Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Barbara Piwnik w rozmowie z Dorotą Kowalską - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Barbara Piwnik w rozmowie z Dorotą Kowalską - ebook

Konsekwentna, zasadnicza, uparta, bezkompromisowa. Zawsze mówi, co myśli, nawet jeśli przeczy to trendom czy politycznemu zapotrzebowaniu. Na sali sądowej prowadzi rozprawy twardą ręką – wytyka błędy zarówno prokuratorom, jak i adwokatom. Swego czasu okrzyknięta przez media polskim sędzią Falcone. Nie poddaje się społecznej presji, dla niej liczą się dowody, nie emocje. Ma świadomość, że każdego dnia decyduje o życiu drugiego człowieka. Ale jest też zupełnie inna Barbara Piwnik: zakochana w koniach, starej biżuterii i Teatrze Żydowskim. Oczarowana Bałtykiem i Górami Świętokrzyskimi, w których się urodziła i które pozostały jej miejscem na ziemi.

Kategoria: Reportaże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64378-24-9
Rozmiar pliku: 3,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Wstęp

Być może spra­wił to przy­pa­dek. A może jed­nak palec Losu. Zna­la­złam się w wąskim gro­nie wta­jem­ni­czo­nych, któ­rzy wie­dzieli, że Basia skoń­czyła książkę. Opo­wie­działa, naga­dała, jak to ona, i jak to się zwy­kle dzieje, kiedy dzien­ni­karz pyta i ma szczę­ście zna­leźć w roz­mówcy nie­tu­zin­ko­wego part­nera.

Umie­ra­łam z cie­ka­wo­ści. Nie dla­tego, że nie znam Bar­bary Piw­nik, ale wła­śnie dla­tego, że znam. Wiem, jak pro­sto­li­nijną jest osobą, jak nie­za­chwiane zasady kie­rują jej życiem i pracą, jak bez­gra­nicz­nie przy­zwo­itym jest czło­wie­kiem. No i to jesz­cze, że zawsze, zawsze ma wła­sne zda­nie – udo­ku­men­to­wane, racjo­nalne, nie­pod­wa­żalne.

Trudny orzech do zgry­zie­nia.

Prze­cież nie stwo­rzy zabaw­nych aneg­dot na uży­tek taniej popu­lar­no­ści, nie przy­nu­dzi błahą opo­wiastką, nie pode­prze tanią sen­sa­cją. Ale co powie, na ile odsłoni samą sie­bie? Czy wystar­czy jej despe­ra­cji i nie­złom­no­ści, żeby wyłusz­czyć istotę sensu i czy­stego rozumu, nazwać swoją prawdę, filo­zo­fię ist­nie­nia, mecha­ni­zmy dia­logu ze świa­tem i ludźmi… Czyją uwagę zaj­mie w cza­sach agre­syw­nego blich­tru, pokru­szo­nych war­to­ści , rze­ko­mych auto­ry­te­tów ktoś tak „nie­modny” i „sta­ro­świecki”? (prze­pra­szam, ale sama rów­nież zali­czam sie­bie do tego szczu­płego, eks­klu­zyw­nego grona).

Połknę­łam książkę łap­czy­wie, z rosnącą satys­fak­cją. Czyta się zna­ko­mi­cie. Ten Bar­bary por­tret wła­sny składa się z czu­łych wspo­mnień rodzin­nych, przy­wo­ła­nia wielu spraw, które sądziła jako namiest­nik Spra­wie­dli­wo­ści, a także rady­kal­nych osą­dów naszej rze­czy­wi­sto­ści. Kobieta, arbi­ter, _homo poli­ti­cus_. We wszyst­kim pozo­staje tą samą panienką z dobrego domu, sze­ry­fem w spód­nicy, córką Temidy, o któ­rej prze­stępcy śnią po nocach.

Żarty? Nic podob­nego. Sędzia Bar­bara Piw­nik powszech­nie, także wśród skon­flik­to­wa­nych z pra­wem, cie­szy się sławą nad wyraz spra­wie­dli­wej.

Sama uważa się za rze­mieśl­nika. Inni mają ją za gwiazdę – tak łatwo przy­kle­jać ety­kietki. A ona, po pro­stu robi swoje.

To jest gorąca książka. Gło­śne pro­cesy, mafia poskra­miana przez organy pań­stwa, kulisy bul­wer­su­ją­cych pro­wo­ka­cji, które dzieją się na naszych oczach. Każdą z tych spraw Bar­bara Piw­nik widzi w sze­ro­ko­kąt­nym obiek­ty­wie, mądrze ana­li­zuje, pro­gno­zuje, obja­śnia.

I dalej pozo­staje tą samą nie­sforną dziew­czyną, ujeż­dża­jącą konie, uwiel­bia­jącą teatr i spa­cery dziką plażą. Do tego jest to ktoś, komu ani Inter­net, ani Face­book nie są potrzebne do życia. Jestem za. A Pań­stwo?

Prze­czy­ta­cie, zoba­czy­cie. Mam przy­jem­ność zapro­sić do lek­tury.

Stu na stu zado­wo­lo­nych, zarę­czam.

Kry­styna Guce­wicz1. KASZUB, MĄDRY CZŁOWIEK JEST

1.

Kaszub,
mądry czło­wiek jest

(roz­mowa tele­fo­niczna)

6 czerwca 2014 roku

Decy­zja pod­jęta?

Sama nie wiem. Tyle osób wydaje teraz książki…

Pani ma przy­naj­mniej coś do powie­dze­nia, nie wszy­scy mają.

Pew­nie tro­chę bym miała. Pyta­nie, czy ktoś zechce to czy­tać?

Ktoś chętny pew­nie się znaj­dzie, a jak nie, to zosta­nie pamiątka.

Tak sobie myśla­łam i doszłam do wnio­sku, że z jed­nej strony może warto by jakoś pod­su­mo­wać ten czas, który minął. Podzie­lić się spo­strze­że­niami. Może się kie­dyś komuś przy­da­dzą. Teraz wyjeż­dżam na waka­cje…

Gdzie?

Tam, gdzie zawsze na prze­ło­mie czerwca i lipca – nad Bał­tyk. To taki rytuał. Zawsze w tym cza­sie pakuję się i jadę nad morze. Zebrać myśli, zre­se­to­wać się. To piękne miej­sce na ziemi. Bał­tyk jest magiczny. Latem jest Bał­tyk, zimą Zako­pane i skoki nar­ciar­skie na Wiel­kiej Kro­kwi.

_Nad­bał­tycka plaża, 2 sierp­nia 1992 roku._Skąd się wła­ści­wie wziął ten Bał­tyk?

Wziął się od mojej sio­stry Tere­ski. Moja sio­stra Tere­ska – jedyna, dwa i pół roku ode mnie star­sza, kiedy była bar­dzo młodą osobą, wyjeż­dżała nad Bał­tyk ze zna­jo­mymi i mężem. Zako­chała się w Dęb­kach i oko­licy. Pew­nego razu wró­ciła z waka­cji i stwier­dziła, że chęt­nie kupi­liby z mężem jakąś działkę nad morzem, tak, żeby mogli tam jeź­dzić pod namiot. Ze trzy­dzie­ści lat temu to było! Jak powie­działa, tak zro­biła. Był piękny, sło­neczny dzień, Tere­ska wzięła ple­ca­czek, wsia­dła w pociąg i poje­chała nad Bał­tyk. Doje­chała na miej­sce. Szła sobie tak z tym ple­cacz­kiem przez jedną z nad­bał­tyc­kich wio­sek, nazwy wymie­niać nie będę: chasz­cze, pola, pust­ko­wie. Więc szła i wypa­try­wała swo­jego miej­sca na ziemi. Po jakimś cza­sie spo­tkała na swo­jej dro­dze męż­czy­znę, wzro­stu nie­du­żego, ale jak się póź­niej oka­zało czło­wieka z nie­zwy­kłą histo­rią. Zapy­tała go, czy nie zna kogoś, kto by miał działkę do sprze­da­nia. A on na to zdaw­kowo: „A ja bym może sprze­dał”. I w ten oto spo­sób nabyła kawa­łek pod­mo­kłego gruntu. Mijały lata, kar­czo­wali to miej­sce zachwasz­czone upar­cie z moim szwa­grem. Za pło­tem działkę ma Jurek Kamas, uro­czy czło­wiek. Z żoną i dziećmi tam przy­jeż­dżali. Dzi­siaj to już doro­śli męż­czyźni. Było w tej wsi kilka miłych osób. Więc sio­stra i szwa­gier przy­jeż­dżali na tę działkę z namio­tami, potem przy­czepą, w końcu dom sobie posta­wili. W 1992 roku, mam takie zdję­cie, jak paty­kiem piszę na pia­sku tę datę – poje­chałam tam z uko­cha­nym szwa­grem Woj­tu­siem. I tak tam jeż­dżę od jakiś…

_Sio­stra Tere­ska, szwa­gier Woj­ciech Miesz­kow­ski, jam­nik szorst­ko­włosy Tapek i ja – mój pierw­szy urlop nad Bał­ty­kiem 16 sierp­nia 1992 roku._Trzy­na­stu lat!

Jakich trzy­na­stu?! Od dwu­dzie­stu dwóch!

No prze­cież! Kło­poty z licze­niem mamy. Od dwu­dzie­stu dwóch.

I tak przez te lata jeż­dżę. A potem jesz­cze sio­stra znowu kawa­łek ziemi doku­piła.

Spodo­bało jej się nad Bał­ty­kiem.

Kaszub – pan Kaczy­kow­ski, który sprze­dał jej pierw­szy kawa­łek ziemi, pora­dził, żeby coś jesz­cze doku­piła. Wtedy ceny tam były zupeł­nie inne niż dzi­siaj. Sio­stra na to: „Ale wie pan, ja bym może i kupiła coś jesz­cze, ale nie mam pie­nię­dzy”. „A wie pani, z pie­niędzmi to tak jest, że dzi­siaj nie ma, coś się sta­nie i pie­nią­dze są” – chłop ów podzie­lił się z nią taką oto mądro­ścią. Sio­stra wró­ciła, ale ta zie­mia sie­działa jej w gło­wie i nie dawała żyć. Szwa­gier poje­chał, ziemi doku­pił, a mądrość wła­ści­ciela się spraw­dziła, bo pie­nią­dze rze­czy­wi­ście się zna­la­zły.

Też się Pani w tym Bał­tyku zako­chała?

Poje­cha­łam wzięło mnie na amen, tak jak sio­strę. Zako­cha­łam się w tych pla­żach, bo uwa­żam, że Bał­tyk ze swo­imi pla­żami to jedno z naj­pięk­niej­szych miejsc na świe­cie. Nawet jak tam pada deszcz, jest cud­nie. Każda pogoda na urlo­pie jest dobra. Poza tym, mam coraz wię­cej lat, coraz bar­dziej jestem zmę­czona. Dla mnie poje­chać nad Bał­tyk, pójść pustą plażą, nawet jak leje, popa­trzeć przed sie­bie, roz­ko­szo­wać się ciszą, to coś, czego mi potrzeba.

_Sio­stra Tere­ska i ja, Puck, lipiec 1998 roku._A zimą Zako­pane?

Nie jeż­dżę na nar­tach, bo na stoku jest zimno i śli­sko (śmiech). Nie rozu­miem, jak w ogóle można jeź­dzić na nar­tach?! Do Zako­pa­nego jeż­dżę dla sko­ków. Zna­jomi śmieją się, że jestem chyba naj­star­szym kibi­cem, który przy­jeż­dża na skocz­nię. Co roku, od trzy­na­stu lat, kiedy trwa Puchar w Zako­pa­nem, jadę kibi­co­wać skocz­kom. Każ­demu, kto lubi sport, pole­ca­ła­bym poje­cha­nie na Puchar, bo atmos­fera jest nie­zwy­kła, nie­po­wta­rzalna. Pomy­śla­łam nie­dawno, że na moich oczach wyra­sta nowe poko­le­nie skocz­ków. Jest pięk­nie, po pro­stu śnieg, mróz, deszcz – nie­ważne. Sce­ne­ria zawsze jest baj­kowa. Przy­jeż­dżają kibice i jest zabawa, radość, kibi­co­wa­nie. Wspa­niale jest także w Pla­nicy, kiedy koń­czy się sezon Pucharu Świata w sko­kach, i na let­nim Pucha­rze w Zako­pa­nem. Tak sobie patrzy­łam ostat­nio na Japoń­czy­ków, na naj­star­szego z nich…

_Tomasz Sia­necki, moja wielka dzien­ni­kar­ska sym­pa­tia, i ja, za nami ppłk Krzysz­tof Ksią­żek, ofi­cer Biura Ochrony Rządu, Pla­nica, wio­sna 2002 roku._Noria­kiego Kasai.

Tak, więc patrzę sobie na zacho­wa­nie skocz­ków, a mia­łam oka­zję obser­wo­wać ich także pod­czas posił­ków w jadalni, w hotelu, to zacho­wa­nie oprócz samych sko­ków jest nie­sły­cha­nie ważne. Noria­kiego Kasai kibice uwiel­biają. Kiedy sie­dzi na belce, sły­chać jeden wielki ryk.

Tak bar­dzo lubią go w Zako­pa­nem?

Tak, bo tam doce­nia się pra­co­wi­tość, cha­rak­ter, a on jest jesz­cze miłym, sym­pa­tycz­nym czło­wie­kiem i zawsze gra fair. Uroda Japoń­czy­ków też wyjąt­kowa. Japoń­czycy mają por­ce­la­nowe twa­rze, jak lalki. Noriaki Kasai zawsze jest uśmiech­nięty, wie, że go w Zako­pa­nem lubią i sza­nują. Piękne! Pole­cam każ­demu. Roz­ga­da­łam się chyba, co?

_Ppłk Krzysz­tof Ksią­żek, kpt. Nor­bert Kucha­rek – Biuro Ochrony Rządu i ja, a w pra­wym dol­nym rogu Renia Nadar­kie­wicz, Pla­nica, wio­sna 2002 roku._Wcale nie!

Ale wra­ca­jąc do pyta­nia: pojadę nad ten swój uko­chany Bał­tyk, prze­my­ślę jesz­cze i dam znać. Tylko o jedno się boję…

O co?

O to, że ta nasza książka ni­gdy się nie ukaże.

Dla­czego?

Sama pani zoba­czy. Nie ogar­nie pani tego. Mam skłon­ność do dygre­sji, będziemy gadać, gadać i tak w nie­skoń­czo­ność. I jesz­cze prze­cież nie wszystko mogę powie­dzieć.

_Leszek Nadar­kie­wicz – wie­lo­letni dyrek­tor Pucharu Świata w Zako­pa­nem, Andrzej Kozak – pre­zes Tatrzań­skiego Związku Nar­ciar­skiego i ja. Pla­nica, marzec 2003 roku._2. PECHOWCY SĄ NAM NIEPOTRZEBNI

2.

Pechowcy
są nam nie­po­trzebni

Cukier­nia przy Orlej, 14 listo­pada 2014 roku

Więc jed­nak poroz­ma­wiamy?

Cze­kam na pierw­sze pyta­nie.

Cały czas mieszka Pani w kawa­lerce na Moko­to­wie?

W kawa­lerce na Moko­to­wie. Wiem, że nie­któ­rzy się obrażą, ale uwa­żam, że to naj­pięk­niej­sza dziel­nica w War­sza­wie. Przy­je­cha­łam do War­szawy pod koniec lat 70. z Ełku, gdzie było czy­ste powie­trze, ogromna prze­strzeń i piękne lazu­rowe niebo. Mia­łam zna­jo­mych w pobliżu Huty War­szawa i mówię do nich któ­re­goś dnia: „O, jakaś pogoda dzi­siaj zła, to słońce takie przy­mglone”. A oni: „Zapo­mnia­łaś, jak wygląda niebo w War­sza­wie”. Tro­chę tak było, zapo­mnia­łam War­szawę. A Moko­tów jest cudny. Dla­czego cudny? Jest wciąż stary, mimo nowo­cze­sno­ści, która powoli ota­cza go ze wszyst­kich stron i pró­buje do niego wkro­czyć. Tak à pro­pos, wła­śnie sie­ciową dro­ge­rię otwo­rzyli w pobliżu mojego domu. Moko­tów to urok życia, które odcho­dzi: urok małych skle­pi­ków, warzyw­niaka, w któ­rym pani Mał­go­sia wie wszystko, w któ­rym mogę popro­sić o mar­chew dla konia i pan Ziu­tek przy­wie­zie worek z giełdy…

Czło­wiek w takich dziel­ni­cach nie jest taki zupeł­nie ano­ni­mowy, prawda?

O to wła­śnie cho­dzi. Mam tu sklep spo­żyw­czy, w któ­rym pytają, czy chcę pie­rogi z mię­sem, bo mają bar­dzo dobre. W kolejce do kasy czy­tam nagłówki gazet i mówię do zna­jo­mej kasjerki, żeby mnie nie pro­siła do dru­giej kasy, bo wła­śnie zajęta jestem lek­turą. Wiem, że mło­dzi ludzie, któ­rzy kupują w Inter­ne­cie, w ogóle by tego nie zro­zu­mieli, ale to ich kupo­wa­nie nie jest żad­nym kupo­wa­niem. To nie jest życie, to nie jest świat. W tych moich skle­pach wiem, która z pań eks­pe­dien­tek idzie wła­śnie na eme­ry­turę, któ­rej syn gra w piłkę ręczną, któ­rej dziecko zacho­ro­wało, a któ­rej dziecko trzeba odchu­dzić. I tu jest wła­śnie życie. Tu, nie­za­leż­nie od tego, czy jestem mini­strem, czy sędzią, jestem tak samo trak­to­wana, tak samo dobrze się czuję. Mało tego, kiedy byłam ata­ko­wana przez media, to jedna star­sza pani eks­pe­dientka, dzi­siaj już na eme­ry­tu­rze, powie­działa mi zaraz przy wej­ściu do sklepu: „Wie pani co, znowu coś o pani piszą, ale niech się pani nie przej­muje. To szma­tławce!”. Ta pani nawet nie zda­wała sobie sprawy, jak takie słowa mogą pomóc. Skoro pani Mary­sia powie­działa: „szma­tławce”, to zna­czy, że tak uważa, a prze­cież naj­waż­niej­sze jest, jak te arty­kuły odbie­rają zwy­kli, ciężko pra­cu­jący ludzie, sąsie­dzi, zna­jomi. Dla­tego Moko­tów jest tak uro­czy. Była tu, od dwóch lat już zamknięta, per­fu­me­ria. Roz­pusz­czano mnie w niej do tego stop­nia, że kie­dyś w jed­nej tele­wi­zji pani cha­rak­te­ry­za­torka zapy­tała, co to za tusz, bo wygląda na rzę­sach wspa­niale. A ja z roz­bra­ja­jącą szcze­ro­ścią odpowie­działam: „To taki tusz w nie­bie­skim pudełku, nazwy nie znam”, bo przycho­dziłam do swo­jej per­fu­me­rii, a pani Janeczka wie­działa, który tusz jest dobry, która szczo­teczka naj­lep­sza. Nie musia­łam się tym zaj­mo­wać.

To zna­ko­mi­cie pomaga żyć!

O, zde­cy­do­wa­nie! Kiedy mia­łam ciężki pro­blem do roz­wią­za­nia zarówno w mini­ster­stwie, jak i w sądzie, nie myśla­łam, jaki mam kupić tusz, który jest dobry, a który nie. Pani Janeczka wie­działa. Znała mnie. Nie robi­łam moc­nego maki­jażu, nie nosi­łam sztucz­nych rzęs, wie­działa, co mi dora­dzić. Poza tym, wia­domo, że w dzi­siej­szych cza­sach, kiedy ktoś jest mini­strem, budzi zain­te­re­so­wa­nie, media o takich oso­bach chcą wie­dzieć wszystko. Znać plotki, plo­teczki, szcze­góły z życia, ważne i te mniej ważne. Jaki jest urok sta­rego Moko­towa? Ni­gdy w pra­sie nie poja­wił się repor­taż o tym, gdzie pani mini­ster Piw­nik kupuje, co jada, gdzie cho­dzi na spa­cery. Żad­nej z tych osób ni­gdy by do głowy nie przy­szło, żeby han­dlo­wać cudzą pry­wat­no­ścią.

Ma Pani jesz­cze jakieś ulu­bione miej­sca w War­sza­wie?

Halę Mirow­ską – piękne, cudowne kwiaty tu mają. Kwia­ciarki znają swo­ich klien­tów i sporo o nich wie­dzą. Idę na imie­niny – kwiaty muszą być inne, a kiedy idę do teatru – bukiet koniecz­nie z róż. Tylko pod Halą Mirow­ską można kupić świeże tuli­pany, żon­kile, goź­dziki, które w wazo­nie stoją tydzień albo dwa. O godzi­nie 6.00 rano wra­cają przez Halę Mirow­ską pano­wie na kacu, po piękny kwia­tu­szek dla żony. Ja przy­cho­dzę do swo­ich kwia­cia­rek i ze śmie­chem mówię zawsze to samo: „Sprze­daj­cie mi kwiaty tak, żebym mogła zostać do deseru”. Świat tro­chę prze­mi­ja­jący. Jest w nim też sąd z moich wspo­mnień. Ten stary. Z daw­nym sądo­wym bufe­tem. Może nawet z nie do końca czy­stymi ścia­nami, ale ścia­nami, które wiele sły­szały. Bar­dzo lubię Kra­kow­skie Przed­mie­ście i teren Uni­wer­sy­tetu. Dobry czas stu­diów, innych niż dziś. Coś, co mi spra­wiło ogromną przy­jem­ność, kiedy przez parę lat mia­łam moż­li­wość pro­wa­dze­nia zajęć ze stu­den­tami, ćwi­czeń z postę­po­wa­nia kar­nego. Odmło­dzili mnie w ten spo­sób nie­chcący. Uwa­żam, że przy­go­to­wa­nie zajęć i ich popro­wa­dze­nie tak, aby młody czło­wiek, z innego poko­le­nia, w pełni je akcep­to­wał, to wiel­kie wyzwa­nie. Co innego, kiedy jest się nauczy­cie­lem aka­de­mic­kim i w natu­ralny spo­sób z kolej­nymi rocz­ni­kami prze­ra­bia się mate­riał, a co innego, kiedy przy­cho­dzi się na zaję­cia nie­jako z zewnątrz. To trudne i cie­kawe doświad­cze­nia. Zwłasz­cza że u mnie zaję­cia nie miały przerw, trwały cza­sem cztery godziny. Uwa­ża­łam, że szkoda czasu na papie­rosa, kawę, poga­du­chy. Prze­rwy dzie­się­cio­mi­nu­towe w gru­pie kil­ku­dzie­się­ciu osób prze­dłu­żają się w nie­skoń­czo­ność. Z kon­cen­tra­cją też nie jest dobrze. Poza tym, praca praw­nika polega prze­cież cza­sem wła­śnie na wie­lo­go­dzin­nej kon­cen­tra­cji, na takiej goto­wo­ści inte­lek­tu­al­nej wtedy, kiedy wymaga tego sytu­acja, a nie wtedy, kiedy na taką goto­wość mamy ochotę. Prze­dłu­ża­jący się pro­ces: na sali nie można się spie­szyć, poga­niać świadka, to wymaga sku­pie­nia. Dzi­siaj o godzi­nie 16.00 czy 17.00 sąd świeci pust­kami, to nie jest sąd z moich wspo­mnień. Kie­dyś pro­cesy toczyły się do późna, nie dla­tego, że sędzio­wie nie mieli domów. Dla­tego, że nikt nikogo nie poga­niał, dopóki nie prze­słu­chało się wszyst­kich. Nikomu by do głowy nie przy­szło, żeby z uwagi na późną porę prze­rwać roz­prawę. Dla­tego, wra­cając do zajęć, stu­den­tów, przy­go­to­wa­nia ich do pracy – uwa­ża­łam i uwa­żam, że pro­gramy stu­diów powinny być zmie­nione tak, by stu­dent miał w sobie goto­wość doj­rza­łego czło­wieka do roz­wią­zy­wa­nia pro­ble­mów. War­szawa to Teatr Żydow­ski…

Tak, wiem, że go Pani uwiel­bia i była fanką jego wie­lo­let­niego dyrek­tora naczel­nego i arty­stycz­nego Szy­mona Szur­mieja.

Był panem w latach i cudow­nym czło­wie­kiem. Kry­styna Guce­wicz napi­sała książkę o Szy­mo­nie, o tym, co robił, co było dla niego naj­waż­niej­sze. Wie pani, jakie uczu­cia, emo­cje z tej książki biją? Radość życia, bo to cudowna opo­wieść o czło­wieku, który nade wszystko kochał życie. Miał za sobą łagier i z łagru bar­dzo chciał pójść do pol­skiego woj­ska. I jak już z tego łagru wyszedł, to ele­gancki pol­ski ofi­cer zapo­wie­dział: „Polacy na lewo, Żydzi na prawo”, a on pozo­stał na środku. Nie wie­dział, co robić. I jak go ów ofi­cer zapy­tał, dla­czego tak stoi, jak to cielę, to Szy­mon mu odpowie­dział, że nie wie gdzie iść, bo matka Żydówka, a ojciec Polak. Dostał od tego ele­ganckiego pol­skiego ofi­cera w twarz tak, że się nogami nakrył. Wstał i wró­cił do łagru. Oj, jak się tam wszy­scy cie­szyli z tego jego powrotu.

Jak Pani tra­fiła do Teatru Żydow­skiego?

Ze zna­jo­mymi. Odkryli przede mną ten teatr. Szy­mon uwiódł mnie, ocza­ro­wał swoją rado­ścią życia. Był w zna­ko­mi­tej kon­dy­cji. Pod koniec 2013 roku w wieku 91 lat, kiedy poja­wiał się na sce­nie, błysz­czał. Cała scena była jego. Każ­dego, kto wcho­dził do teatru, Szy­mon witał oso­bi­ście, a potem wcho­dził na scenę i rzą­dził. Był wiel­kim arty­stą, wiel­kim czło­wie­kiem. W ciągu pół roku jego zdro­wie się zała­mało. Przed budyn­kiem TVP na placu Powstań­ców wpa­dłam aku­rat na prof. Sze­wa­cha Weissa. Jakoś tak zeszło na Szy­mona. Roz­ma­wiamy i mówię, że dla mnie Szy­mon zawsze będzie takim uoso­bie­niem rado­ści życia, że dla mnie jest wieczny, a amba­sa­dor na to z całą swoją mądro­ścią: „Nie ma nic wiecz­nego na tym świe­cie, wszystko prze­mija. Ważne tylko, żeby czło­wiek miał mądre życie, żeby je dobrze wyko­rzy­stał”. I tak sobie roz­ma­wia­li­śmy, amba­sa­dor Weiss mówił o śmierci, a ja o sym­bo­lice życia. Następ­nego dnia przy­szła wia­do­mość, że Szy­mon nie żyje. Do Gołdy Ten­cer, jego żony, powie­dzia­łam potem: „Gołda, myśmy poże­gnali Szy­mona w tej roz­mo­wie o życiu, śmierci i tym, co pozo­staje po czło­wieku”. Przy­pa­dek? No, przy­pa­dek. I jeśli mnie pani pyta o War­szawę, lubię kino, ale za teatrem nie prze­pa­da­łam…

No prze­cież wciąż biega Pani do Teatru Żydow­skiego, to jak nie prze­pada?!

Teatr Żydow­ski to wyją­tek. Jestem realistką, która obser­wuje życie jakimś takim bacz­nym okiem. Widzę, jak kurz się unosi ze sceny albo jak akto­rzy plują, mówiąc jakieś kwe­stie. Oczy­wi­ście czło­wiek nie powi­nien tego widzieć, tylko się sku­pić na czymś innym, ale ja to widzę. Tego wszyst­kiego nie dostrze­gam w Teatrze Żydow­skim. Mam wra­że­nie, że w tym teatrze cofam się o kil­ka­dzie­siąt lat – i atmos­fera, i ludzie spra­wiają, że czuję się tak, jak­bym była na przed­wo­jen­nej war­szaw­skiej ulicy. Lubię chyba takie resztki prze­szło­ści: Kra­kow­skie Przed­mie­ście, Uni­wer­sy­tet War­szaw­ski, stary Moko­tów. Pamię­tam, jak się kie­dyś spóź­ni­łam na spek­takl, który był w jidysz, a Szy­mon: „Spóź­ni­łaś się”, bo on dyrek­tor, aktor, ale wszystko widział, na co ja: „No, spóź­ni­łam się”. Wstyd mi było, ale wie­dzia­łam, że zosta­nie mi wyba­czone. Z nim do końca można było roz­ma­wiać o wszyst­kim: o poli­tyce, życiu, uczu­ciach, pro­ble­mach. Jego oceny były trafne, mądre, wywa­żone.

Bra­kuje Pani Szy­mona.

Bar­dzo. Osobą pro­wa­dzącą sekre­ta­riat Szy­mona była Ela Grze­siuła, cudowna zupeł­nie osoba, pełna życia. Ela Grze­siuła pod koniec roku skoń­czyła pra­co­wać u Szy­mona, potem nagle zmarła, co dla wszyst­kich było wiel­kim szo­kiem. Szy­mon został pocho­wany na Cmen­ta­rzu Woj­sko­wym na Powąz­kach, obok Zosi Nasie­row­skiej, gene­rała Bałuka, jak to powie­dział pre­zy­dent Kwa­śniew­ski, leży w dobo­ro­wym towa­rzy­stwie. Na jego pogrze­bie prze­ma­wiały różne osoby, mię­dzy innymi Dawid, naj­młod­szy syn Szy­mona. Dawid mówił: „Gdyby tata tutaj z nami był, w nieco innym oczy­wi­ście cha­rak­te­rze, na pewno dow­cipy by opowie­dział. Wszy­scy byśmy się pokła­dali ze śmie­chu”. Pięk­nie o ojcu mówił, w spo­sób nie­sły­cha­nie wzru­sza­jący. Wspo­mniał też, że nie­dawno poże­gna­li­śmy Elę Grze­siułę i wszy­scy się dzi­wili, że taka jesz­cze młoda, pełna ener­gii, a ode­szła. Dawid to wyja­śnił: „Dzi­siaj wszystko jest jasne! Poszła przy­szy­ko­wać ojcu sekre­ta­riat”. I wie pani co, tak powinno być na pogrze­bach, że się mówi o tym, co piękne, tak żeby wycho­dząc z cmen­ta­rza, pamię­tało się wszyst­kie dobre, mądre rze­czy, skoro żegnamy dobrego, mądrego czło­wieka.

Wszystko się składa w jedną opo­wieść.

Dokład­nie. Życie jest opo­wie­ścią.

Cały czas cho­dzi Pani do Teatru Żydow­skiego?

Tak, oczy­wi­ście. Odkąd Szy­mon odszedł, bra­kuje mi cze­goś w tym teatrze. Wia­domo – nie ma ludzi nie­za­stą­pio­nych, ale nie­któ­rych trudno zastą­pić. Zawsze, jak będę tam przy­cho­dzić, będę mieć Szy­mona przed oczami. Mówi się teraz, że Teatr Żydow­ski ma zmie­nić miej­sce, to też coś zna­czy – nic już nie będzie takie samo. Ale dopóki jest tu, gdzie jest, zawsze będę widziała Szy­mona na sce­nie.

To się nie zmie­nia. Pani też wciąż jeź­dzi do pracy tram­wa­jem!

Oczy­wi­ście! Teraz odcięli Wolę od Moko­towa.

A nie chciała Pani ni­gdy zro­bić prawa jazdy?

Ależ ja mam prawo jazdy! Jestem kie­rowcą dłu­go­dy­stan­so­wym.

To czemu nie jeź­dzi Pani samo­cho­dem do pracy?

W ogóle nie zamie­rza­łam pro­wa­dzić samo­chodu. Moja sio­stra, która nie funk­cjo­nuje bez auta, od nie­pa­mięt­nych cza­sów pró­bo­wała mnie – prośbą, groźbą, na litość – namó­wić do tego, abym ukoń­czyła kurs prawa jazdy. Nawet kiedy zmie­niała jakiś tam kolejny samo­chód, a były to czasy osła­wio­nych malu­chów, mówiła, że mi tego sta­rego malu­cha odstąpi. Ni­gdy jej tego nie zapo­mnę, bo oddać w tam­tych cza­sach malu­cha to było wiel­kie poświę­ce­nie. Ale byłam na te namowy odporna. Dopiero afera orle­now­ska i prze­słu­cha­nia przed komi­sją śled­czą spra­wiły, że zosta­łam kie­rowcą.

Jak to się stało?

Ano tak, zosta­łam kie­rowcą, który ni­gdy, nawet gdyby miał pchać samo­chód, nie wje­dzie na sta­cję X. Nie wiem, czy to się nadaje do druku, bo zaraz mnie oskarżą o dzia­ła­nie na szkodę firmy, ale to nie ma z tym nic wspól­nego. Jeden z pro­ku­ra­to­rów też powie­dział, że od kiedy przy­szło mu się zma­gać z mate­rią tej sprawy, nie wjeż­dża na sta­cje X. I raz, opo­wiada, jechał z teściem z grzy­bów, pra­wie na opa­rach, mijają sta­cję X, ten jakby jej nie widział. Teść krzy­czy, czemu nie tan­kuje. „Nie wjadę i już!” – mówi nasz boha­ter. Więc tak, jak ów pro­ku­ra­tor jechał na opa­rach paliwa, tak ja w opa­rach absurdu tej afery, aby zacho­wać dystans, nie ulec pre­sji, nie­mal histe­rii, doszłam do wnio­sku, że muszę się czymś zająć, czymś innym niż praca zawo­dowa. Zro­bić coś nie­ty­po­wego. I padło na co?

Na kurs prawa jazdy!

Dokład­nie. Uwa­ża­łam, że do pro­wa­dze­nia samo­chodu zupeł­nie się nie nadaję, więc będzie to dla mnie tak wiel­kie wyzwa­nie, że sku­tecz­nie zaj­mie mi głowę i dzięki temu nie będę myślała o dzia­ła­niach komi­sji orle­now­skiej. No i poszłam na kurs prawa jazdy. Tra­fi­łam na instruk­tora, który był pięć­dzie­się­cio­pa­ro­lat­kiem, siła spo­koju, nie dener­wo­wał się niczym. Tłu­ma­czył wszystko bar­dzo kon­kret­nie i cier­pli­wie. Roz­ma­wiał ze mną pod­czas jazdy, co ma ogromne zna­cze­nie, bo z jed­nej strony czło­wiek kon­cen­truje się na jeź­dzie, ale nie ma tego przy­spa­wa­nia do kie­row­nicy. Wła­ściwy czło­wiek na wła­ści­wym miej­scu. Szybko nauczy­łam się jeź­dzić, oka­zało się, że to w sumie dość pro­sta sprawa. Wtedy też doszłam do wnio­sku, że trzeba kupić samo­chód. Powie­dzia­łam swoim panom z ochrony, że muszę nabyć jakiś samo­chód, który będzie mi się podo­bał. Spodo­bały mi się micry, nie­duże, ale bar­dzo wygodne. „Znajdź­cie mi taką” – popro­si­łam swo­ich ochro­nia­rzy. Ale chcia­łam auto­ma­tyczną skrzy­nię bie­gów, bo za stara jestem na to, żeby się męczyć z bie­gami. I co zro­bili? Pod koniec roku pano­wie zna­leźli srebrną micrę, dwu­drzwiową, z auto­ma­tyczną skrzy­nią bie­gów, oczy­wi­ście. Zda­łam egza­min, następ­nego dnia poszłam i kupi­łam samo­chód. Ode­bra­łam prawo jazdy i ruszy­łam w mia­sto. Dwaj kie­rowcy z mojej daw­nej ochrony poje­chali ze mną po ten samo­chód, zaczęli go spraw­dzać. Był śnieg, lód – poje­chaliśmy na Tor­war do mojego zna­jo­mego. A tam mój ulu­biony kie­rowca mówi: „A teraz pro­szę, siada pani i jedzie”. Ja prze­ra­żona: „Ależ nie, nie teraz!”. Nie było zmi­łuj. Sia­dłam i poje­cha­łam. Ja, świeży kie­rowca, w nowiut­kim samo­cho­dzie mroźną zimą odkry­łam inny świat.

_Wła­śnie ruszam, pierw­szy raz samo­dziel­nie za kie­row­nicą swo­jej nowej Micry, luty 2005 roku._To Pani jest rze­czy­wi­ście odważ­nym kie­rowcą! Tak w mróz, lód, nowiuśką micrą po War­sza­wie?!

Co ważne, kiedy z kimś jeź­dzi­łam samo­cho­dem, a lubię jeź­dzić, bo jestem czło­wie­kiem podróży, byłam zawsze bar­dzo aktyw­nym pasa­że­rem. Patrzy­łam na wszyst­kie znaki, linie, obser­wo­wa­łam z uwagą drogę. Moja przy­ja­ciółka, która jest dłu­go­let­nim kie­rowcą, a z którą czę­sto jeź­dzi­łam jako pasa­żer, stwier­dziła kie­dyś: „Słu­chaj, prze­cież ty prze­pisy dro­gowe znasz lepiej ode mnie!”, na co odpo­wie­dzia­łam: „Bo ty masz prawo jazdy, a ja znam prze­pisy”. Kiedy jeź­dzi­łam ze swoją ochroną, pano­wie powta­rzali, że chwilę spo­koju mają tylko wtedy, kiedy usnę. Nie­ustan­nie coś komen­to­wa­łam, w stylu: „Ojej takie dwa dłu­gie paski były na jezdni” albo: „Takie jakieś bar­dzo poma­rań­czowe świa­tło minę­li­śmy”. Kiedy więc sia­dłam za kie­row­nicę, mia­łam już natu­ralne odru­chy, choćby obser­wo­wa­nia zna­ków czy tego, co się dzieje na dro­dze. I tak jeż­dżę samo­cho­dem z auto­ma­tyczną skrzy­nią bie­gów i jestem kie­rowcą dłu­go­dy­stan­so­wym.

Wła­ści­wie dla­czego?

Bo mój sys­tem ner­wowy nie pozwala mi na codzienne uczest­nic­two w ruchu miej­skim. Jak widzę to zmie­nia­nie pasów bez kie­run­kow­ska­zów, to cham­stwo, to wci­ska­nie się na siłę, ten brak życz­li­wo­ści – to mnie sku­tecz­nie znie­chęca do pro­wa­dze­nia samo­chodu. Ale kiedy wsia­dam w War­sza­wie, a wysia­dam nad morzem albo za Nowym Tar­giem, gdzie nale­wam ben­zynę do pełna, to pro­wa­dze­nie samo­chodu spra­wia mi ogromną przy­jem­ność.

Czę­sto jeź­dzi Pani w rodzinne strony, w Góry Świę­to­krzy­skie, prawda?

Tak, był to też jeden z powo­dów, dla któ­rego zro­bi­łam prawo jazdy.

Góry Świę­to­krzy­skie to Pani dzie­ciń­stwo.

Moje pierw­sze wspo­mnie­nie pocho­dzi pew­nie z 1957 albo 1958 roku. Moja mama pod­jęła wtedy pierw­szą pracę po roz­wo­dzie z moim ojcem, to było Stel­ma­chowo – sta­cja hodowli roślin. Poje­chała się tam zado­mo­wić, a myśmy z bab­cią, pew­nie mia­łam wtedy około trzech lat, sio­stra była tro­chę star­sza, prze­pro­wa­dzały się tam zaraz potem. Pamię­tam tę prze­pro­wadzkę. Musiała być spo­rym prze­ży­ciem dla tak małego dziecka. Więc pamię­tam bab­cię, sio­strę, sie­bie, jak jedziemy do mamy. Mama wzięła sio­strę za rękę i poszła jej poka­zy­wać źre­baki. I skoro jeste­śmy przy koniach – w moim domu stoi zdję­cie babci na koniu, zdję­cie mojej mamy na koniu, moje zdję­cie na koniu i tak docho­dzimy do moich tra­dy­cji rodzin­nych. Moja bab­cia była osobą bar­dzo ener­giczną i świa­tową jak na owe czasy.

_Bab­cia – Wanda Pre­obra­żeń­ska z domu Kot­kow­ska, Koso­wice, począ­tek XX wieku._Silną kobietą?

Zde­cy­do­wa­nie, zde­cy­do­wa­nie! Mimo pew­nych ogra­ni­czeń rucho­wych, miała poła­mane nogi i cho­dziła o lasce, była osobą bar­dzo otwartą na świat i ludzi w warun­kach wiej­skich, czy to za cza­sów wojny, czy po niej. A był to inny świat. Dla­tego pamię­tają ją w moich rodzin­nych stro­nach do dzi­siaj. Jak trzeba było komuś pomóc, pora­dzić, poje­chać z kimś do leka­rza – moja bab­cia zawsze stała w pogo­to­wiu. To poma­ga­nie cza­sami bywało trudne, ale dopi­sy­wało jej szczę­ście albo rato­wały ją wie­wiórki…

Wie­wiórki?

Wie­wiórki cho­dzą wokół mojego rodzin­nego domu, domu, w któ­rym się uro­dzi­łam. Ale wiąże się też z nimi inna histo­ria. W cza­sie wojny wie­wiórka ura­to­wała życie mojej babci, naprawdę! Bab­cia, Wanda Pre­obra­żeń­ska z domu Kot­kow­ska, żoł­nierz Armii Kra­jo­wej, któ­re­goś dnia prze­wo­ziła na wozie broń, przy­krytą tylko sia­nem. Wio­zła też taką oswo­joną wie­wiórkę w klatce, oddali jej zwie­rzątko, bo czy­niło szkody w domu. Pech chciał, że natra­fiła na żan­dar­me­rię nie­miecką. Kogoś tam szu­kali, sta­nęli przy dro­dze i kon­tro­lo­wali wszyst­kich, jak popad­nie. Ale ponie­waż moja bab­cia, jako kobieta świa­towa, nie­miecki znała bar­dzo dobrze, więc kiedy pod­szedł do niej dowódca, zaga­dał – o, że wie­wiórka, a on ze Szwar­cwaldu, tam wie­wiórki mają inny kolor – bab­cia szyb­ciutko nawią­zała dia­log. Roz­mowa trwa w naj­lep­sze, ale wia­domo było, że w pew­nym momen­cie musi się skoń­czyć i żoł­nierz zacznie trze­pać wóz. I kiedy tak roz­mowa powo­lutku przy­ga­sała, pod­je­chał jakiś samo­chód, zja­wi­sko w owym cza­sie nie­sły­cha­nie rzad­kie, dowódca zajął się więc przy­by­szem, babci kazał odje­chać. Odje­chała tro­chę, obej­rzała się – samo­chód nie­mal roze­brano na czę­ści. A tu wystar­czyło w siano się­gnąć głę­biej i żan­darm zna­la­złby cały arse­nał. Może dla­tego u nas w Koso­wi­cach wie­wiórki zaj­mują szcze­gólne miej­sce i są szcze­gól­nie trak­to­wane.

_To ta wie­wiórka, „Mikuś”, 1944 rok._Pani, jako bra­ta­nica majora Jana Piw­nika „Ponu­rego”, dowódcy par­ty­zanc­kiego Armii Kra­jo­wej w Górach Świę­to­krzy­skich i na Nowo­gród­czyź­nie, dom miała pew­nie szcze­gólny. Pani matka była z kolei spo­krew­niona z rodziną Witolda Gom­bro­wi­cza. Wyma­rzone korze­nie!

Armia Kra­jowa, dawny świat, nie­chęć do nowego sys­temu – to wszystko było w moim domu natu­ralne. Myślę, że mama, ale i bab­cia, bar­dziej nawet bab­cia, wycho­wy­wały nas w dużej tole­ran­cji dla innych. Cały czas poka­zy­wały, zresztą życie też poka­zy­wało, że nic nie jest do końca czarno-białe, że świat jest dużo bar­dziej zło­żony. Dla­czego o tym mówię? Kiedy zda­wa­łam do liceum – wtedy były egza­miny do liceów po szkole pod­sta­wo­wej…

Wiem, sama taki zda­wa­łam.

Wła­śnie. Zda­wa­łam więc egza­min i pamię­tam, wycią­gało się wtedy pyta­nia, to był rok 1970, ja wycią­gnę­łam: „Naj­więk­szy boha­ter Pol­ski”. Trzeba było wymie­nić nazwi­sko i uar­gu­men­to­wać swój wybór. Powie­dzia­łam, że nie muszę daleko szu­kać, że może nie jest to histo­ria bar­dzo nagła­śniana, ale ja w swo­jej rodzi­nie mam taką osobę: sko­czek, cicho­ciemny pocho­dzący z Gór Świę­to­krzy­skich. I nie cho­dzi mi kon­kret­nie o tego jed­nego czło­wieka, ale o wszyst­kich tych, któ­rzy razem z nim wal­czyli. Wia­domo, że cho­dziło o Armię Kra­jową. Nic złego mnie z tytułu tego, co powie­dzia­łam, nie spo­tkało. A był to prze­cież bar­dzo ważny moment w moim życiu. Mogłam nie zdać. Zosta­łaby mi tylko szkoła zawo­dowa. Więc jak mnie pani pyta o dom, to nie odkry­wa­łam, jak moi niektó­rzy rówie­śnicy, w latach 80. Gom­bro­wi­cza czy Soł­że­ni­cyna, to wszystko w moim domu było czymś oczy­wi­stym. Mówiło się o tym, o czym oni pisali, jak myśleli, jak odbie­rali świat i mia­łam prze­ko­na­nie, że ja także mogę o tym mówić. Ni­gdy się tego nie oba­wia­łam. Nie dopusz­cza­łam do sie­bie myśli, że jak będę opo­wia­dać o ludziach, któ­rzy wal­czyli w AK, to może mnie z tego powodu spo­tkać coś złego. I nie spo­tkało. Dosta­łam się do liceum, zda­łam maturę. Może to kwe­stia nauczy­cieli: mądrych, roz­sąd­nych.

Ale pew­nie dużo się w Pani domu opo­wia­dało, dys­ku­to­wało.

Oczy­wi­ście, dom był otwarty. Roz­ma­wiało się o wszyst­kim: o patrio­ty­zmie, o tym, co w życiu naj­waż­niej­sze, ale i o bła­hych, codzien­nych spra­wach, bo w końcu z nich składa się codzien­ność. Gdzieś tam od dziecka takie roz­mowy były w moim życiu obecne, natu­ralne. Dom rodzinny mia­łam tro­chę zwa­rio­wany. W cza­sie wojny była w nim komenda nie­miecka – dwo­rek zajęli w znacz­nej czę­ści Niemcy, ale w pokoju nad kuch­nią z powo­dze­niem funk­cjo­no­wała kan­ce­la­ria AK-owska. Przed zaję­ciem domu ukry­wała się u nas pani Lan­ge­rowa z dwójką dzieci i Iwan, Rosja­nin, ucie­ki­nier z obozu jeniec­kiego. Matka w AK, bab­cia w AK. Bywał tam też 94-letni obec­nie cio­teczny brat mojej matki nazy­wany Fili­pem – Mar­celi Godlew­ski, ucie­ki­nier z Oświę­ci­mia, który także był żoł­nie­rzem AK.

_Mama – Halina Piw­nik, lata 40._Razem z nie­miec­kimi żoł­nie­rzami?! Nie wie­rzę!

Ale to prawda! Taki jest ten świat. Taką pani histo­rię opo­wiem: jed­nemu męż­czyź­nie udało się uciec z łapanki, wpadł do nas do domu. Gdzie go scho­wać? W pokoju na pię­trze! Ale żeby do pokoju dotrzeć, trzeba było przejść przez kuch­nię, w któ­rej nie­miecki żoł­nierz goto­wał dla innych żoł­nierzy. Ucie­ki­nier prze­biegł przez kuch­nię jakby ni­gdy nic. Żoł­nierz spoj­rzał na niego, zamknął za nim drzwi na schody, „Dobsze, dobsze” – powie­dział tylko. Kiedy się inni Niemcy zorien­to­wali, że kogoś im bra­kuje, wpa­dli i pytają kucha­rza, czy nikogo nie było. „Nie, nikogo nie było” – sły­szą w odpo­wie­dzi. To komu mieli wie­rzyć, jak nie jemu? Uwie­rzyli. Taki był świat, nie biało-czarny, jak go widzą nie­któ­rzy. Kie­dyś mama odwo­ziła gdzieś swo­jego kuzyna, który się ukry­wał, bo był poszu­ki­wany. Wró­ciła do domu, wezwał ją do sie­bie komen­dant – sta­cjo­no­wał prze­cież w naszym dworku. Wszystko jej o kuzy­nie powie­dział, wie­dział, co robiła dla Armii Kra­jo­wej. „No to niech pan teraz pisze raport, niech mnie wezmą do Oświę­ci­mia” – stwier­dziła mama. Mach­nął ręką. „Dzi­siaj jestem zmę­czony” – powie­dział. Niczego nie napi­sał. Była też pani Kosicka, żona ofi­cera spod Byd­gosz­czy. Któ­re­goś dnia pani Kosicka pła­cze, szaty drze, bo doszła do niej infor­ma­cja, że jej jedyny syn zgi­nął jako żoł­nierz Armii Kra­jo­wej. Komen­dant pyta, co się stało. A ona, że to wszystko przez nich, bo jej syn, par­ty­zant nie żyje. Minęło parę dni, pani Kosicka leci szczę­śliwa. Komen­dant znowu dopy­tuje, co się stało, a ona, że syn wró­cił, że wcale nie zgi­nął, że jej kochany par­ty­zant jest już w domu. „A, to dobrze” – uśmiech­nął się komen­dant.

_Wanda Pre­obra­żeń­ska z domu Kot­kow­ska, Halina Piw­nik, sio­stra Tere­ska (z lewej) i ja, koniec lat 50._Nie­wia­ry­godne!

Ale praw­dziwe! Powta­rzam pani, życie jest dużo bar­dziej skom­pli­ko­wane niż nam się wydaje, są w nim odcie­nie sza­ro­ści. Zna­ły­śmy te wszyst­kie opo­wie­ści, słu­cha­ły­śmy ich wie­lo­krot­nie. Albo kolejna histo­ria: przy­szła do naszego domu Armia Radziecka, w naszym dworku zja­wił się sowiecki ofi­cer i stwier­dził, że musi wziąć krowę, bo woj­sko trzeba było odpo­wied­nio zaopa­trzyć w jedze­nie. Moja bab­cia, która była wów­czas w Ostrowcu, a świet­nie mówiła po rosyj­sku, została natych­miast zawe­zwana na ratu­nek. Dała ofi­cerowi kola­cję, poście­liła łóżko. Na drugi dzień ofi­cer wstaje i mówi, że nie weź­mie jed­nak tej krowy, że widzi dom pełen ludzi, że tu też potrzebne jest jedze­nie. Potem się przy­znał: powie­dział sobie, że jak go potrak­tują jak sowiecką swo­łocz, krowę weź­mie, a jeśli uznają go za rów­nego sobie, niczego nie ruszy. W roz­mo­wie wyszło, że kiedy był dziec­kiem w Rosji, nie wie­dział nawet, gdzie jest kuch­nia, bo z takiego zamoż­nego domu pocho­dził. U nas w domu potrak­to­wano go jak czło­wieka rów­nego sobie. Niemcy, Rosja­nie – nie można powie­dzieć, że jedni byli dobrzy, dru­dzy źli, jak ludzie – byli tacy i tacy. Ponie­waż sio­stra i ja wzra­sta­ły­śmy w takim wła­śnie kli­ma­cie, jeste­śmy takie, jakie jeste­śmy.

_Od lewej: Mie­czy­sław Soko­łow­ski, Teresa Piw­nik, Ali­cja Soko­łow­ska, pre­zy­dent Bro­ni­sław Komo­row­ski, ja, Janusz Bor­kow­ski – uro­czy­stość wrę­cze­nia Krzyża Wiel­kiego Orderu Odro­dze­nia Pol­ski rodzi­nie Jana Piw­nika „Ponu­rego”, Pałac Pre­zy­dencki, 12 grud­nia 2012 roku._I kiedy Pani pod­jęła decy­zję o pój­ściu na prawo?

W poło­wie liceum, mniej wię­cej. Cały czas była medy­cyna, medy­cyna, a tu pew­nego dnia przy­szło mi do głowy prawo. Nie wyda­rzyło się nic nad­zwy­czaj­nego. Nic, co by mnie skło­niło do zmiany decy­zji. To przy­szło samo. Ot, doszłam do wnio­sku, że jed­nak pójdę na prawo i tyle. Od razu wie­dzia­łam, że to będzie prawo w War­sza­wie, a potem apli­ka­cja sędziow­ska. Z apli­ka­cją też mam piękne wspo­mnie­nia. Wie pani, może dla­tego nie oce­niam jed­no­znacz­nie źle tam­tych cza­sów, lat 60., 70. Kie­dyś jedna z cio­tek powie­działa: „Wiesz, twój ojciec, co się po woj­nie ode­zwał, to od razu szedł sie­dzieć”. Był duszą nie­po­korną, wszy­scy o tym wie­dzieli, żoł­nie­rzem Armii Kra­jo­wej, tak więc rze­czy­wi­ście lądo­wał w wię­zie­niu, a matka jeź­dziła do niego z pacz­kami. A ja mogłam na egza­mi­nie do liceum powie­dzieć, co powie­dzia­łam i nic mi się nie stało. Byłam oczy­wi­ście świa­doma, że może życie mojej mamy wyglą­da­łoby ina­czej, życie mojej babci wyglą­da­łoby ina­czej, gdyby sytu­acja była inna, gdyby nie tak zwana komuna, ale nie można się prze­cież obra­żać na histo­rię. Brat mojej mamy, Rysiek, wyje­chał do Ame­ryki. Cały czas mówił, że wyje­dzie, w końcu zro­bił to u schyłku wojny. Wyje­chał z żoną, wielką miło­ścią swo­jego życia. Też mogli­śmy wyje­chać. Kiedy poje­cha­łam do Kanady w 1985 roku, dosta­łam ofertę, żeby zostać. Kuzyn zapro­po­no­wał mi sfi­nan­so­wa­nie stu­diów w Euro­pie, pomoc. Mój stry­jeczny brat był już wtedy adwo­ka­tem w Kana­dzie. Mogłam zostać na Zacho­dzie i nie pra­co­wać na zmy­waku, ale kształ­cić się, skoń­czyć prawo. Ale nie wyobra­ża­łam sobie, że mogła­bym żyć poza Pol­ską, w jakimś innym, obcym kraju. „Abso­lut­nie, w Pol­sce mam rodzinę” – odpowie­dzia­łam. „Tu też masz rodzinę” – bli­scy na to. „Tam mam przy­ja­ciół”. „Tu znaj­dziesz przy­ja­ciół”. Mój koronny argu­ment brzmiał „Tam mam swo­ich sta­rych, dobrych, wypró­bo­wa­nych wro­gów, po co mam szu­kać nowych”. „A, to co innego” – przy­znali mi z uśmie­chem rację.

