po­wi­ta­ła. Ty­tus wy­szedł roz­we­se­lo­ny, nu­cąc.

Na ostat­ni ten ma­newr kasz­te­la­ni­co­wa nie­wie­le ra­cho­wa­ła, bo zmia­na pro­jek­tów sta­ro­sty na ten wie­czór mało była praw­do­po­dob­ną. Mo­gło to chy­ba na przy­szłość po­słu­żyć. W tej chwi­li wię­cej ją ob­cho­dzi­ła z wie­lu wzglę­dów nie­mi­ła de­zer­cya hra­bie­go, któ­re­go Lo­iska po­trze­bo­wa­ła.

Był jej ka­sy­erem, ban­kie­rem, po­mo­cą w utrzy­ma­niu domu, a nie wy­ma­gał od niej ni­cze­go wię­cej nad przy­ję­cie wie­czo­rem, nad ko­la­cyę, któ­rą póź­niej pła­cił.

Lo­iska w naj­gor­szym ra­zie ra­cho­wa­ła na to, że może na­wyk­nąć do niej, do domu i uczy­nić ją choć­by wąt­pli­wą hra­bi­ną, a nie­za­wod­nie mi­lio­no­wą pa­nią. Same klej­no­ty hra­bie­go sza­co­wa­no na kro­cie du­ka­tów.

Pierw­szy to raz hra­bia W. nie sta­wił się bez waż­nej przy­czy­ny. Wpraw­dzie nie zda­wa­ło się to być groź­nem, lecz było wiel­ce nie­przy­jem­nem.

Go­ści, choć­by przy­szli, nie­po­dob­na było utrzy­mać.

Sie­dzia­ła za­du­ma­na, gdy pierw­szy z part­ne­rów zwy­kłych hra­bie­go wszedł na próg, py­ta­jąc już o nie­go w przed­po­ko­ju.

Ge­ne­rał X. był to gracz na­mięt­ny, zna­ny z tego, że wszyst­ko, co te­raz miał, prze­gry­wał. Wy­ły­sia­ły, pod­sta­rza­ły, nie­gdyś pięk­ny, z daw­ne­go an­ti­no­uso­stwa swe­go za­cho­wał tyl­ko zręcz­ną po­sta­wę, ra­mio­na sil­ne, pierś sze­ro­ką. Twarz była za­ognio­na i rysy zgru­bia­łe. Ele­gant nie­gdy, i te­raz ubie­rał się sta­ran­nie, ale przy grze za­po­mi­nał się i za­nie­dby­wał, tak, iż by­wał na­wet śmiesz­nym. Raz w ży­ciu wy­grał był trzy­kroć sto ty­się­cy zło­tych, któ­re bar­dzo pręd­ko pu­ścił, i od­tąd ma­rzył tyl­ko o no­wym uśmie­chu for­tu­ny. Miał sta­łe po­sta­no­wie­nie zgrać hra­bie­go W. Tym­cza­sem jed­nak ostat­ki co wie­czór mu od­da­wał.

Za­le­d­wie przy­wi­taw­szy go­spo­dy­nię, do­syć nie­grzecz­nie za­py­tał:

– Jak­to? nie­ma go jesz­cze?

– Nie­ma go i nie bę­dzie dziś, tro­chę cho­ry – od­po­wie­dzia­ła, zbli­ża­jąc się doń, Lo­iska.

Była z nim bez ce­re­mo­nii.

– Zmi­łuj się, ge­ne­ra­le – do­da­ła na­dą­sa­na – za­łóż ty bank i po­cią­gnij.

– Ja? ja? – od­ska­ku­jąc, pod­chwy­cił ge­ne­rał. – Ale ja nie umiem, nie mam wpra­wy. Po­ni­te­ro­wać, choć­by do rana, by­le­bym miał czem. Zresz­tą en­tre nous, moja kasa…

– Po­ży­czę ci sto du­ka­tów na wie­czór do spół­ki – za­wo­ła­ła go­spo­dy­ni.

Ge­ne­rał się za­du­mał.

– A no! – rze­ki – któż wie? Bank nam może pójść le­piej, zwłasz­cza z taką spół­ką.

Lo­iska w tej­że chwi­li po­szła do se­kre­ta­rzy­ka i wsu­nę­ła mu ru­lon w rękę.

– Sia­daj, ge­ne­ra­le, i przy­go­tuj się. Gdy cię za­sta­ną w go­to­wo­ści, nikt się po­ku­sie nie oprze.

Ge­ne­rał też nie umiał się jej oprzeć. Zło­żył ka­pe­lusz, prze­szedł do dru­gie­go po­ko­ju, siadł na krze­śle ban­kier­skiem i du­ka­ty roz­sy­pał tak przed sobą, aby ich kup­ka naj­po­kaź­niej­szą się wy­da­ła. Za­my­ślo­ny, z uśmiesz­kiem, ta­lię kart ta­so­wał i pstry­kał.

We drzwiach uka­zał się ba­ron i dwaj wo­je­wo­dzi­ce; za nimi szło dwóch jesz­cze wier­nych po­ni­te­rów hra­bie­go.

Wszyst­kich ich z po­dwój­ną uprzej­mo­ścią wi­ta­ła go­spo­dy­ni, jed­nym sta­ra­jąc się wy­tło­ma­czyć nie­byt­ność hra­bie­go, dru­gich po­cie­szyć, in­nych sku­sić do po­zo­sta­nia ostry­ga­mi i wie­cze­rzą.

Go­ście jed­nak nie kry­li wiel­kie­go za­wo­du i przy­kro­ści, że im hra­bia uszedł. Grać z nim, ro­bi­ło choć na­dzie­ję, da­wa­ło moż­ność znacz­nej wy­gra­nej, gdy z ge­ne­ra­łem wie­dzia­no bar­dzo do­brze, iż sumę więk­szą tyl­ko stra­cić było moż­na.

Jed­nak­że to trza­ska­nie kar­ta­mi, ten wi­dok kup­ki zło­ta wy­war­ły po­żą­da­ny sku­tek.

Je­den z wo­je­wo­dzi­ców szep­nął, że na­le­ża­ło na­przód zde­ban­ko­wać ge­ne­ra­ła, a po­tem iść albo do Schult­za do ka­mie­ni­cy Dul­fu­sa, albo choć­by do Bera na Pod­wa­le; w ostat­ku z bie­dy do Au­so­wej, do Sar­nec­kiej, do Do­ma­gal­skie­go na Nowe Mia­sto.

Wpraw­dzie wszyst­kie te sto­ły i sale gry były już chy­ba osta­tecz­ną uciecz­ką, gdy gdzie­in­dziej bra­kło ban­ku; lecz dla na­ło­go­wych pi­ja­ków, gdy brak li­kwo­ru, i si­wu­cha go za­stę­pu­je.

Pierw­szy ba­ron pod­szedł do sto­li­ka i, nie sia­da­jąc, roz­po­czął od żar­tów i po­rów­nań hra­bie­go z ge­ne­ra­łem.

– Mam ocho­tę va ba­nque po­sta­wić – rzekł.

Ge­ne­rał tro­chę po­bladł, ale wstyd mu było się wy­pra­szać, mil­czał. Tym­cza­sem je­den z wo­je­wo­dzi­ców po­ło­żył pięć­dzie­siąt du­ka­tów na kar­cie i pod­su­nął ją. Po­cząt­ku tego było do­syć, by inni za po­ni­ter­ki chwy­ci­li. Stół osta­wio­no do­ko­ła. Nie bez stra­chu, choć śmie­jąc się, ge­ne­rał dość nie­zgrab­nie ta­lię roz­po­czął.

Nie wia­do­mo, jemu, czy go­spo­si sprzy­ja­ło szczę­ście, bo w cią­gu tej ta­lii bank się po­tro­ił. Ba­ron o va ba­nque nie my­ślał. Po­wo­li za­czy­na­no sia­dać i gra się na do­bre roz­po­czę­ta.

Go­ści przy­by­ło jesz­cze kil­ku. Ge­ne­rał był w naj­do­sko­nal­szym hu­mo­rze, szło mu na po­dziw szczę­śli­wie. Gra­cze, choć się krzy­wi­li, wi­dząc nie­zgrab­ność ban­kie­ra, spo­dzie­wa­li się z niej póź­niej ko­rzy­stać. W isto­cie kar­ty trzy­mał nie­zręcz­nie; kil­ka razy moż­na je było pod­pa­trzyć. Sta­wia­no niby na pew­ne, śmie­jąc się, no i prze­gry­wa­no.

Go­spo­dy­ni od­dy­cha­ła tro­chę swo­bod­niej, wi­dząc, że przy­najm­niej dom tego wie­czo­ra nie bę­dzie pu­sty. Oży­wio­na gra trwa­ła jak zwy­kle do ko­la­cyi. Ge­ne­rał, wsta­jąc od niej, był do­syć gru­bo wy­gra­ny, roz­pro­mie­nio­ny i wdzięcz­ny Lo­isce za tak do­brą radę.

Mia­no już sia­dać do sto­łu, gdy we drzwiach da­le­kich po­ka­za­ła się nie­spo­dzia­nię i nie­wła­ści­wie Bry­sia, da­jąc zna­ki Lo­isce, iż coś pil­ne­go przy­no­si­ła.

Zręcz­nie się wy­su­nę­ła pani domu, po­szep­ta­ła coś z nią i po­wró­ci­ła ro­bić ho­no­ry wie­cze­rzy, ale wi­docz­nie po­mie­sza­na, uskar­ża­jąc się bar­dzo na sil­ny ból gło­wy.

To było po­wo­dem, że go­ście po­śpie­szy­li z ostry­ga­mi i do­ro­zu­mie­wa­jąc się, iż się ich po­zbyć chcia­no, po wie­cze­rzy po­że­gna­li Lo­iskę. Wszy­scy uwa­ża­li, że czy ją bo­la­ła gło­wa, czy nie, ale coś na niej cię­ży­ło. Oglą­da­ła się nie­spo­koj­nie, nie­cier­pli­wie i nie sły­sza­ła, co do niej mó­wio­no.

Ge­ne­rał, bar­dzo su­mien­nie po­dzie­liw­szy wy­gra­nę, uca­ło­waw­szy rącz­ki kasz­te­la­ni­co­wej, wy­szedł ostat­ni, brzą­ka­jąc du­ka­ta­mi w kie­sze­ni i my­śląc je jesz­cze tej­że nocy za­nieść do ka­mie­ni­cy Dul­fu­sa, na pierw­sze pię­tro, przy Dłu­giej uli­cy.

U Bera na Pod­wa­lu gra była mniej­szą i to­wa­rzy­stwo mniej do­bra­ne.

Le­d­wie się drzwi za ge­ne­ra­łem za­mknę­ły, gdy szyb­kim kro­kiem Lo­iska po­bie­gła do ga­bi­ne­tu swo­je­go przy sy­pial­nym po­ko­ju.

Tu, roz­par­ty w krze­śle wy­god­nie, z bu­tel­ką pę­ka­tą bur­gun­da przy so­bie i kie­li­chem na­pół wy­próż­nio­nym, sie­dział hra­bia, któ­re­go­śmy już raz u Lo­iski wi­dzie­li.

– Nie gnie­waj­że się – za­wo­łał, nie pod­no­sząc się z krze­sła – pro­szę cię. Mu­sia­łem Kur­dwa­now­skie­go i parę osób jesz­cze na radę, w spra­wie bar­dzo waż­nej, za­pro­sić do cie­bie. Nig­dzie te­raz pew­nym być nie moż­na, że ktoś nie pod­słu­cha i nie zdra­dzi. Tak samo jak ten Fran­cuz, se­kre­tarz pana

Igna­ce­go, mo­je­go do­bre­go przy­ja­cie­la, co­dzień cho­dzi z ra­por­tem do Buł­ha­ko­wa, jak pi­sarz Rze­wu­skie­go prze­ku­pio­ny był przez p. Cia­chi – może i mnie ktoś wy­dać przed spi­sko­wy­mi. Lo­iska sta­ła, słu­cha­jąc.

– Ale pa­nie het…

– Hra­bio – po­pra­wił sie­dzą­cy w krze­śle. – Pro­szę cię, nie iry­tuj się tem. Prze­cież to do­mo­wi twe­mu krzyw­dy nie czy­ni. Ma foi! nie je­ste­śmy pierw­si lep­si. A wca­le nie ży­czę so­bie, aby ktoś o nas wie­dział.

– U mnie schadz­ki po nocy? – za­mru­cza­ła Lo­iska.

– Bar­dzo są na­tu­ral­ne i da­le­ko ła­twiej wy­tło­ma­czo­ne, ma to­ute bel­le – śmie­jąc się, rzekł hra­bia. – Pas de pru­de­ries! Każ przy­cho­dzą­cych i py­ta­ją­cych o mnie tu pusz­czać. Ga­bi­net ten nam star­czy, a tu nas lu­dzie twoi de­wi­za­żo­wać nie będą. Pod te cza­sy spi­sków, kon­ju­ra­cyj, ka­ti­li­na­ry­ów na­le­ży być ostroż­nym.

Mó­wił to hra­bia na­wpół drwią­co.

– Ty, prze­ślicz­na go­spo­siu, w cza­sie na­sze­go kon­cy­lia­bu­lum mo­żesz… no, ro­bić co ci się po­do­ba. Obec­ność twa by­ła­by dla nas, choć już pod­tup­ta­nych, nie­bez­piecz­ną dys­trak­cyą.

Lo­iska, ra­mio­na­mi ru­sza­jąc, wy­szła i w tej­że chwi­li w ma­łych drzwicz­kach po­ka­zał się ge­ne­rał Kur­dwa­now­ski.

– Le­d­wiem się po­tra­fił… po­zbyć Su­cho­rzew­skie­go – rzekł od pro­gu. – Jest to czło­wiek wiel­ce po­ży­tecz­ny, ale ję­zy­ka nie utrzy­ma.

– Zli­tuj się, a któż­by tego krzy­ka­łę wziął do rady ta­jem­nej? – za­wo­łał hra­bia. – Ba­wi­my się nim wszy­scy, bo jest wy­śmie­ni­ty i bie­rze się na se­ryo; ale niech go kaci po­rwą, jaki głu­pi! Tego ro­dza­ju kre­tyń­stwa – do­dał – spo­tkać mi się nie tra­fi­ło w ży­ciu, bo po­łą­czo­ne z ro­dza­jem wy­mo­wy, czy­nią­cej wra­źe­nie na tłu­mie i ma­ją­ce po­zo­ry cze­goś nie­głu­pie­go. Su­cho­rzew­skie­go mu­si­my pia­sto­wać jak oko w gło­wie, bo go moż­na jak mio­tłę w ko­min po­pchnąć, gdzie się ko­mi­nia­rzo­wi sa­me­mu iść nie chce. Don­Ki­szot nasz sej­mo­wy, do pary z kasz­te­la­nem Łu­kow­skim.

Hra­bia śmiał się jesz­cze, gdy na­przód je­den ma­łe­go wzro­stu, przy­gar­bio­ny, w oku­la­rach wszedł męż­czy­zna, ze śmiesz­nem zmarsz­cze­niem twa­rzy przy­pa­tru­jąc się tym, co go po­prze­dzi­li. Po­tem wsu­nął się ple­czy­sty, w mun­du­rze woj­sko­wym, śred­nich lat bru­net, któ­ry zda­la i z wiel­kiem usza­no­wa­niem się po­kło­nił.

Wszy­scy, usa­do­wiw­szy się na znak dany przez hra­bie­go, gdzie kto mógł, od nie­go ocze­ki­wa­li za­ga­je­nia. On tu wi­docz­nie sta­no­wił ogni­sko.

Nie za­pra­sza­jąc go­ści swych na bur­gun­da, któ­re­go so­bie na­le­wał, hra­bia po­my­ślał nie­co i za­miast sam po­cząć, ode­zwał się:

– Kur­dwa­now­ski, mów ty za mnie. Nie pod­noś tyl­ko gło­su. Ja mam ten brzyd­ki zwy­czaj, że jak ostat­ni szlach­cic pol­ski, nie mogę mó­wić bez wrza­sku. Sej­mi­ki nas tego na­uczy­ły. Mów krót­ko, Kur­dwa­no­siu, i ci­cho! Cho­ciaż je­ste­śmy w miej­scu bez­piecz­nem, dziś za nic rę­czyć nie moż­na.

Kur­dwa­now­ski śmia­ły był, ale wy­mo­wą nie ce­lo­wał. Za­czął od tego, że się za­jąk­nął.

Hra­bia, lu­bią­cy się po­śmiać przy każ­dej spo­sob­no­ści, na­wet gdy o naj­waż­niej­szą w świe­cie rzecz cho­dzi­ło – nie moż­na było rę­czyć, czy umyśl­nie ge­ne­ra­ła na sztych nie wy­sta­wił.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: