- W empik go
Barbara Piwnik w rozmowie z Dorotą Kowalską - ebook
Barbara Piwnik w rozmowie z Dorotą Kowalską - ebook
Konsekwentna, zasadnicza, uparta, bezkompromisowa. Zawsze mówi, co myśli, nawet jeśli przeczy to trendom czy politycznemu zapotrzebowaniu. Na sali sądowej prowadzi rozprawy twardą ręką – wytyka błędy zarówno prokuratorom, jak i adwokatom. Swego czasu okrzyknięta przez media polskim sędzią Falcone. Nie poddaje się społecznej presji, dla niej liczą się dowody, nie emocje. Ma świadomość, że każdego dnia decyduje o życiu drugiego człowieka. Ale jest też zupełnie inna Barbara Piwnik: zakochana w koniach, starej biżuterii i Teatrze Żydowskim. Oczarowana Bałtykiem i Górami Świętokrzyskimi, w których się urodziła i które pozostały jej miejscem na ziemi.
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64378-24-9 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp
Być może sprawił to przypadek. A może jednak palec Losu. Znalazłam się w wąskim gronie wtajemniczonych, którzy wiedzieli, że Basia skończyła książkę. Opowiedziała, nagadała, jak to ona, i jak to się zwykle dzieje, kiedy dziennikarz pyta i ma szczęście znaleźć w rozmówcy nietuzinkowego partnera.
Umierałam z ciekawości. Nie dlatego, że nie znam Barbary Piwnik, ale właśnie dlatego, że znam. Wiem, jak prostolinijną jest osobą, jak niezachwiane zasady kierują jej życiem i pracą, jak bezgranicznie przyzwoitym jest człowiekiem. No i to jeszcze, że zawsze, zawsze ma własne zdanie – udokumentowane, racjonalne, niepodważalne.
Trudny orzech do zgryzienia.
Przecież nie stworzy zabawnych anegdot na użytek taniej popularności, nie przynudzi błahą opowiastką, nie podeprze tanią sensacją. Ale co powie, na ile odsłoni samą siebie? Czy wystarczy jej desperacji i niezłomności, żeby wyłuszczyć istotę sensu i czystego rozumu, nazwać swoją prawdę, filozofię istnienia, mechanizmy dialogu ze światem i ludźmi… Czyją uwagę zajmie w czasach agresywnego blichtru, pokruszonych wartości , rzekomych autorytetów ktoś tak „niemodny” i „staroświecki”? (przepraszam, ale sama również zaliczam siebie do tego szczupłego, ekskluzywnego grona).
Połknęłam książkę łapczywie, z rosnącą satysfakcją. Czyta się znakomicie. Ten Barbary portret własny składa się z czułych wspomnień rodzinnych, przywołania wielu spraw, które sądziła jako namiestnik Sprawiedliwości, a także radykalnych osądów naszej rzeczywistości. Kobieta, arbiter, _homo politicus_. We wszystkim pozostaje tą samą panienką z dobrego domu, szeryfem w spódnicy, córką Temidy, o której przestępcy śnią po nocach.
Żarty? Nic podobnego. Sędzia Barbara Piwnik powszechnie, także wśród skonfliktowanych z prawem, cieszy się sławą nad wyraz sprawiedliwej.
Sama uważa się za rzemieślnika. Inni mają ją za gwiazdę – tak łatwo przyklejać etykietki. A ona, po prostu robi swoje.
To jest gorąca książka. Głośne procesy, mafia poskramiana przez organy państwa, kulisy bulwersujących prowokacji, które dzieją się na naszych oczach. Każdą z tych spraw Barbara Piwnik widzi w szerokokątnym obiektywie, mądrze analizuje, prognozuje, objaśnia.
I dalej pozostaje tą samą niesforną dziewczyną, ujeżdżającą konie, uwielbiającą teatr i spacery dziką plażą. Do tego jest to ktoś, komu ani Internet, ani Facebook nie są potrzebne do życia. Jestem za. A Państwo?
Przeczytacie, zobaczycie. Mam przyjemność zaprosić do lektury.
Stu na stu zadowolonych, zaręczam.
Krystyna Gucewicz1. KASZUB, MĄDRY CZŁOWIEK JEST
1.
Kaszub,
mądry człowiek jest
(rozmowa telefoniczna)
6 czerwca 2014 roku
Decyzja podjęta?
Sama nie wiem. Tyle osób wydaje teraz książki…
Pani ma przynajmniej coś do powiedzenia, nie wszyscy mają.
Pewnie trochę bym miała. Pytanie, czy ktoś zechce to czytać?
Ktoś chętny pewnie się znajdzie, a jak nie, to zostanie pamiątka.
Tak sobie myślałam i doszłam do wniosku, że z jednej strony może warto by jakoś podsumować ten czas, który minął. Podzielić się spostrzeżeniami. Może się kiedyś komuś przydadzą. Teraz wyjeżdżam na wakacje…
Gdzie?
Tam, gdzie zawsze na przełomie czerwca i lipca – nad Bałtyk. To taki rytuał. Zawsze w tym czasie pakuję się i jadę nad morze. Zebrać myśli, zresetować się. To piękne miejsce na ziemi. Bałtyk jest magiczny. Latem jest Bałtyk, zimą Zakopane i skoki narciarskie na Wielkiej Krokwi.
_Nadbałtycka plaża, 2 sierpnia 1992 roku._Skąd się właściwie wziął ten Bałtyk?
Wziął się od mojej siostry Tereski. Moja siostra Tereska – jedyna, dwa i pół roku ode mnie starsza, kiedy była bardzo młodą osobą, wyjeżdżała nad Bałtyk ze znajomymi i mężem. Zakochała się w Dębkach i okolicy. Pewnego razu wróciła z wakacji i stwierdziła, że chętnie kupiliby z mężem jakąś działkę nad morzem, tak, żeby mogli tam jeździć pod namiot. Ze trzydzieści lat temu to było! Jak powiedziała, tak zrobiła. Był piękny, słoneczny dzień, Tereska wzięła plecaczek, wsiadła w pociąg i pojechała nad Bałtyk. Dojechała na miejsce. Szła sobie tak z tym plecaczkiem przez jedną z nadbałtyckich wiosek, nazwy wymieniać nie będę: chaszcze, pola, pustkowie. Więc szła i wypatrywała swojego miejsca na ziemi. Po jakimś czasie spotkała na swojej drodze mężczyznę, wzrostu niedużego, ale jak się później okazało człowieka z niezwykłą historią. Zapytała go, czy nie zna kogoś, kto by miał działkę do sprzedania. A on na to zdawkowo: „A ja bym może sprzedał”. I w ten oto sposób nabyła kawałek podmokłego gruntu. Mijały lata, karczowali to miejsce zachwaszczone uparcie z moim szwagrem. Za płotem działkę ma Jurek Kamas, uroczy człowiek. Z żoną i dziećmi tam przyjeżdżali. Dzisiaj to już dorośli mężczyźni. Było w tej wsi kilka miłych osób. Więc siostra i szwagier przyjeżdżali na tę działkę z namiotami, potem przyczepą, w końcu dom sobie postawili. W 1992 roku, mam takie zdjęcie, jak patykiem piszę na piasku tę datę – pojechałam tam z ukochanym szwagrem Wojtusiem. I tak tam jeżdżę od jakiś…
_Siostra Tereska, szwagier Wojciech Mieszkowski, jamnik szorstkowłosy Tapek i ja – mój pierwszy urlop nad Bałtykiem 16 sierpnia 1992 roku._Trzynastu lat!
Jakich trzynastu?! Od dwudziestu dwóch!
No przecież! Kłopoty z liczeniem mamy. Od dwudziestu dwóch.
I tak przez te lata jeżdżę. A potem jeszcze siostra znowu kawałek ziemi dokupiła.
Spodobało jej się nad Bałtykiem.
Kaszub – pan Kaczykowski, który sprzedał jej pierwszy kawałek ziemi, poradził, żeby coś jeszcze dokupiła. Wtedy ceny tam były zupełnie inne niż dzisiaj. Siostra na to: „Ale wie pan, ja bym może i kupiła coś jeszcze, ale nie mam pieniędzy”. „A wie pani, z pieniędzmi to tak jest, że dzisiaj nie ma, coś się stanie i pieniądze są” – chłop ów podzielił się z nią taką oto mądrością. Siostra wróciła, ale ta ziemia siedziała jej w głowie i nie dawała żyć. Szwagier pojechał, ziemi dokupił, a mądrość właściciela się sprawdziła, bo pieniądze rzeczywiście się znalazły.
Też się Pani w tym Bałtyku zakochała?
Pojechałam wzięło mnie na amen, tak jak siostrę. Zakochałam się w tych plażach, bo uważam, że Bałtyk ze swoimi plażami to jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Nawet jak tam pada deszcz, jest cudnie. Każda pogoda na urlopie jest dobra. Poza tym, mam coraz więcej lat, coraz bardziej jestem zmęczona. Dla mnie pojechać nad Bałtyk, pójść pustą plażą, nawet jak leje, popatrzeć przed siebie, rozkoszować się ciszą, to coś, czego mi potrzeba.
_Siostra Tereska i ja, Puck, lipiec 1998 roku._A zimą Zakopane?
Nie jeżdżę na nartach, bo na stoku jest zimno i ślisko (śmiech). Nie rozumiem, jak w ogóle można jeździć na nartach?! Do Zakopanego jeżdżę dla skoków. Znajomi śmieją się, że jestem chyba najstarszym kibicem, który przyjeżdża na skocznię. Co roku, od trzynastu lat, kiedy trwa Puchar w Zakopanem, jadę kibicować skoczkom. Każdemu, kto lubi sport, polecałabym pojechanie na Puchar, bo atmosfera jest niezwykła, niepowtarzalna. Pomyślałam niedawno, że na moich oczach wyrasta nowe pokolenie skoczków. Jest pięknie, po prostu śnieg, mróz, deszcz – nieważne. Sceneria zawsze jest bajkowa. Przyjeżdżają kibice i jest zabawa, radość, kibicowanie. Wspaniale jest także w Planicy, kiedy kończy się sezon Pucharu Świata w skokach, i na letnim Pucharze w Zakopanem. Tak sobie patrzyłam ostatnio na Japończyków, na najstarszego z nich…
_Tomasz Sianecki, moja wielka dziennikarska sympatia, i ja, za nami ppłk Krzysztof Książek, oficer Biura Ochrony Rządu, Planica, wiosna 2002 roku._Noriakiego Kasai.
Tak, więc patrzę sobie na zachowanie skoczków, a miałam okazję obserwować ich także podczas posiłków w jadalni, w hotelu, to zachowanie oprócz samych skoków jest niesłychanie ważne. Noriakiego Kasai kibice uwielbiają. Kiedy siedzi na belce, słychać jeden wielki ryk.
Tak bardzo lubią go w Zakopanem?
Tak, bo tam docenia się pracowitość, charakter, a on jest jeszcze miłym, sympatycznym człowiekiem i zawsze gra fair. Uroda Japończyków też wyjątkowa. Japończycy mają porcelanowe twarze, jak lalki. Noriaki Kasai zawsze jest uśmiechnięty, wie, że go w Zakopanem lubią i szanują. Piękne! Polecam każdemu. Rozgadałam się chyba, co?
_Ppłk Krzysztof Książek, kpt. Norbert Kucharek – Biuro Ochrony Rządu i ja, a w prawym dolnym rogu Renia Nadarkiewicz, Planica, wiosna 2002 roku._Wcale nie!
Ale wracając do pytania: pojadę nad ten swój ukochany Bałtyk, przemyślę jeszcze i dam znać. Tylko o jedno się boję…
O co?
O to, że ta nasza książka nigdy się nie ukaże.
Dlaczego?
Sama pani zobaczy. Nie ogarnie pani tego. Mam skłonność do dygresji, będziemy gadać, gadać i tak w nieskończoność. I jeszcze przecież nie wszystko mogę powiedzieć.
_Leszek Nadarkiewicz – wieloletni dyrektor Pucharu Świata w Zakopanem, Andrzej Kozak – prezes Tatrzańskiego Związku Narciarskiego i ja. Planica, marzec 2003 roku._2. PECHOWCY SĄ NAM NIEPOTRZEBNI
2.
Pechowcy
są nam niepotrzebni
Cukiernia przy Orlej, 14 listopada 2014 roku
Więc jednak porozmawiamy?
Czekam na pierwsze pytanie.
Cały czas mieszka Pani w kawalerce na Mokotowie?
W kawalerce na Mokotowie. Wiem, że niektórzy się obrażą, ale uważam, że to najpiękniejsza dzielnica w Warszawie. Przyjechałam do Warszawy pod koniec lat 70. z Ełku, gdzie było czyste powietrze, ogromna przestrzeń i piękne lazurowe niebo. Miałam znajomych w pobliżu Huty Warszawa i mówię do nich któregoś dnia: „O, jakaś pogoda dzisiaj zła, to słońce takie przymglone”. A oni: „Zapomniałaś, jak wygląda niebo w Warszawie”. Trochę tak było, zapomniałam Warszawę. A Mokotów jest cudny. Dlaczego cudny? Jest wciąż stary, mimo nowoczesności, która powoli otacza go ze wszystkich stron i próbuje do niego wkroczyć. Tak à propos, właśnie sieciową drogerię otworzyli w pobliżu mojego domu. Mokotów to urok życia, które odchodzi: urok małych sklepików, warzywniaka, w którym pani Małgosia wie wszystko, w którym mogę poprosić o marchew dla konia i pan Ziutek przywiezie worek z giełdy…
Człowiek w takich dzielnicach nie jest taki zupełnie anonimowy, prawda?
O to właśnie chodzi. Mam tu sklep spożywczy, w którym pytają, czy chcę pierogi z mięsem, bo mają bardzo dobre. W kolejce do kasy czytam nagłówki gazet i mówię do znajomej kasjerki, żeby mnie nie prosiła do drugiej kasy, bo właśnie zajęta jestem lekturą. Wiem, że młodzi ludzie, którzy kupują w Internecie, w ogóle by tego nie zrozumieli, ale to ich kupowanie nie jest żadnym kupowaniem. To nie jest życie, to nie jest świat. W tych moich sklepach wiem, która z pań ekspedientek idzie właśnie na emeryturę, której syn gra w piłkę ręczną, której dziecko zachorowało, a której dziecko trzeba odchudzić. I tu jest właśnie życie. Tu, niezależnie od tego, czy jestem ministrem, czy sędzią, jestem tak samo traktowana, tak samo dobrze się czuję. Mało tego, kiedy byłam atakowana przez media, to jedna starsza pani ekspedientka, dzisiaj już na emeryturze, powiedziała mi zaraz przy wejściu do sklepu: „Wie pani co, znowu coś o pani piszą, ale niech się pani nie przejmuje. To szmatławce!”. Ta pani nawet nie zdawała sobie sprawy, jak takie słowa mogą pomóc. Skoro pani Marysia powiedziała: „szmatławce”, to znaczy, że tak uważa, a przecież najważniejsze jest, jak te artykuły odbierają zwykli, ciężko pracujący ludzie, sąsiedzi, znajomi. Dlatego Mokotów jest tak uroczy. Była tu, od dwóch lat już zamknięta, perfumeria. Rozpuszczano mnie w niej do tego stopnia, że kiedyś w jednej telewizji pani charakteryzatorka zapytała, co to za tusz, bo wygląda na rzęsach wspaniale. A ja z rozbrajającą szczerością odpowiedziałam: „To taki tusz w niebieskim pudełku, nazwy nie znam”, bo przychodziłam do swojej perfumerii, a pani Janeczka wiedziała, który tusz jest dobry, która szczoteczka najlepsza. Nie musiałam się tym zajmować.
To znakomicie pomaga żyć!
O, zdecydowanie! Kiedy miałam ciężki problem do rozwiązania zarówno w ministerstwie, jak i w sądzie, nie myślałam, jaki mam kupić tusz, który jest dobry, a który nie. Pani Janeczka wiedziała. Znała mnie. Nie robiłam mocnego makijażu, nie nosiłam sztucznych rzęs, wiedziała, co mi doradzić. Poza tym, wiadomo, że w dzisiejszych czasach, kiedy ktoś jest ministrem, budzi zainteresowanie, media o takich osobach chcą wiedzieć wszystko. Znać plotki, ploteczki, szczegóły z życia, ważne i te mniej ważne. Jaki jest urok starego Mokotowa? Nigdy w prasie nie pojawił się reportaż o tym, gdzie pani minister Piwnik kupuje, co jada, gdzie chodzi na spacery. Żadnej z tych osób nigdy by do głowy nie przyszło, żeby handlować cudzą prywatnością.
Ma Pani jeszcze jakieś ulubione miejsca w Warszawie?
Halę Mirowską – piękne, cudowne kwiaty tu mają. Kwiaciarki znają swoich klientów i sporo o nich wiedzą. Idę na imieniny – kwiaty muszą być inne, a kiedy idę do teatru – bukiet koniecznie z róż. Tylko pod Halą Mirowską można kupić świeże tulipany, żonkile, goździki, które w wazonie stoją tydzień albo dwa. O godzinie 6.00 rano wracają przez Halę Mirowską panowie na kacu, po piękny kwiatuszek dla żony. Ja przychodzę do swoich kwiaciarek i ze śmiechem mówię zawsze to samo: „Sprzedajcie mi kwiaty tak, żebym mogła zostać do deseru”. Świat trochę przemijający. Jest w nim też sąd z moich wspomnień. Ten stary. Z dawnym sądowym bufetem. Może nawet z nie do końca czystymi ścianami, ale ścianami, które wiele słyszały. Bardzo lubię Krakowskie Przedmieście i teren Uniwersytetu. Dobry czas studiów, innych niż dziś. Coś, co mi sprawiło ogromną przyjemność, kiedy przez parę lat miałam możliwość prowadzenia zajęć ze studentami, ćwiczeń z postępowania karnego. Odmłodzili mnie w ten sposób niechcący. Uważam, że przygotowanie zajęć i ich poprowadzenie tak, aby młody człowiek, z innego pokolenia, w pełni je akceptował, to wielkie wyzwanie. Co innego, kiedy jest się nauczycielem akademickim i w naturalny sposób z kolejnymi rocznikami przerabia się materiał, a co innego, kiedy przychodzi się na zajęcia niejako z zewnątrz. To trudne i ciekawe doświadczenia. Zwłaszcza że u mnie zajęcia nie miały przerw, trwały czasem cztery godziny. Uważałam, że szkoda czasu na papierosa, kawę, pogaduchy. Przerwy dziesięciominutowe w grupie kilkudziesięciu osób przedłużają się w nieskończoność. Z koncentracją też nie jest dobrze. Poza tym, praca prawnika polega przecież czasem właśnie na wielogodzinnej koncentracji, na takiej gotowości intelektualnej wtedy, kiedy wymaga tego sytuacja, a nie wtedy, kiedy na taką gotowość mamy ochotę. Przedłużający się proces: na sali nie można się spieszyć, poganiać świadka, to wymaga skupienia. Dzisiaj o godzinie 16.00 czy 17.00 sąd świeci pustkami, to nie jest sąd z moich wspomnień. Kiedyś procesy toczyły się do późna, nie dlatego, że sędziowie nie mieli domów. Dlatego, że nikt nikogo nie poganiał, dopóki nie przesłuchało się wszystkich. Nikomu by do głowy nie przyszło, żeby z uwagi na późną porę przerwać rozprawę. Dlatego, wracając do zajęć, studentów, przygotowania ich do pracy – uważałam i uważam, że programy studiów powinny być zmienione tak, by student miał w sobie gotowość dojrzałego człowieka do rozwiązywania problemów. Warszawa to Teatr Żydowski…
Tak, wiem, że go Pani uwielbia i była fanką jego wieloletniego dyrektora naczelnego i artystycznego Szymona Szurmieja.
Był panem w latach i cudownym człowiekiem. Krystyna Gucewicz napisała książkę o Szymonie, o tym, co robił, co było dla niego najważniejsze. Wie pani, jakie uczucia, emocje z tej książki biją? Radość życia, bo to cudowna opowieść o człowieku, który nade wszystko kochał życie. Miał za sobą łagier i z łagru bardzo chciał pójść do polskiego wojska. I jak już z tego łagru wyszedł, to elegancki polski oficer zapowiedział: „Polacy na lewo, Żydzi na prawo”, a on pozostał na środku. Nie wiedział, co robić. I jak go ów oficer zapytał, dlaczego tak stoi, jak to cielę, to Szymon mu odpowiedział, że nie wie gdzie iść, bo matka Żydówka, a ojciec Polak. Dostał od tego eleganckiego polskiego oficera w twarz tak, że się nogami nakrył. Wstał i wrócił do łagru. Oj, jak się tam wszyscy cieszyli z tego jego powrotu.
Jak Pani trafiła do Teatru Żydowskiego?
Ze znajomymi. Odkryli przede mną ten teatr. Szymon uwiódł mnie, oczarował swoją radością życia. Był w znakomitej kondycji. Pod koniec 2013 roku w wieku 91 lat, kiedy pojawiał się na scenie, błyszczał. Cała scena była jego. Każdego, kto wchodził do teatru, Szymon witał osobiście, a potem wchodził na scenę i rządził. Był wielkim artystą, wielkim człowiekiem. W ciągu pół roku jego zdrowie się załamało. Przed budynkiem TVP na placu Powstańców wpadłam akurat na prof. Szewacha Weissa. Jakoś tak zeszło na Szymona. Rozmawiamy i mówię, że dla mnie Szymon zawsze będzie takim uosobieniem radości życia, że dla mnie jest wieczny, a ambasador na to z całą swoją mądrością: „Nie ma nic wiecznego na tym świecie, wszystko przemija. Ważne tylko, żeby człowiek miał mądre życie, żeby je dobrze wykorzystał”. I tak sobie rozmawialiśmy, ambasador Weiss mówił o śmierci, a ja o symbolice życia. Następnego dnia przyszła wiadomość, że Szymon nie żyje. Do Gołdy Tencer, jego żony, powiedziałam potem: „Gołda, myśmy pożegnali Szymona w tej rozmowie o życiu, śmierci i tym, co pozostaje po człowieku”. Przypadek? No, przypadek. I jeśli mnie pani pyta o Warszawę, lubię kino, ale za teatrem nie przepadałam…
No przecież wciąż biega Pani do Teatru Żydowskiego, to jak nie przepada?!
Teatr Żydowski to wyjątek. Jestem realistką, która obserwuje życie jakimś takim bacznym okiem. Widzę, jak kurz się unosi ze sceny albo jak aktorzy plują, mówiąc jakieś kwestie. Oczywiście człowiek nie powinien tego widzieć, tylko się skupić na czymś innym, ale ja to widzę. Tego wszystkiego nie dostrzegam w Teatrze Żydowskim. Mam wrażenie, że w tym teatrze cofam się o kilkadziesiąt lat – i atmosfera, i ludzie sprawiają, że czuję się tak, jakbym była na przedwojennej warszawskiej ulicy. Lubię chyba takie resztki przeszłości: Krakowskie Przedmieście, Uniwersytet Warszawski, stary Mokotów. Pamiętam, jak się kiedyś spóźniłam na spektakl, który był w jidysz, a Szymon: „Spóźniłaś się”, bo on dyrektor, aktor, ale wszystko widział, na co ja: „No, spóźniłam się”. Wstyd mi było, ale wiedziałam, że zostanie mi wybaczone. Z nim do końca można było rozmawiać o wszystkim: o polityce, życiu, uczuciach, problemach. Jego oceny były trafne, mądre, wyważone.
Brakuje Pani Szymona.
Bardzo. Osobą prowadzącą sekretariat Szymona była Ela Grzesiuła, cudowna zupełnie osoba, pełna życia. Ela Grzesiuła pod koniec roku skończyła pracować u Szymona, potem nagle zmarła, co dla wszystkich było wielkim szokiem. Szymon został pochowany na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach, obok Zosi Nasierowskiej, generała Bałuka, jak to powiedział prezydent Kwaśniewski, leży w doborowym towarzystwie. Na jego pogrzebie przemawiały różne osoby, między innymi Dawid, najmłodszy syn Szymona. Dawid mówił: „Gdyby tata tutaj z nami był, w nieco innym oczywiście charakterze, na pewno dowcipy by opowiedział. Wszyscy byśmy się pokładali ze śmiechu”. Pięknie o ojcu mówił, w sposób niesłychanie wzruszający. Wspomniał też, że niedawno pożegnaliśmy Elę Grzesiułę i wszyscy się dziwili, że taka jeszcze młoda, pełna energii, a odeszła. Dawid to wyjaśnił: „Dzisiaj wszystko jest jasne! Poszła przyszykować ojcu sekretariat”. I wie pani co, tak powinno być na pogrzebach, że się mówi o tym, co piękne, tak żeby wychodząc z cmentarza, pamiętało się wszystkie dobre, mądre rzeczy, skoro żegnamy dobrego, mądrego człowieka.
Wszystko się składa w jedną opowieść.
Dokładnie. Życie jest opowieścią.
Cały czas chodzi Pani do Teatru Żydowskiego?
Tak, oczywiście. Odkąd Szymon odszedł, brakuje mi czegoś w tym teatrze. Wiadomo – nie ma ludzi niezastąpionych, ale niektórych trudno zastąpić. Zawsze, jak będę tam przychodzić, będę mieć Szymona przed oczami. Mówi się teraz, że Teatr Żydowski ma zmienić miejsce, to też coś znaczy – nic już nie będzie takie samo. Ale dopóki jest tu, gdzie jest, zawsze będę widziała Szymona na scenie.
To się nie zmienia. Pani też wciąż jeździ do pracy tramwajem!
Oczywiście! Teraz odcięli Wolę od Mokotowa.
A nie chciała Pani nigdy zrobić prawa jazdy?
Ależ ja mam prawo jazdy! Jestem kierowcą długodystansowym.
To czemu nie jeździ Pani samochodem do pracy?
W ogóle nie zamierzałam prowadzić samochodu. Moja siostra, która nie funkcjonuje bez auta, od niepamiętnych czasów próbowała mnie – prośbą, groźbą, na litość – namówić do tego, abym ukończyła kurs prawa jazdy. Nawet kiedy zmieniała jakiś tam kolejny samochód, a były to czasy osławionych maluchów, mówiła, że mi tego starego malucha odstąpi. Nigdy jej tego nie zapomnę, bo oddać w tamtych czasach malucha to było wielkie poświęcenie. Ale byłam na te namowy odporna. Dopiero afera orlenowska i przesłuchania przed komisją śledczą sprawiły, że zostałam kierowcą.
Jak to się stało?
Ano tak, zostałam kierowcą, który nigdy, nawet gdyby miał pchać samochód, nie wjedzie na stację X. Nie wiem, czy to się nadaje do druku, bo zaraz mnie oskarżą o działanie na szkodę firmy, ale to nie ma z tym nic wspólnego. Jeden z prokuratorów też powiedział, że od kiedy przyszło mu się zmagać z materią tej sprawy, nie wjeżdża na stacje X. I raz, opowiada, jechał z teściem z grzybów, prawie na oparach, mijają stację X, ten jakby jej nie widział. Teść krzyczy, czemu nie tankuje. „Nie wjadę i już!” – mówi nasz bohater. Więc tak, jak ów prokurator jechał na oparach paliwa, tak ja w oparach absurdu tej afery, aby zachować dystans, nie ulec presji, niemal histerii, doszłam do wniosku, że muszę się czymś zająć, czymś innym niż praca zawodowa. Zrobić coś nietypowego. I padło na co?
Na kurs prawa jazdy!
Dokładnie. Uważałam, że do prowadzenia samochodu zupełnie się nie nadaję, więc będzie to dla mnie tak wielkie wyzwanie, że skutecznie zajmie mi głowę i dzięki temu nie będę myślała o działaniach komisji orlenowskiej. No i poszłam na kurs prawa jazdy. Trafiłam na instruktora, który był pięćdziesięcioparolatkiem, siła spokoju, nie denerwował się niczym. Tłumaczył wszystko bardzo konkretnie i cierpliwie. Rozmawiał ze mną podczas jazdy, co ma ogromne znaczenie, bo z jednej strony człowiek koncentruje się na jeździe, ale nie ma tego przyspawania do kierownicy. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Szybko nauczyłam się jeździć, okazało się, że to w sumie dość prosta sprawa. Wtedy też doszłam do wniosku, że trzeba kupić samochód. Powiedziałam swoim panom z ochrony, że muszę nabyć jakiś samochód, który będzie mi się podobał. Spodobały mi się micry, nieduże, ale bardzo wygodne. „Znajdźcie mi taką” – poprosiłam swoich ochroniarzy. Ale chciałam automatyczną skrzynię biegów, bo za stara jestem na to, żeby się męczyć z biegami. I co zrobili? Pod koniec roku panowie znaleźli srebrną micrę, dwudrzwiową, z automatyczną skrzynią biegów, oczywiście. Zdałam egzamin, następnego dnia poszłam i kupiłam samochód. Odebrałam prawo jazdy i ruszyłam w miasto. Dwaj kierowcy z mojej dawnej ochrony pojechali ze mną po ten samochód, zaczęli go sprawdzać. Był śnieg, lód – pojechaliśmy na Torwar do mojego znajomego. A tam mój ulubiony kierowca mówi: „A teraz proszę, siada pani i jedzie”. Ja przerażona: „Ależ nie, nie teraz!”. Nie było zmiłuj. Siadłam i pojechałam. Ja, świeży kierowca, w nowiutkim samochodzie mroźną zimą odkryłam inny świat.
_Właśnie ruszam, pierwszy raz samodzielnie za kierownicą swojej nowej Micry, luty 2005 roku._To Pani jest rzeczywiście odważnym kierowcą! Tak w mróz, lód, nowiuśką micrą po Warszawie?!
Co ważne, kiedy z kimś jeździłam samochodem, a lubię jeździć, bo jestem człowiekiem podróży, byłam zawsze bardzo aktywnym pasażerem. Patrzyłam na wszystkie znaki, linie, obserwowałam z uwagą drogę. Moja przyjaciółka, która jest długoletnim kierowcą, a z którą często jeździłam jako pasażer, stwierdziła kiedyś: „Słuchaj, przecież ty przepisy drogowe znasz lepiej ode mnie!”, na co odpowiedziałam: „Bo ty masz prawo jazdy, a ja znam przepisy”. Kiedy jeździłam ze swoją ochroną, panowie powtarzali, że chwilę spokoju mają tylko wtedy, kiedy usnę. Nieustannie coś komentowałam, w stylu: „Ojej takie dwa długie paski były na jezdni” albo: „Takie jakieś bardzo pomarańczowe światło minęliśmy”. Kiedy więc siadłam za kierownicę, miałam już naturalne odruchy, choćby obserwowania znaków czy tego, co się dzieje na drodze. I tak jeżdżę samochodem z automatyczną skrzynią biegów i jestem kierowcą długodystansowym.
Właściwie dlaczego?
Bo mój system nerwowy nie pozwala mi na codzienne uczestnictwo w ruchu miejskim. Jak widzę to zmienianie pasów bez kierunkowskazów, to chamstwo, to wciskanie się na siłę, ten brak życzliwości – to mnie skutecznie zniechęca do prowadzenia samochodu. Ale kiedy wsiadam w Warszawie, a wysiadam nad morzem albo za Nowym Targiem, gdzie nalewam benzynę do pełna, to prowadzenie samochodu sprawia mi ogromną przyjemność.
Często jeździ Pani w rodzinne strony, w Góry Świętokrzyskie, prawda?
Tak, był to też jeden z powodów, dla którego zrobiłam prawo jazdy.
Góry Świętokrzyskie to Pani dzieciństwo.
Moje pierwsze wspomnienie pochodzi pewnie z 1957 albo 1958 roku. Moja mama podjęła wtedy pierwszą pracę po rozwodzie z moim ojcem, to było Stelmachowo – stacja hodowli roślin. Pojechała się tam zadomowić, a myśmy z babcią, pewnie miałam wtedy około trzech lat, siostra była trochę starsza, przeprowadzały się tam zaraz potem. Pamiętam tę przeprowadzkę. Musiała być sporym przeżyciem dla tak małego dziecka. Więc pamiętam babcię, siostrę, siebie, jak jedziemy do mamy. Mama wzięła siostrę za rękę i poszła jej pokazywać źrebaki. I skoro jesteśmy przy koniach – w moim domu stoi zdjęcie babci na koniu, zdjęcie mojej mamy na koniu, moje zdjęcie na koniu i tak dochodzimy do moich tradycji rodzinnych. Moja babcia była osobą bardzo energiczną i światową jak na owe czasy.
_Babcia – Wanda Preobrażeńska z domu Kotkowska, Kosowice, początek XX wieku._Silną kobietą?
Zdecydowanie, zdecydowanie! Mimo pewnych ograniczeń ruchowych, miała połamane nogi i chodziła o lasce, była osobą bardzo otwartą na świat i ludzi w warunkach wiejskich, czy to za czasów wojny, czy po niej. A był to inny świat. Dlatego pamiętają ją w moich rodzinnych stronach do dzisiaj. Jak trzeba było komuś pomóc, poradzić, pojechać z kimś do lekarza – moja babcia zawsze stała w pogotowiu. To pomaganie czasami bywało trudne, ale dopisywało jej szczęście albo ratowały ją wiewiórki…
Wiewiórki?
Wiewiórki chodzą wokół mojego rodzinnego domu, domu, w którym się urodziłam. Ale wiąże się też z nimi inna historia. W czasie wojny wiewiórka uratowała życie mojej babci, naprawdę! Babcia, Wanda Preobrażeńska z domu Kotkowska, żołnierz Armii Krajowej, któregoś dnia przewoziła na wozie broń, przykrytą tylko sianem. Wiozła też taką oswojoną wiewiórkę w klatce, oddali jej zwierzątko, bo czyniło szkody w domu. Pech chciał, że natrafiła na żandarmerię niemiecką. Kogoś tam szukali, stanęli przy drodze i kontrolowali wszystkich, jak popadnie. Ale ponieważ moja babcia, jako kobieta światowa, niemiecki znała bardzo dobrze, więc kiedy podszedł do niej dowódca, zagadał – o, że wiewiórka, a on ze Szwarcwaldu, tam wiewiórki mają inny kolor – babcia szybciutko nawiązała dialog. Rozmowa trwa w najlepsze, ale wiadomo było, że w pewnym momencie musi się skończyć i żołnierz zacznie trzepać wóz. I kiedy tak rozmowa powolutku przygasała, podjechał jakiś samochód, zjawisko w owym czasie niesłychanie rzadkie, dowódca zajął się więc przybyszem, babci kazał odjechać. Odjechała trochę, obejrzała się – samochód niemal rozebrano na części. A tu wystarczyło w siano sięgnąć głębiej i żandarm znalazłby cały arsenał. Może dlatego u nas w Kosowicach wiewiórki zajmują szczególne miejsce i są szczególnie traktowane.
_To ta wiewiórka, „Mikuś”, 1944 rok._Pani, jako bratanica majora Jana Piwnika „Ponurego”, dowódcy partyzanckiego Armii Krajowej w Górach Świętokrzyskich i na Nowogródczyźnie, dom miała pewnie szczególny. Pani matka była z kolei spokrewniona z rodziną Witolda Gombrowicza. Wymarzone korzenie!
Armia Krajowa, dawny świat, niechęć do nowego systemu – to wszystko było w moim domu naturalne. Myślę, że mama, ale i babcia, bardziej nawet babcia, wychowywały nas w dużej tolerancji dla innych. Cały czas pokazywały, zresztą życie też pokazywało, że nic nie jest do końca czarno-białe, że świat jest dużo bardziej złożony. Dlaczego o tym mówię? Kiedy zdawałam do liceum – wtedy były egzaminy do liceów po szkole podstawowej…
Wiem, sama taki zdawałam.
Właśnie. Zdawałam więc egzamin i pamiętam, wyciągało się wtedy pytania, to był rok 1970, ja wyciągnęłam: „Największy bohater Polski”. Trzeba było wymienić nazwisko i uargumentować swój wybór. Powiedziałam, że nie muszę daleko szukać, że może nie jest to historia bardzo nagłaśniana, ale ja w swojej rodzinie mam taką osobę: skoczek, cichociemny pochodzący z Gór Świętokrzyskich. I nie chodzi mi konkretnie o tego jednego człowieka, ale o wszystkich tych, którzy razem z nim walczyli. Wiadomo, że chodziło o Armię Krajową. Nic złego mnie z tytułu tego, co powiedziałam, nie spotkało. A był to przecież bardzo ważny moment w moim życiu. Mogłam nie zdać. Zostałaby mi tylko szkoła zawodowa. Więc jak mnie pani pyta o dom, to nie odkrywałam, jak moi niektórzy rówieśnicy, w latach 80. Gombrowicza czy Sołżenicyna, to wszystko w moim domu było czymś oczywistym. Mówiło się o tym, o czym oni pisali, jak myśleli, jak odbierali świat i miałam przekonanie, że ja także mogę o tym mówić. Nigdy się tego nie obawiałam. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że jak będę opowiadać o ludziach, którzy walczyli w AK, to może mnie z tego powodu spotkać coś złego. I nie spotkało. Dostałam się do liceum, zdałam maturę. Może to kwestia nauczycieli: mądrych, rozsądnych.
Ale pewnie dużo się w Pani domu opowiadało, dyskutowało.
Oczywiście, dom był otwarty. Rozmawiało się o wszystkim: o patriotyzmie, o tym, co w życiu najważniejsze, ale i o błahych, codziennych sprawach, bo w końcu z nich składa się codzienność. Gdzieś tam od dziecka takie rozmowy były w moim życiu obecne, naturalne. Dom rodzinny miałam trochę zwariowany. W czasie wojny była w nim komenda niemiecka – dworek zajęli w znacznej części Niemcy, ale w pokoju nad kuchnią z powodzeniem funkcjonowała kancelaria AK-owska. Przed zajęciem domu ukrywała się u nas pani Langerowa z dwójką dzieci i Iwan, Rosjanin, uciekinier z obozu jenieckiego. Matka w AK, babcia w AK. Bywał tam też 94-letni obecnie cioteczny brat mojej matki nazywany Filipem – Marceli Godlewski, uciekinier z Oświęcimia, który także był żołnierzem AK.
_Mama – Halina Piwnik, lata 40._Razem z niemieckimi żołnierzami?! Nie wierzę!
Ale to prawda! Taki jest ten świat. Taką pani historię opowiem: jednemu mężczyźnie udało się uciec z łapanki, wpadł do nas do domu. Gdzie go schować? W pokoju na piętrze! Ale żeby do pokoju dotrzeć, trzeba było przejść przez kuchnię, w której niemiecki żołnierz gotował dla innych żołnierzy. Uciekinier przebiegł przez kuchnię jakby nigdy nic. Żołnierz spojrzał na niego, zamknął za nim drzwi na schody, „Dobsze, dobsze” – powiedział tylko. Kiedy się inni Niemcy zorientowali, że kogoś im brakuje, wpadli i pytają kucharza, czy nikogo nie było. „Nie, nikogo nie było” – słyszą w odpowiedzi. To komu mieli wierzyć, jak nie jemu? Uwierzyli. Taki był świat, nie biało-czarny, jak go widzą niektórzy. Kiedyś mama odwoziła gdzieś swojego kuzyna, który się ukrywał, bo był poszukiwany. Wróciła do domu, wezwał ją do siebie komendant – stacjonował przecież w naszym dworku. Wszystko jej o kuzynie powiedział, wiedział, co robiła dla Armii Krajowej. „No to niech pan teraz pisze raport, niech mnie wezmą do Oświęcimia” – stwierdziła mama. Machnął ręką. „Dzisiaj jestem zmęczony” – powiedział. Niczego nie napisał. Była też pani Kosicka, żona oficera spod Bydgoszczy. Któregoś dnia pani Kosicka płacze, szaty drze, bo doszła do niej informacja, że jej jedyny syn zginął jako żołnierz Armii Krajowej. Komendant pyta, co się stało. A ona, że to wszystko przez nich, bo jej syn, partyzant nie żyje. Minęło parę dni, pani Kosicka leci szczęśliwa. Komendant znowu dopytuje, co się stało, a ona, że syn wrócił, że wcale nie zginął, że jej kochany partyzant jest już w domu. „A, to dobrze” – uśmiechnął się komendant.
_Wanda Preobrażeńska z domu Kotkowska, Halina Piwnik, siostra Tereska (z lewej) i ja, koniec lat 50._Niewiarygodne!
Ale prawdziwe! Powtarzam pani, życie jest dużo bardziej skomplikowane niż nam się wydaje, są w nim odcienie szarości. Znałyśmy te wszystkie opowieści, słuchałyśmy ich wielokrotnie. Albo kolejna historia: przyszła do naszego domu Armia Radziecka, w naszym dworku zjawił się sowiecki oficer i stwierdził, że musi wziąć krowę, bo wojsko trzeba było odpowiednio zaopatrzyć w jedzenie. Moja babcia, która była wówczas w Ostrowcu, a świetnie mówiła po rosyjsku, została natychmiast zawezwana na ratunek. Dała oficerowi kolację, pościeliła łóżko. Na drugi dzień oficer wstaje i mówi, że nie weźmie jednak tej krowy, że widzi dom pełen ludzi, że tu też potrzebne jest jedzenie. Potem się przyznał: powiedział sobie, że jak go potraktują jak sowiecką swołocz, krowę weźmie, a jeśli uznają go za równego sobie, niczego nie ruszy. W rozmowie wyszło, że kiedy był dzieckiem w Rosji, nie wiedział nawet, gdzie jest kuchnia, bo z takiego zamożnego domu pochodził. U nas w domu potraktowano go jak człowieka równego sobie. Niemcy, Rosjanie – nie można powiedzieć, że jedni byli dobrzy, drudzy źli, jak ludzie – byli tacy i tacy. Ponieważ siostra i ja wzrastałyśmy w takim właśnie klimacie, jesteśmy takie, jakie jesteśmy.
_Od lewej: Mieczysław Sokołowski, Teresa Piwnik, Alicja Sokołowska, prezydent Bronisław Komorowski, ja, Janusz Borkowski – uroczystość wręczenia Krzyża Wielkiego Orderu Odrodzenia Polski rodzinie Jana Piwnika „Ponurego”, Pałac Prezydencki, 12 grudnia 2012 roku._I kiedy Pani podjęła decyzję o pójściu na prawo?
W połowie liceum, mniej więcej. Cały czas była medycyna, medycyna, a tu pewnego dnia przyszło mi do głowy prawo. Nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Nic, co by mnie skłoniło do zmiany decyzji. To przyszło samo. Ot, doszłam do wniosku, że jednak pójdę na prawo i tyle. Od razu wiedziałam, że to będzie prawo w Warszawie, a potem aplikacja sędziowska. Z aplikacją też mam piękne wspomnienia. Wie pani, może dlatego nie oceniam jednoznacznie źle tamtych czasów, lat 60., 70. Kiedyś jedna z ciotek powiedziała: „Wiesz, twój ojciec, co się po wojnie odezwał, to od razu szedł siedzieć”. Był duszą niepokorną, wszyscy o tym wiedzieli, żołnierzem Armii Krajowej, tak więc rzeczywiście lądował w więzieniu, a matka jeździła do niego z paczkami. A ja mogłam na egzaminie do liceum powiedzieć, co powiedziałam i nic mi się nie stało. Byłam oczywiście świadoma, że może życie mojej mamy wyglądałoby inaczej, życie mojej babci wyglądałoby inaczej, gdyby sytuacja była inna, gdyby nie tak zwana komuna, ale nie można się przecież obrażać na historię. Brat mojej mamy, Rysiek, wyjechał do Ameryki. Cały czas mówił, że wyjedzie, w końcu zrobił to u schyłku wojny. Wyjechał z żoną, wielką miłością swojego życia. Też mogliśmy wyjechać. Kiedy pojechałam do Kanady w 1985 roku, dostałam ofertę, żeby zostać. Kuzyn zaproponował mi sfinansowanie studiów w Europie, pomoc. Mój stryjeczny brat był już wtedy adwokatem w Kanadzie. Mogłam zostać na Zachodzie i nie pracować na zmywaku, ale kształcić się, skończyć prawo. Ale nie wyobrażałam sobie, że mogłabym żyć poza Polską, w jakimś innym, obcym kraju. „Absolutnie, w Polsce mam rodzinę” – odpowiedziałam. „Tu też masz rodzinę” – bliscy na to. „Tam mam przyjaciół”. „Tu znajdziesz przyjaciół”. Mój koronny argument brzmiał „Tam mam swoich starych, dobrych, wypróbowanych wrogów, po co mam szukać nowych”. „A, to co innego” – przyznali mi z uśmiechem rację.
Nie wyobrażała sobie Pani pozostania za granicą?
Nie. To mogło być kuszące, wszystko tam miałam w zasięgu ręki, jednak nie zostałam. Dlatego nie zgadzam się z zarzutami, że wtedy, w czasach komuny, praca sędziego była czymś złym. Jeśli chciało się pracować, być uczciwym w stosunku do siebie, swojego kraju tu i teraz, to dlaczego dzisiaj ma się być za to kopanym? Poza tym, wracając do lat 70. i mojego wyboru studiów. Parę dni temu przeczytałam w „Rzeczpospolitej”: jakaś pani sędzia sądu rejonowego napisała, jak to w tamtym systemie na telefon wydawano wyroki, jak to wszystko było podporządkowane aparatowi partyjnemu, że pojęcie „niezawisłości sądów” nie istniało. Patrzę, na zdjęciu – jakaś młoda kobieta. Przykro mi się zrobiło. Bo ktoś, kto nie zna sytuacji w wymiarze sprawiedliwości tamtego czasu, ma prawo wierzyć, że ta pani mówi prawdę, że tak właśnie było. W społeczeństwie wciąż pokutuje przekonanie o niezweryfikowanych sędziach komuchach, którzy cały czas pracują w sądach. Tymczasem nazywałam się, jak się nazywałam, było wiadomo, z jakiej pochodzę rodziny. Skończyłam studia, nikt mnie nie prześladował. Mama na imię ma Halina, a ja 1 lipca obroniłam pracę magisterską, zadzwoniłam: „Mamo, prezent masz na imieniny, obroniłam się!”. Pojechałam na wakacje jeździć konno.
Zrobić aplikację to była chyba wtedy spora sprawa?
Zdecydowanie tak! Nie miałam rodzinnych tradycji prawniczych, mama nie była w partii. Przyjechałam po wakacjach, poszłam do pełnomocnika ds. zatrudnienia, bo taki był obowiązek. Mówię, że skończyłam prawo. A on pyta, co chciałabym robić. Ja, że interesuje mnie tylko jedno: aplikacja sądowa–etatowa. Patrzy na mnie: „A gdzie pani była do tej pory?”. „Na wakacjach” – zawsze byłam prawdomówna. Zdziwił się, po czym mówi: „No wie pani, zostały mi dwa sądy: Ciechanów i Suwałki. Niech się pani dowie, czy tam panią przyjmą”. Gdzie indziej listy zostały już zamknięte, skończono rekrutację, tylko te dwa sądy zostały. Poszłam na pocztę na Krakowskie Przedmieście, kiedyś była tam poczta naprzeciwko Hotelu Europejskiego, dzisiaj już jej nie ma. Zamówiłam dwie rozmowy. Pierwszy zgłosił się sąd w Suwałkach. Tłumaczę, że skończyłam studia, chciałabym zrobić aplikację. Na to miła pani: „Prezes jeszcze ostatecznej decyzji nie podjął, może pani złożyć dokumenty”. Przygotowałam dokumenty. Był 13 września, piękna pogoda, a ja pierwszy raz w życiu pojechałam do Suwałk. Nigdy tam wcześniej nie byłam. Mówię o tym nie bez powodu, bo jeśli stawia się pytania, czy młody 24-letni człowiek może być sędzią, to oczywiście, jeśli siedzi pod kloszem, jest z zamożnej rodziny i ma wszystko podane na tacy, to, moim zdaniem, nie może. Na Zachodzie, nawet jeśli rodzina jest dobrze sytuowana, to człowiek w wieku 24 lat rozpoczyna dorosłe życie. Nie bez powodu zresztą.
_Zaczynam aplikację, Ełk, zima 1978–1979._Pani nie miała wszystkiego podanego na tacy?
Pierwszego dnia studiów wyprowadziłam się z domu. Mieszkałam z koleżanką. Miałam ograniczony budżet: a trzeba było zapłacić za mieszkanie, trzeba było coś zjeść, książkę jakąś kupić. Trzeba było żyć na własne konto: nauczyć się liczyć. I skończyć studia. Skończyłam studia i wyjechałam do nieznanego mi miasta. Złożyłam dokumenty i wiedziałam, że muszę sama znaleźć sobie pracę.
Trafiła Pani do Ełku.
Cudnie było w tym Ełku: była nas piątka aplikantów, dwójka z Lublina, chłopak z Katowic. Mieszkaliśmy w pokojach gościnnych. Mało zarabialiśmy, ale uczyliśmy się odpowiedzialności, zawodu. Piękny, mądry czas. Miałam z sądu bardzo dobrą opinię, jeszcze z czasów studiów, zostałam przyjęta na aplikację. Wiceprezes sądu, znakomity zresztą cywilista, w dniu rozpoczęcia aplikacji zaprosił mnie na rozmowę, mówiąc: „Z pozostałymi już rozmawiałem, pani jakoś tak w ostatniej chwili przyszła”. Wtedy był czas, że nie było notariuszy i bardzo zachęcali do robienia tej właśnie aplikacji. „Może by pani poszła na aplikację notarialną? Potem etat jest pewny. Z przyjemnością wręczyłbym pani nominację na aplikanta notarialnego” – zaczął wiceprezes. Na co odparłam, że chyba z przykrością wręczy mi nominację na aplikanta sądowego. Wiceprezes z hukiem zamknął leżący na stole otwarty rocznik dziennika ustaw. „No to rzeczywiście nie mamy o czym rozmawiać” – oznajmił z poważną miną. Tak zostałam na aplikacji sądowej. Inaczej było niż dzisiaj. Bardziej jak na Zachodzie, gdzie ludzie jeżdżą w poszukiwaniu pracy po całym kraju. U nas jest jakieś przywiązanie do miejsca. Nie ma tego we mnie, może dlatego, że dwór mi się zapadł, więc nie czułam się do niego przywiązana.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki