- promocja
- W empik go
Barcelona z in vitro - ebook
Barcelona z in vitro - ebook
A gdyby tak zamieszkać w Barcelonie? Przeprowadzka do miejsca, o którym marzysz wydaje się nierealna, ale tylko do czasu aż przeczytasz tę książkę. Agnieszka Łukomska latem 2013 roku wracając z plaży Mar Bella przysiadła na ławce w dzielnicy Poblenou i usłyszała pytanie, które zmieniło jej życie. Dzisiaj jest szczęśliwą mieszkanką Barcelony, gdzie są jej ulubione miejsca i ludzie. W swojej książce opowiada, jak do tego doszło, że zamieszkała w mieście ze swoich marzeń. Opisuje krok po kroku działania, które są cennymi wskazówkami dla każdego, kto chce przeprowadzić się do upragnionego miejsca na świecie. Jej historia udowadnia, że można spełniać swoje marzenia niezależnie od wieku, płci, statusu społecznego, czy narodowości.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367459532 |
Rozmiar pliku: | 7,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bardzo się cieszę, że wyruszasz ze mną w podróż do Barcelony, bo będzie to wyprawa w nieznane – obarczona ryzykiem, ale ekscytująca.Poprzez opisanie mojej drogi do tego pięknego miasta chcę ci pokazać, że warto spełniać marzenia i wierzyć, że wszystko jest możliwe. Nieważne, skąd pochodzisz, jakie masz wykształcenie, status społeczny czy wiek. Nieważne, czy masz partnera, czy jesteś singlem.
Jeśli czujesz, że coś cię uwiera i chcesz więcej od życia, warto o to zawalczyć. Jeśli osiągnąłeś już dużo, a mimo to pragniesz odmiany, idź po to. Wyrwij się ze swojej strefy komfortu i biegnij po więcej, po inne: gorsze, lepsze, czasem szare, a czasem oszałamiająco kolorowe. Jeśli jesteś na początku swojej drogi zawodowej i chcesz rozwijać się w środowisku międzynarodowym albo fascynuje cię język hiszpański, też daj sobie szansę na tę zmianę.
Powiem ci od razu, że łatwo nie będzie, bo w oczach niektórych osób będziesz tym szaleńcem, któremu się w głowie poprzewracało. I niech ci się przewraca do woli. Wszystko, co robisz ze swoim życiem jest twoją decyzją, twoją odpowiedzialnością i twoim ryzykiem. Nawet jeśli stwierdzisz, że obrana droga ci nie odpowiada, że to nie to, nie tak, jak chciałeś i po prostu tęsknisz do swojego starego życia, super. Wróć – bez żalu i wyrzutów sumienia, wracasz bowiem do niego z nowym pakietem doświadczeń, których nikt ci nigdy nie odbierze. Nie chcę cię tu namawiać do buntu, ucieczki i odrzucenia wszystkiego, co zdobyłeś, bo to nie o to chodzi. Jeśli masz kogoś, kogo kochasz i nie wyobrażasz sobie życia bez niego, a jednocześnie marzysz o przeprowadzce, powinniście razem podjąć świadomą decyzję, która prawdopodobnie wzmocni wasz związek i spowoduje, że będziecie oboje bardziej zaangażowani. Sama zmiana dla zmiany nie zawsze ma sens, jeśli zostawiasz za sobą zbyt wiele i w efekcie nie jesteś szczęśliwy. Bo tu o szczęście chodzi najbardziej.
Z takim założeniem podchodziłam do pomysłu o przeprowadzce do Barcelony od samego początku, od kiedy ten wariacki zamysł zakiełkował w mojej głowie. A zasiał go tam mój partner Mariusz − to on ma takie szalone pomysły. Ja tu tylko sprzątam, czyli jestem od brudnej roboty. Można powiedzieć, że Mariusz jest projektantem, a ja wykonawcą.
Wprawdzie idea mieszkania w kraju z palmami snuła mi się po głowie od dłuższego czasu, ale wiesz, jak to jest. Fajnie sobie pomarzyć, jednak realizacja to już inny poziom abstrakcji, który w mojej głowie nigdy sam z siebie by się nie pojawił. Bo po co wyjeżdżać, skoro robisz karierę i niedawno zostałaś członkiem zarządu w spółce giełdowej? Po co wyjeżdżać, skoro kupiłaś dom, masz długoletniego partnera, dwa koty, przyjaciół i rodzinę w Polsce? Czy ty wiesz, na co się porywasz? Muszę szczerze przyznać, że nie wiedziałam. Miałam tylko mgliste pojęcie, jak to może być, jednak rzeczywistość okazała się dużo bardziej zaskakująca, zarówno w pozytywnym, jak i w negatywnym znaczeniu. Było dużo pytań i niewiele odpowiedzi, ale mieliśmy z Mariuszem siebie i determinację, żeby jechać. Jeśli czujesz, że przeprowadzka to twoje marzenie, moja opowieść powinna dać ci obraz, jak się do niej przygotować, co może cię czekać po drodze i po przybyciu do nowego kraju. Być może dzięki temu łatwiej ci będzie podjąć decyzję o tej zmianie albo stwierdzić: to nie dla mnie. Będziesz jednak decydować na podstawie doświadczeń osób, które już tą drogą szły i wiedzą, co może cię na niej spotkać. Wszystko, czego doświadczyliśmy, wyryło się na nas niczym tatuaż i zostanie z nami do końca życia, więc częścią tych doświadczeń chętnie się podzielimy.
Przygotowanie projektu „Barcelona” zajęło nam dwa lata. Obejmowało między innymi oszczędzanie pieniędzy, naukę języka, sprzedaż domu i oczywiście zwolnienie się z pracy. Kosztowało mnóstwo energii, wywoływało różne emocje, wymagało konsekwencji i planowania. Ale projekt był nasz. Osobisty. Realny i wykonalny (taką mieliśmy nadzieję). Gdybyśmy spojrzeli na ten projekt jak kucharz przygotowujący spersonalizowane danie dnia, moglibyśmy podać jego składniki:
- szczypta odwagi,
- garnek oszczędności,
- łyżeczka cierpliwości,
- chochla szaleństwa,
- łyżka determinacji,
- wazówka1 wiary w siebie,
- talerz organizacji,
- miska planowania.
Przygotowanie: powyższe składniki należy delikatnie, ale dobrze wymieszać.
Gotowe danie spożywać w gronie najbliższych, popijając tinto de verano2. Zapraszam do degustacji i do miłego czytania relacji z mojej podróży ku palmom.
------------------------------------------------------------------------
1 Pochodzę z Kujaw, tutaj słowa „wazówka” używa się na co dzień, choć w innych regionach Polski może nie być tak znane. Wazówka to inaczej chochelka, nalewka, nabierka.
2 Tinto de verano to bardzo popularny drink w Hiszpanii, który przygotowuje się z czerwonego wina oraz napoju gazowanego, np. sprite, i cytryny.1
Gdzie to wszystko się zaczęło
W czerwcu 2012 roku po raz pierwszy postawiłam stopy na barcelońskiej ziemi. Po wyjściu z samolotu nie całowałam asfaltu lotniska jak ziemi obiecanej, bo nie wiedziałam wówczas, czego się spodziewać po tej wizycie. Nie mogłam też przewidzieć, że jeszcze kiedyś tu wrócę.
Wyjazd ten był o tyle ważny, że po 12 latach związku z Mariuszem pierwszy raz pojechaliśmy na zagraniczne wakacje. Nie liczę wyjazdu do pracy w Szkocji podczas studiów, bo to zupełnie inna historia. Ciekawa, ale przeznaczona na inną okazję. Dobrze, że w ogóle pojechaliśmy, bo dzień przed wylotem Mariusz strzelił focha i stwierdził, że on nigdzie nie jedzie. Nie uśmiecha mu się siedzieć trzy godziny w samolocie, skoro dobrze mu tu, przed komputerem. Bo ja to zawsze coś wymyślę. Zamiast spędzić urlop w Polsce, zachciało mi się wyjazdu tak daleko.
No cóż, tak, zachciało mi się i się zgodziłeś, ale jak nie chcesz, to nie, pojadę sama. Bez łaski. Jeśli wolisz siedzieć przy kompie, siedź. Wolał, pewnie że tak, jednak poszedł po rozum do głowy i następnego dnia wylecieliśmy z Bydgoszczy do Girony, a stamtąd autobusem dotarliśmy do dworca autobusowego Estacíon del Norte w Barcelonie. Na szczęście zdążyliśmy się już pogodzić po wczorajszej awanturze i mogliśmy na spokojnie rozpocząć kilkudniowy urlop. I powiem wprost – było cudownie.
Mój osobisty nerd zobaczył, że poza grami komputerowymi jest inny świat. Realny, słoneczny, z dobrym jedzeniem, plażą i rozrywkami. A ja w końcu byłam w kraju z palmami. Dla nas obojga było to zupełnie nowe doświadczenie i od pierwszego momentu w mieście czuliśmy, że będą to bardzo udane wakacje.
Jak przykładni turyści mieliśmy ze sobą przewodnik po mieście oraz mapę (tak, w 2012 roku jeszcze zwiedzało się z mapą w ręku) i odwiedzaliśmy po kolei atrakcje turystyczne Barcelony: park Güell, park Ciutadella, ulicę La Rambla, plaże, zamek Montjuïc. Smakowaliśmy lokalne jedzenie z wielkim apetytem i oczywiście daliśmy się naciągnąć na piwo na La Rambli za 14 euro (piszę to jako przestrogę, by zawsze pytać o ceny, a nie zamawiać w ciemno). Poszliśmy na flamenco i do klubu Antilla na salsę, której jeszcze wtedy nie tańczyliśmy, ale atmosfera tego klubu okazała się tak magiczna, że trudno nam było usiedzieć na miejscu. Przebieraliśmy nogami i obserwowaliśmy tancerzy wywijających na parkiecie z niesamowitą energią. Największe wrażenie zrobili na nas panowie w wieku 60-70 lat, tańczący z taką werwą, jakby mieli lat 25. Zupełnie się tego nie spodziewaliśmy, bo wcale nie pasowali do znanego nam obrazu seniora z Polski.
Miasto nas totalnie urzekło. Było całkiem inne od miejsc, jakie do tej pory widzieliśmy. Czuło się tu swobodę, radość, wolność. Być może w części przez słońce świecące praktycznie cały czas. Miła odmiana po polskim lecie, które też jest piękne, ale z nieprzewidywalną pogodą.
Pół dnia spędzaliśmy na plaży Mar Bella, popularnej wśród gejów oraz nudystów, choć oficjalnie wówczas jeszcze nie była tak oznaczona. Nikt nas tu nie znał, więc czuliśmy się na tyle swobodnie, by opalać się nago. Smakowaliśmy pyszną kuchnię śródziemnomorską, czego kulminację stanowiła kolacja. Zamówiliśmy ogromny talerz owoców morza i była to prawdziwa uczta dla naszych podniebień.
Po prostu żyć, nie umierać. Niestety, wszystko, co dobre, szybko się kończy – po czterech dniach trzeba było wracać do domu. I wróciliśmy. Z żalem (oboje!), ale wróciliśmy.
I teraz niespodzianka – ten, co nie chciał jechać, bo komputer, bo daleko, bo mnie nosi, nagle stwierdził, że musimy wrócić do Barcelony, ponieważ nie udało nam się wszystkiego zobaczyć. Faktycznie, wielu atrakcji nie obejrzeliśmy, bo zwiedzanie dzieliliśmy z opalaniem się na plaży, której przecież nie mieliśmy na co dzień w Bydgoszczy. W końcu pogoda w Polsce tak nie rozpieszcza i nawet, jak już się nad morze pojedzie, to można z dość dużym prawdopodobieństwem przewidzieć, że przez cały urlop będzie padać. Przynajmniej naszym wypadom nad polskie morze w większości przypadków towarzyszył deszcz. Tu przez cały pobyt było gorąco i słonecznie, więc chcieliśmy złapać trochę opalenizny.
Wynik po pierwszym urlopie – Barcelona vs Mariusz: jeden do zera. Z wakacji zostały nam piękne zdjęcia i chęć na kolejny wyjazd. Właściwie nie tylko to, bo zaczęliśmy też chodzić na lekcje tańca. O dziwo, nie była to salsa, którą z uwielbieniem oglądaliśmy podczas urlopu, ale taniec towarzyski. Gdy teraz o tym myślę, nie miało to za dużo sensu. Może w tamtym czasie nie mogliśmy znaleźć szkoły tańca z salsą? Pomysł, żeby zacząć tańczyć oczywiście wyszedł od Mariusza. Wiesz czemu? To dzięki tym starszym panom, wywijającym aż miło na parkiecie z dużo młodszymi od siebie partnerkami. Mariusz, jak to tylko zobaczył, powiedział mi, że on też chce być takim starszym panem, mimo że dotychczas bardzo mało tańczył. Widzisz tę przemianę? Ktoś mi podmienił faceta?
Dla mnie taka czy inna motywacja nie miała znaczenia, ważne, że mogłam tańczyć. Jako nastolatka uczyłam się tańczyć od brata. Tańczyliśmy głównie rock-and-rolla i taniec użytkowy na dyskotekach. Większość chłopaków wtedy podpierała ściany, a ja dumnie wywijałam na parkiecie z bratem i sprawiało mi to mnóstwo radości. W podstawówce tańczyłam też w szkolnej formacji tanecznej na różnych lokalnych (czytaj: wiejskich) imprezach. Zawsze w pierwszym rzędzie, więc chyba nieźle mi szło. A może byłam w pierwszym rzędzie ze względu na niski wzrost? Cóż, mniejsza z tym.
Trochę zapomniałam, ile przyjemności sprawia mi taniec, a teraz pojawiła się niepowtarzalna okazja, żeby sobie to przypomnieć. Na nowo zaczęłam odkrywać radość z tańczenia, tym większą, że mogłam dzielić to doświadczenie z partnerem życiowym.
Lekcje tańca towarzyskiego pobieraliśmy przez kilka miesięcy, jednak oboje czuliśmy, że nie jest to do końca styl, w którym chcielibyśmy się szkolić długoterminowo. Przypuszczam, że miała na to wpływ forma zajęć, ponieważ uczyliśmy się jednocześnie kilku rodzajów tańca. W efekcie żadnego nie umieliśmy tańczyć bardzo dobrze. I jakoś żaden nas nie zauroczył. Postanowiliśmy więc poszukać miejsca, gdzie uczą salsy. Finalnie trafiliśmy do szkoły tańca Adelante na lekcje salsy liniowej. To był piękny początek przygody z tańcami latino, która trwa do dziś, choć już w innym kraju.
Kolejny rok upłynął nam pod znakiem pracy, tańczenia salsy i kupna domu na kredyt. Jednym słowem coraz głębi ej zapuszczaliśmy korzenie w Polsce, ale ponieważ rok temu obiecaliśmy sobie jeszcze raz pojechać do Barcelony, we wrześniu 2013 roku znowu wybraliśmy się tam na wakacje. Tym razem obyło się bez awantury dzień przed.
Uzbrojeni w buty do tańca, kilka figur salsy i bachaty, której w tym czasie też zaczęliśmy się uczyć, przyjechaliśmy odpocząć i wygrzać się w śródziemnomorskim słońcu. Do południa opalaliśmy się na plaży, po południu zwiedzaliśmy miasto, a w nocy chodziliśmy trochę potańczyć, aby nacieszyć oczy umiejętnościami lokalnych tancerzy. Taka wakacyjna rutyna, znana każdemu aktywnemu wakacjowiczowi. A jednak to właśnie tu, w tym roku, w tym mieście wydarzyło się coś niespodziewanego, co zakiełkowało w nas i rosło, rosło, aż pewnego jesiennego dnia zaowocowało. Ale po kolei.2
Ławka na Poblenou
– Kochanie, a może byśmy tak przeprowadzili się do Barcelony?
To bardziej pytanie niż stwierdzenie padło z ust Mariusza, gdy usiedliśmy na ławce w dzielnicy Poblenou, wracając z plaży Mar Bella latem 2013 roku. Pierwsza moja reakcja to było coś w stylu:
– Chyba cię totalnie pogrzało.
Mimo że była to nasza druga wyprawa do Barcelony i ewidentnie oboje zakochaliśmy się w tym mieście, pomysł przeprowadzki z Bydgoszczy wydał mi się totalnie oderwany od rzeczywistości. Przecież dopiero co kupiliśmy dom, mieliśmy dobrą pracę i w ogóle nasze życie było w Polsce. No dobrze, zaczęliśmy tańczyć salsę i bachatę, ale bez przesady. Nie musimy od razu rzucać wszystkiego, żeby tańczyć w Barcelonie. W Bydgoszczy też da się to robić, nie mówiąc już o Warszawie czy Gdańsku, dokąd można w ostateczności dojechać samochodem albo pociągiem. Potraktowałam więc to pytanie po macoszemu i natychmiast odpowiedziałam:
– Może kiedyś tak, przeprowadzimy się. Może kiedyś. Może. A może nigdy.
Ile to razy w życiu różne pomysły wydają się niezwykle ciekawe, gdy o nich myślimy po raz pierwszy, znikają jednak równie szybko, jak się pojawiają. Wizja zrobienia czegoś szalonego, odważnego niejednokrotnie nas kusi, ale na drugiej szali jest nasza strefa komfortu, codzienność, przyzwyczajenia, tradycje i znajomy świat. I zwyczajnie nie chce nam się podejmować wysiłku. Mnie też się nie chciało. Nie będę czarować, że zapaliłam się do pomysłu Mariusza. Nic bardziej mylnego. Zwyczajnie o tym pomyśle zapomniałam. Przynajmniej na jakiś czas.
Oczywiście nie wszystko mi się w Polsce podobało, jednak nie na tyle, by od razu planować wyjazd. Na niektóre rzeczy nie miałam wpływu zupełnie, na przykład na zmienną pogodę. Przeprowadzając się do domu, marzyłam, że będę dużo czasu spędzać na działce, na świeżym powietrzu, czego brakowało mi bardzo w naszym poprzednim mieszkaniu, w którym nie mieliśmy nawet balkonu (trudno o balkon, jak mieszka się w suterenie).
I oczywiście częściowo to marzenie się spełniło, jednak okazało się, że w weekendy często pada deszcz, a latem jest albo zimno i pochmurno, albo bardzo upalnie. Tak czy siak lepiej nosa z domu nie wychylać. Muszę jednak przyznać, że początkowo sporo radości dawało mi sadzenie i pielęgnowanie roślin w ogródku – małym, lecz zupełnie wystarczającym na nasze potrzeby. Bawiłam się w ogrodnika, sadząc iglaki, budując własnoręcznie pergolę dla bluszczu czy zwyczajnie ścinając trawę. Od kiedy tylko pamiętam, to mnie relaksowało. W liceum, pracując w ogrodzie, zarabiałam na życie.
Mimo wszystko byłam coraz bardziej zmęczona aktualną pracą, poziomem odpowiedzialności i stresem. Być może po prostu potrzebowałam odmiany w życiu zawodowym, bo po kilkunastu latach w jednej firmie można czuć się wypalonym. Codzienne frustracje spowodowały, że rozważałam zmianę pracy na inną, jednak z tego powodu nie trzeba od razu wyjeżdżać z kraju, prawda?
Ponadto jakoś tak się stało, że z miesiąca na miesiąc przybywało nam powodów do narzekań. Niby mieliśmy dom z ogródkiem, ale z powodu zmiennej i kapryśnej pogody nie dało się z tego ogródka za dużo korzystać, a pielęgnować trzeba było, by nie zarósł chwastami (widzisz, jak początkowa przyjemność zamieniła się w obowiązek?).
Niby mieliśmy grono bliskich znajomych, jednak większość z nich miała już dzieci, więc trudno było o częste spotkania, co w zupełności zresztą rozumiem.
Niby korzystaliśmy z życia kulturalnego, ale wybór spektakli nie był duży, a teatry z największym repertuarem znajdowały się w Warszawie, Gdańsku czy Poznaniu. Żeby się tam dostać, trzeba by przesiedzieć w samochodzie od dwóch do nawet czterech godzin.
Niby w Bydgoszczy pogoda nie jest tak kapryśna jak na przykład nad polskim morzem czy w Suwałkach, ale usłonecznienie wynosi przeciętnie tylko 4,2 godziny na dobę3, a taki wynik nie powala na kolana. Dla mnie najgorszy do przetrwania zazwyczaj był listopad i zdarzały się takie lata, kiedy miesiąc ten prawie że przespałam, robiąc przerwy na chodzenie do biura. Wielokrotnie było mi trudno wykrzesać energię i chęci, by wyjść z domu, gdy za oknem padał deszcz albo robiło się ciemno już o szesnastej, bo zimą niestety dni są bardzo krótkie.
Niby mieszkaliśmy w kraju silnie się rozwijającym, nowoczesnym i perspektywicznym, a jednak widać było, że scena polityczna w Polsce zaczyna się zmieniać i to w kierunku, który nam osobiście nie odpowiadał. Dotychczas byliśmy dumni z tego, jak szybko i jak mocno Polska się rozwinęła, ale teraz niestety zaczynała dominować polityka konfliktu, braku tolerancji i poszanowania dla praw mniejszości. Zdawaliśmy sobie sprawę, że Polacy mają różne poglądy i nie do końca dba się o prawa kobiet czy środowiska LGBT, ale dotychczas władza przynajmniej nie wzmacniała i nie wspierała tych postaw. Gdy to zaczęło się radykalizować, uznaliśmy, że być może nie jest to kraj, w którym chcemy się zestarzeć.
Jaką mieliśmy alternatywę?
Gdybyśmy nie zaznali uroków Barcelony, przypuszczam, że zaczęlibyśmy rozważać przeprowadzkę do Londynu. W Wielkiej Brytanii, konkretnie w Szkocji, pracowaliśmy już w trakcie studiów i wiedzieliśmy, że można tam znaleźć pracę. Nawet gdybyśmy nie trafili na nic w swoich zawodach, moglibyśmy liczyć na pomoc mojej eksszefowej, która na pewno by mnie zarekomendowała do jakiegoś hotelu. Wiedzieliśmy więc, że na Polsce świat się nie kończy. Ale wybór Szkocji nie zapewniłby nam więcej dni słonecznych w roku. Raczej więcej dni mglistych.
My już wtedy byliśmy zauroczeni słoneczną Hiszpanią. I nie chodziło tylko o słońce. Hiszpania to kraj o nieporównywalnie większym niż w Polsce poziomie tolerancji w stosunku do wszelkich odmienności. W tym kraju walczy się mocno o prawa kobiet i kobiety się tu szanuje. Rozumie się, że antykoncepcja i in vitro powinny być wspierane, a przemoc domową bardzo mocno się nagłaśnia i piętnuje. Konstytucja nie jest zagrożona, a skorumpowani politycy są rozliczani mimo wciąż bardzo wysokiej korupcji.
Zdjęcie zrobione na „naszej” ławeczce już po przeprowadzce do Barcelony w październiku 2017 roku.
Choć krajem rządzi lewica4, polityka społeczna obejmująca wsparcie finansowe najbiedniejszych jest na dość niskim poziomie, więc nie ma tu szerokiego wachlarza zasiłków. Jak widać, nie jest to idylliczny kraj, w którym wszystko funkcjonuje jak w zegarku. Jednak ma tyle zalet, że życie tu na pewno jest warte rozważenia.
------------------------------------------------------------------------
3 Dane za Wikipedią: pl.wikipedia.org/wiki/Klimat_w_Bydgoszczy .
4 Ostatnie wybory parlamentarne w Hiszpanii odbyły się w lipcu 2023 roku i wygrała je Partia Ludowa (PP), pokonując dotychczasowego lidera – Hiszpańską Socjalistyczną Partię Robotniczą (PSOE). Nie zdobyła ona jednak większości parlamentarnej, więc aktualnie (sierpień 2023 r.) toczą się negocjacje w sprawie zawiązania koalicji w rządzie.3
Palma mi odbiła
Jak nie wiesz, kogo winić, zrzuć winę na palmy. Mogą być to palmy barcelońskie, a mogą być te bardziej wirtualne, które od czasu do czasu pojawiały się w mojej głowie. Palmy, drewniany domek przy plaży, morze. Brzmi sielsko, prawda? Ta wizja towarzyszyła mi od kiedy pamiętam i miło było pomyśleć, że można by mieszkać w takim uroczym i ciepłym miejscu. No ale kto z nas nie ma ukrytych fantazji, których nigdy nie realizuje i jest z tym szczęśliwy (a przynajmniej tak mu się wydaje). Odważamy się marzyć i to już jest dużo. Dzięki temu uciekamy od szarej rzeczywistości i dobrze nam z tymi marzeniami, ogrzewającymi duszę w trudnych chwilach.
Niektórzy głęboko wierzą, że marzenia są po to, by je realizować. Super! Tyle że jak ich nie realizujemy, też jest OK. Ważne, że je mamy. Że pozwalamy sobie zaszaleć wewnętrznie, w myślach podbijać świat i móc wszystko.
Marzyć po prostu jest pięknie.
Ja wierzę, że marzenia należy spełniać, a przynajmniej próbować. Nie wiem, skąd mi się to wzięło, bo w domu nigdy nie było atmosfery promarzeniowej. Raczej przetrwaniowa. Tak to jest wychowywać się bez ojca, z trojgiem dużo starszego rodzeństwa i mamą, która sama musi zapracować na utrzymanie rodziny. Trudna codzienność raczej nie pozwalała na bujanie w obłokach. Mieszkaliśmy w zasadzie w jednym pokoju, na 20 metrach kwadratowych. Gdy tak teraz o tym myślę, wydaje mi się to jakąś abstrakcją. Moja siostra szybko się wyprowadziła, bo mając 18 lat, wyszła za mąż, ale nadal musieliśmy się zmieścić w cztery osoby na tej małej powierzchni. Moi bracia spali razem, a ja z mamą. Wszyscy w jednym pokoju. Był co prawda jeszcze malutki pokoik przyległy do naszej salonosypialni, jednak głównie przechowywaliśmy w nim pościel. Ja miałam tam mikroskopijny kącik, w którym trzymałam swoje szpargały i czasami się chowałam, kiedy już miałam wszystkiego dość. Tyle że tam nawet drzwi się dobrze nie zamykały, więc był to pozorny azyl. Więcej prywatności zapewniało mi chodzenie na wspólny strych (w naszym budynku znajdowały się trzy mieszkania), gdzie oprócz sznurków do suszenia ubrań mieliśmy łóżko i resztę szpargałów (albo bambetli – jak zwał, tak zwał). Latem dało się tam posiedzieć, bo było ciepło, ale zimą już niestety nie, bo nie było żadnego ogrzewania, a malutkie otwory w ścianach zapewniające wentylację oprócz świeżego powietrza wpuszczały też zimno i wiatr. Tak wyglądało moje dzieciństwo. Dla mnie z tamtych czasów – normalne. Dla mnie dziś – trudne.
Może to dzięki książkom, które od zawsze uwielbiałam czytać, miałam w sobie odwagę i ciekawość, żeby poznawać świat. Jednym z moich pierwszych marzeń było mieć własne książki i pamiętam radość, jak na Dzień Dziecka dostałam od mamy baśnie Andersena. Brzydkie kaczątko przeczytałam z tysiąc razy. Miałam wtedy jakieś siedem lat. Z czasem moja domowa biblioteka się powiększała, choć nadal regularnie korzystałam z lokalnej wypożyczalni. Od małego bardzo dużo się uczyłam i nikt mnie nie musiał do nauki gonić. Raczej było odwrotnie. Mama czasami wręcz wyganiała mnie na dwór, bo za długo siedziałam nad książkami. Tyle że ja lubiłam się uczyć. Mój wysiłek nie poszedł na marne. Dostałam się do najlepszego liceum w województwie. Wprawdzie musiałam dojeżdżać codziennie 20 kilometrów autobusem, ale to było normalne. Każdy nastolatek z naszej wsi dojeżdżał autobusem do jakiejś szkoły średniej. Oczywiście dla mojej mamy wiązało się to z wyższymi wydatkami. Żeby dodatkowo nie obciążać jej finansowo, już od szkoły podstawowej dużo pracowałam każdego lata, a w roku szkolnym udzielałam korepetycji z matematyki. Kieszonkowe to był przywilej dzieci z bardziej zamożnych rodzin i ja takiego luksusu nie doświadczałam.
To dzięki pracom dorywczym mogłam spełniać swoje marzenia. Jednym z nich był wyjazd w odwiedziny do koleżanki, która mieszkała we Włoszech. To była moja pierwsza podróż za granicę i do tego samodzielna. Gdy teraz o tym myślę, dziwię się mamie, że mnie puściła, bo ja na jej miejscu bym była przerażona. W tamtych czasach nie miałam komórki (nie dlatego, że nie było nas na nią stać, po prostu wówczas nikt z moich rówieśników jeszcze telefonu nie miał), więc kontakt z rodziną był naprawdę ograniczony, a mimo to dostałam zgodę. A może tak długo o tym gadałam, że mama się po prostu poddała. Z Polski jechałam autobusem, który się zepsuł, jeszcze zanim przekroczyliśmy granicę kraju i przez czekanie na autobus zastępczy mocno wydłużyła nam się podróż. Moja koleżanka wiedziała, o której powinnam przyjechać, ale o awarii nie miała pojęcia, więc musiałam ją jakoś poinformować, że się spóźnię. Poradziłam sobie, pożyczając telefon od kierowcy, i wszystko się udało. Spotkałam się z koleżanką na dworcu w Genui i przeżyłam wspaniałe wakacje na północy Włoch. Najtrwalsze wspomnienia z tego wyjazdu to spacer uliczkami wioski, w której moja koleżanka mieszkała, gdzie wszędzie dookoła rosły winogrona, a także wyjazd na plażę z widokiem na Monako oraz komplement usłyszany od lokalnego Włocha na jakimś placyku. Tyle mi zostało w głowie po pierwszej nastoletniej wyprawie za granicę.
Jak tak się teraz zastanawiam, zawsze sądziłam raczej, że mogę coś zrobić, niż że nie mogę. I to już chyba dostałam w genach. Moja mama była bardzo zdolna matematycznie i pewnie gdyby miała trochę lepsze warunki i wsparcie w rodzinie, mogłaby iść na studia. Jednak jej życie potoczyło się inaczej i było cięższe. Mimo wszystkich przeciwności losu i dodatkowo własnych słabości wychowała mnie i moje rodzeństwo najlepiej jak potrafiła i nauczyła nas pracowitości. Basia (tak miała na imię moja mama) to był wulkan energii. Wszyscy ją w okolicy znali nie tylko z przykładania się do pracy, ale też z zamiłowania do zabawy, z reguły z wódeczką na stole. Jedno z moich wspomnień z dzieciństwa to imprezy u nas w mieszkaniu, obficie zakrapiane alkoholem. Tak, na tych 20 metrach kwadratowych. Jednak mimo tej jej słabości zawsze mieliśmy co zjeść i w co się ubrać. Basia pracowała praktycznie codziennie, do tego korzystała ze wsparcia pomocy społecznej oraz dobrej woli innych ludzi. Ziarnko do ziarnka i jakoś udawało nam się przetrwać od pierwszego do pierwszego.
Może dzięki temu wierzyłam, że mogę dużo osiągnąć, jeśli o to zawalczę, czy na to zapracuję. Nigdy nie dostałam nic za darmo, więc i tym razem zdawałam sobie sprawę, że aby mieć swoją „palmę”, muszę się sama o to postarać. Jednak na tym etapie „palma” była mrzonką, marzeniem, które jest, ale którego nie muszę realizować. Była opcją „co by było gdyby”. Fajnie o niej pogadać ze znajomymi, zostanie jednak w sferze marzeń na zawsze.
Potrzebowałam męskiej ręki, która wskazała mi, że ten kierunek jest do osiągnięcia, że nie musi być zawsze tylko za niedosięgłym horyzontem, ale może być realny. Potrzebowałam po prostu kopa w tyłek, w pozytywnym tego wyrażenia znaczeniu.4
Decyzja zapadła – o matko, i co teraz?
Od 2013 roku trochę wody upłynęło, zanim klamka zapadła i podjęliśmy decyzję o przeprowadzce za granicę. W międzyczasie udaliśmy się na urlop do Londynu i Paryża, ale żadne z tych miast nie zapraszało nas do zamieszkania tak jak Barcelona. Od czasu do czasu temat przeprowadzki powracał w rozmowach. Jednocześnie nasze życie w Polsce nabierało tempa. Ja pięłam się po szczeblach kariery cały czas w tej samej firmie, w której zostałam zatrudniona zaraz po studiach. Mariusz miał stabilną pracę. Poznaliśmy fajnych ludzi na zajęciach z salsy i bachaty. Jednak coś nas nadal w życiu uwierało. Było jak chodzenie z małym kamykiem w bucie, który niby tak bardzo nie przeszkadza, ale na dłuższą metę będzie nie do wytrzymania.
To, że nie mamy dzieci, okazało się dużym plusem, bo o wiele łatwiej przeprowadzić się z dwoma kotami niż z dwojgiem dzieci. Tak, też tworzymy tradycyjny model rodziny – rodzice plus córka i syn, tyle że są to kocie dzieci. Wszystko się zgadza, tylko 500+ na koty nam nie przyznali. W 2015 roku nadszedł moment, w którym mieszkanie w innym kraju stało się dla mnie mentalnie możliwe, do czego dość mocno zmotywowały mnie zmiany polityczne w Polsce. Wprawdzie marzyłam od wielu lat, żeby kiedyś mieszkać w domku przy plaży otoczonym palmami, ale od marzenia do realizacji jest strasznie długa droga.
O ironio, myślę, że w zdecydowaniu się na przeprowadzkę pomogło mi szkolenie z planowania, zorganizowane przez mojego ówczesnego pracodawcę. To tam się nauczyłam, jak z wykorzystaniem mapy myśli (ang. mind map) zapisywać swoje zamierzenia, jak dokonywać ich wizualizacji i jak je zrealizować. Do dziś systematycznie z Mariuszem dokonujemy przeglądu naszych celów. Dzięki temu widzimy, co już osiągnęliśmy, a co jeszcze chcemy osiągnąć. I nie mówię tu o celach raczej nierealnych, jak zostanie prezesem w firmie czy uratowanie tysiąca kotów przed bezdomnością. Często są to cele bardzo przyziemne i małe, typu: zrobić USG piersi, zapisać się na lekcje hiszpańskiego czy oszczędzić co miesiąc 300 złotych.