Nie wyobra­żała sobie Pani pozo­sta­nia za gra­nicą?

Nie. To mogło być kuszące, wszystko tam mia­łam w zasięgu ręki, jed­nak nie zosta­łam. Dla­tego nie zga­dzam się z zarzu­tami, że wtedy, w cza­sach komuny, praca sędziego była czymś złym. Jeśli chciało się pra­co­wać, być uczci­wym w sto­sunku do sie­bie, swo­jego kraju tu i teraz, to dla­czego dzi­siaj ma się być za to kopa­nym? Poza tym, wra­ca­jąc do lat 70. i mojego wyboru stu­diów. Parę dni temu prze­czy­ta­łam w „Rzecz­po­spo­li­tej”: jakaś pani sędzia sądu rejo­no­wego napi­sała, jak to w tam­tym sys­te­mie na tele­fon wyda­wano wyroki, jak to wszystko było pod­po­rząd­ko­wane apa­ra­towi par­tyj­nemu, że poję­cie „nie­za­wi­sło­ści sądów” nie ist­niało. Patrzę, na zdję­ciu – jakaś młoda kobieta. Przy­kro mi się zro­biło. Bo ktoś, kto nie zna sytu­acji w wymia­rze spra­wie­dli­wo­ści tam­tego czasu, ma prawo wie­rzyć, że ta pani mówi prawdę, że tak wła­śnie było. W spo­łe­czeń­stwie wciąż poku­tuje prze­ko­na­nie o nie­zwe­ry­fi­ko­wa­nych sędziach komu­chach, któ­rzy cały czas pra­cują w sądach. Tym­cza­sem nazy­wa­łam się, jak się nazy­wa­łam, było wia­domo, z jakiej pocho­dzę rodziny. Skoń­czy­łam stu­dia, nikt mnie nie prze­śla­do­wał. Mama na imię ma Halina, a ja 1 lipca obro­ni­łam pracę magi­ster­ską, zadzwo­ni­łam: „Mamo, pre­zent masz na imie­niny, obro­ni­łam się!”. Poje­cha­łam na waka­cje jeź­dzić konno.

Zro­bić apli­ka­cję to była chyba wtedy spora sprawa?

Zde­cy­do­wa­nie tak! Nie mia­łam rodzin­nych tra­dy­cji praw­ni­czych, mama nie była w par­tii. Przy­je­cha­łam po waka­cjach, poszłam do peł­no­moc­nika ds. zatrud­nie­nia, bo taki był obo­wią­zek. Mówię, że skoń­czy­łam prawo. A on pyta, co chcia­ła­bym robić. Ja, że inte­re­suje mnie tylko jedno: apli­ka­cja sądowa–eta­towa. Patrzy na mnie: „A gdzie pani była do tej pory?”. „Na waka­cjach” – zawsze byłam praw­do­mówna. Zdzi­wił się, po czym mówi: „No wie pani, zostały mi dwa sądy: Cie­cha­nów i Suwałki. Niech się pani dowie, czy tam panią przyjmą”. Gdzie indziej listy zostały już zamknięte, skoń­czono rekru­ta­cję, tylko te dwa sądy zostały. Poszłam na pocztę na Kra­kow­skie Przed­mie­ście, kie­dyś była tam poczta naprze­ciwko Hotelu Euro­pej­skiego, dzi­siaj już jej nie ma. Zamó­wi­łam dwie roz­mowy. Pierw­szy zgło­sił się sąd w Suwał­kach. Tłu­ma­czę, że skoń­czy­łam stu­dia, chcia­ła­bym zro­bić apli­ka­cję. Na to miła pani: „Pre­zes jesz­cze osta­tecz­nej decy­zji nie pod­jął, może pani zło­żyć doku­menty”. Przy­go­to­wa­łam doku­menty. Był 13 wrze­śnia, piękna pogoda, a ja pierw­szy raz w życiu poje­cha­łam do Suwałk. Ni­gdy tam wcze­śniej nie byłam. Mówię o tym nie bez powodu, bo jeśli sta­wia się pyta­nia, czy młody 24-letni czło­wiek może być sędzią, to oczy­wi­ście, jeśli sie­dzi pod klo­szem, jest z zamoż­nej rodziny i ma wszystko podane na tacy, to, moim zda­niem, nie może. Na Zacho­dzie, nawet jeśli rodzina jest dobrze sytu­owana, to czło­wiek w wieku 24 lat roz­po­czyna doro­słe życie. Nie bez powodu zresztą.

_Zaczy­nam apli­ka­cję, Ełk, zima 1978–1979._Pani nie miała wszyst­kiego poda­nego na tacy?

Pierw­szego dnia stu­diów wypro­wa­dzi­łam się z domu. Miesz­ka­łam z kole­żanką. Mia­łam ogra­ni­czony budżet: a trzeba było zapła­cić za miesz­ka­nie, trzeba było coś zjeść, książkę jakąś kupić. Trzeba było żyć na wła­sne konto: nauczyć się liczyć. I skoń­czyć stu­dia. Skoń­czy­łam stu­dia i wyje­cha­łam do nie­zna­nego mi mia­sta. Zło­ży­łam doku­menty i wie­dzia­łam, że muszę sama zna­leźć sobie pracę.

Tra­fiła Pani do Ełku.

Cud­nie było w tym Ełku: była nas piątka apli­kan­tów, dwójka z Lublina, chło­pak z Kato­wic. Miesz­ka­li­śmy w poko­jach gościn­nych. Mało zara­bia­li­śmy, ale uczy­li­śmy się odpo­wie­dzial­no­ści, zawodu. Piękny, mądry czas. Mia­łam z sądu bar­dzo dobrą opi­nię, jesz­cze z cza­sów stu­diów, zosta­łam przy­jęta na apli­ka­cję. Wice­pre­zes sądu, zna­ko­mity zresztą cywi­li­sta, w dniu roz­po­czę­cia apli­ka­cji zapro­sił mnie na roz­mowę, mówiąc: „Z pozo­sta­łymi już roz­ma­wia­łem, pani jakoś tak w ostat­niej chwili przy­szła”. Wtedy był czas, że nie było nota­riu­szy i bar­dzo zachę­cali do robie­nia tej wła­śnie apli­ka­cji. „Może by pani poszła na apli­ka­cję nota­rialną? Potem etat jest pewny. Z przy­jem­no­ścią wrę­czył­bym pani nomi­na­cję na apli­kanta nota­rial­nego” – zaczął wice­pre­zes. Na co odpar­łam, że chyba z przy­kro­ścią wrę­czy mi nomi­na­cję na apli­kanta sądo­wego. Wice­pre­zes z hukiem zamknął leżący na stole otwarty rocz­nik dzien­nika ustaw. „No to rze­czy­wi­ście nie mamy o czym roz­ma­wiać” – oznaj­mił z poważną miną. Tak zosta­łam na apli­ka­cji sądo­wej. Ina­czej było niż dzi­siaj. Bar­dziej jak na Zacho­dzie, gdzie ludzie jeż­dżą w poszu­ki­wa­niu pracy po całym kraju. U nas jest jakieś przy­wią­za­nie do miej­sca. Nie ma tego we mnie, może dla­tego, że dwór mi się zapadł, więc nie czu­łam się do niego przy­wią­zana.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: