Bardzo spokojna okolica - ebook
Bardzo spokojna okolica - ebook
Upalnego lata 1980 roku w niewielkim Wylie w Teksasie sąsiedzi odkryli zwłoki Betty Gore. Każdy, kto tej nocy widział jej ciało, odruchowo odwracał wzrok: kobiecie zadano ponad czterdzieści ciosów siekierą. Ślady wskazywały, że po dokonaniu zbrodni zabójca wziął prysznic, by zmyć z siebie krew, a następnie wyszedł, zostawiając w domu jedenastomiesięczną córkę Betty. Na stole w kuchni zamordowanej znaleziono gazetę otwartą na recenzji filmu o szaleńcu mordującym za pomocą siekiery.
Sielskie Wylie nie widziało dotąd tak brutalnego morderstwa. Miasteczko pełne młodych małżeństw i pobożnych parafian zamarło z przerażenia.
Bloom i Atkinson szczegółowo odtwarzają przebieg wydarzeń i proces, który wzbudził oburzenie opinii publicznej. Portretując relacje między mieszkańcami, autorzy kreślą wciągającą opowieść o dwóch małżeństwach z amerykańskiej prowincji i świecie, w którym sąsiedzi łatwiej przebaczą zabójstwo w biały dzień niż skazę na wizerunku idealnej gospodyni domowej.
„Ta doskonale udokumentowana […] tragedia w łonie amerykańskiej klasy średniej z pewnością zafascynuje miłośników kryminałów.” „Kirkus Reviews”
„Wciągająca jak najlepsze powieści i wnikliwa jak najlepsze studia historyczne.” „Dallas Times Herald”
„Ta trzymająca w napięciu książka olśniewa również przenikliwością obserwacji dotyczących społeczeństwa i ludzkiej psychiki.” „Library Journal”
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-721-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Legs McNeil Gillian McCain _Please kill me. Punkowa historia punka_ (wyd. 2)
Magdalena Rittenhouse _Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero_ (wyd. 2 zmienione)
Rachel Louise Snyder _Śladów pobicia brak. W pułapce przemocy domowej_
Jon Krakauer _Wszystko za życie_
Ewa Winnicka _Greenpoint. Kroniki Małej Polski_
Paul Theroux _Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji_ (wyd. 2)
Lawrence Wright _Szatan w naszym domu. Kulisy śledztwa w sprawie przemocy rytualnej_
Geert Mak _Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki_ (wyd. 2)
Timothy Egan _Brudne lata trzydzieste. Opowieść o wielkich burzach pyłowych_
Charlie LeDuff _Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje_ (wyd. 2)
Alex Kotlowitz _Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago_ (wyd. 2)
Piotr Jagielski _Święta tradycja, własny głos. Opowieści o amerykańskim jazzie_
Jan Błaszczak _The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side_ (wyd. 2)
Woody Guthrie _To jest wasz kraj, to jest mój kraj_
Lawrence Wright _Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę_ (wyd. 2 zmienione)
Sara Marcus _Do przodu, dziewczyny! Prawdziwa historia rewolucji Riot Grrrl_
Nick Bilton _Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę_ (wyd. 2)
Nicholas Griffin _Miami 1980. Rok niebezpiecznych dni_
Nicholas D. Kristof Sheryl WuDunn _Biedni w bogatym kraju. Przebudzenie z amerykańskiego snu_
Richard Grant _Najgłębsze Południe. Opowieści z Natchez, Missisipi_
Lawrence Wright _Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood_ _i pułapki wiary_ (wyd. 2)
Sam Quinones _Dreamland. Opiatowa epidemia w USA_ (wyd. 3)
Rosecrans Baldwin _Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach_
Alex Marzano-Lesnevich _Pamięć ciała. Przemoc seksualna, morderstwo i kara_
William S. Burroughs Jack Kerouac _A hipopotamy żywcem się ugotowały_ (wyd. 2)
Robert Kolker _W ciemnej dolinie. Rodzinna tragedia i tajemnica schizofrenii_ (wyd. 2)
Bob Drury Tom Calvin _Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów_ (wyd. 3)
Jon Krakauer _Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija_ (wyd. 2)
Olivia Laing _Miasto zwane samotnością. O Nowym Jorku i artystach osobnych_
Jenn Shapland _Moja autobiografia Carson McCullers_
Charlie LeDuff _Praca i inne grzechy. Prawdziwe życie nowojorczyków_ (wyd. 2)
Patti Smith _Pociąg_ _linii M_ (wyd. 2)
Harry Crews _O mułach i ludziach. Dzieciństwo w Georgii_
Patti Smith _Poniedziałkowe dzieci_ (wyd. 3)1 BOŻY PLAN
– Dawno, dawno temu były sobie trzy drzewa…
Dzieci przestały się wiercić w kościelnych ławkach. Słychać było tylko szum sufitowego wentylatora i sporadyczny szelest papieru, gdy młodsze bawiły się kartkami ze słowami pieśni. Wszystkie pięćdziesiąt par oczu patrzyło na środek, gdzie przed ołtarzem stała Candy Montgomery, czekając na zupełną ciszę. Zawsze udawało się jej do niej doprowadzić. Na ogół dzieci nie są w stanie skupić się w kościele przez dłuższą chwilę, ale codzienne opowieści Candy były wyjątkiem.
– Dawno, dawno temu były sobie trzy drzewa, wysoko na wzgórzu – zaczęła od nowa. – Rosły i rosły przez długie stulecia. Czasem ze sobą rozmawiały. Największe z nich mówiło (nadała głosowi głębokie, męskie brzmienie): „Kiedy dorosnę, chcę zostać wielkim okrętem, najpiękniejszym żaglowcem świata”. Drugie, średnie drzewo mówiło: „Kiedy ja dorosnę, chcę zostać kołyską, najcudowniejszą rzeczą na świecie”. Natomiast trzecie drzewo, najmniejsze, mówiło: „Ja nawet nie chcę, żeby mnie ścięto; chcę stać tutaj wiecznie, wskazując na Boga”.
Powiedziawszy to, Candy wzniosła rękę ku sufitowi gestem, który minionego wieczoru przećwiczyła ze swoim mężem Patem. Dzieci były oczarowane. Kiedy Candy snuła te opowieści, w całym jej zachowaniu było coś dziecinnego: promieniowała prostą, autentyczną radością. W wytartych niebieskich dżinsach, japonkach i luźnej zwiewnej bluzce wyglądała nawet trochę jak dziecko, a przynajmniej jak nastolatka. Blond włosy obcięła i zrobiła z nich krótkie afro w stylu wczesnych lat siedemdziesiątych. Ta fryzura nie spodobała się Patowi; stwierdził, że wygląda w niej jak panienka lekkich obyczajów. Ale wszystkim innym afro się podobało, a oprócz tego napełniało Candy poczuciem wolności. Była tego rodzaju matką, której można mówić po imieniu, zgodnie z dziecięcą przekorą przeciwko odwiecznemu porządkowi. Można było odnieść wrażenie, że nie wie, jak kończy się ta historia, i wymyśla ją w trakcie opowiadania.
– Jednak pewnego dnia na wzgórze trzech drzew przyszli drwale – powiedziała, marszcząc brwi. – Jeden z nich spojrzał na największe drzewo i rzekł: „Będzie z niego doskonała łódź rybacka”. Największe drzewo gorzko zapłakało. Mimo to drwale je ścięli. – Zrobiła efektowną pauzę. – I zostało tą właśnie łodzią, której Piotr użył jako ołtarza do głoszenia Dobrej Nowiny.
Candy miała ów nagły i zaskakujący uśmiech, który zamyśloną introwertyczkę w mgnieniu oka przemienia w swawolną rozrywkową dziewczynę. Uśmiechnęła się w ten sposób, jakby chciała powiedzieć: „Czyż nie bawimy się tutaj świetnie?”.
– Niewiele później drwale wrócili – podjęła. – Jeden z nich spojrzał na średnie drzewo i rzekł: „Będzie z niego doskonała stajnia”. Średnie drzewo zapłakało gorzko, lecz mimo to drwale je ścięli. I zostało tą właśnie stajenką, w której urodził się Jezus, najlepszą kołyską ze wszystkich. – Poczekała, aby aura zaciekawienia zgęstniała. – A potem… – zaczęła odrobinę ciszej. – Wkrótce potem drwale przyszli po trzecie drzewo. Jeden z nich orzekł: „Będzie z niego doskonały krzyż”. Najmniejsze drzewo zapłakało najbardziej rozdzierająco ze wszystkich, mimo to zostało tym właśnie krzyżem, na którym zawisł Jezus. I który stoi do dzisiaj, wskazując na Boga. Należy zawsze pamiętać – zakończyła uroczyście Candy – że nie jesteśmy tym, czym chcemy być, lecz tym, czym mamy być zgodnie z Bożym planem.
Był 13 czerwca 1980 roku, początek upalnego, przytłaczającego teksańskiego lata. Tuż przed dziewiątą rano Candy Montgomery dotarła do świątyni Zjednoczonego Kościoła Metodystycznego w Lucas. Gdy tylko zaparkowała na wysypanym żwirem placu, z impetem otwarło się dwoje drzwi starego białego kombi, wysiadły z niego jej dzieci i pobiegły do środka. Ian, beniaminek matki, chadzał własnymi drogami, natomiast Jenny i jej najlepsza przyjaciółka Alisa Gore trzymały się razem, nierozłączne, jak tylko mogą być sześciolatka z siedmiolatką. Zaczynał się ostatni dzień wakacyjnej szkółki biblijnej, dzień budzący mieszane uczucia u kilkunastu kobiet, które stawiły się tego ranka do pracy. Z jednej strony miało to być ich święto, tych, które przez cały tydzień uczyły dzieci i opiekowały się nimi; w południe uczczą to uroczystym lunchem w starej świątyni. Z drugiej strony będą więcej niż szczęśliwe, kiedy to się skończy. Chociaż szkółka działała tylko przez pięć dni w roku i tylko do południa, narzucała tak sztywny harmonogram związany z koordynacją dowożenia i odwożenia dzieci, szykowaniem posiłków, zatrudnianiem opiekunek i planowaniem lekcji, że kobiety nieraz myślały, że nie dotrwają do końca tygodnia. Ostatni dzień oznaczał dodatkowe ciężary związane z gotowaniem i przedstawieniem kukiełkowym dla zaproszonych rodziców. Niektóre z kobiet żartowały, że w piątek trzynastego przypada „rozdanie dyplomów”.
Candy Montgomery miała do zrobienia jeszcze furę innych rzeczy. Przy śniadaniu dzieci tak długo wierciły jej dziurę w brzuchu, że uległa i obiecała, że owszem, Alisa Gore będzie mogła spędzić u nich jeszcze jedną noc, chociaż zwykle nie pozwalano dziewczynkom spać razem dwa razy z rzędu. Ponadto tak, zapyta matkę Alisy, czy ta pozwoli córce pójść wieczorem z rodziną Montgomerych na _Imperium kontratakuje_. Ta zmiana planów oznaczała jednak, że Candy będzie musiała skorygować swój rozkład jazdy (na „dalekich przedmieściach” Dallas, jak nazywa się hrabstwo Collin, udany dzień rodziny zależy od efektywnego używania samochodu przez panią domu). Kolejny nocleg Alisy pociągał za sobą odpowiedzialność za jej popołudniową lekcję pływania w Wylie, a Candy miała już w planie kilka kursów do różnych okolicznych miejscowości: kombi trzeba zatankować (w Allen), pomóc przy uroczystym lunchu (w Lucas), jechać do sklepu Target (w Plano) po kartki z życzeniami na Dzień Ojca. No i obiecała pożyczyć stolik do kart swojej najlepszej przyjaciółce (w Fairview), którą w weekend odwiedza rodzina. To już pięć spraw do załatwienia w różnych miejscowościach – koszt mieszkania poza miastem. Wcale nie była pewna, czy zdąży ze wszystkim. W dodatku Alisa powiedziała, że kostium kąpielowy ma w domu, wobec czego trzeba będzie zajechać również tam i wziąć go od Betty Gore.
Pierwsza była szkółka biblijna. Zaraz po przyjeździe Candy chwyciła torebkę i poszła na plebanię. Wielebny Adams na pewno chętnie się dowie, że skończyła układać listę osób i instytucji do obdzwonienia przez swój komitet. Oczywiście, nie tytułowała go wielebnym. Jakoś nigdy nie była w stanie zwracać się do niego inaczej niż „Ron”, może dlatego, że miał zaledwie dwadzieścia pięć lat, a może dlatego, że metodyści w Lucas nigdy nie byli specjalnie ceremonialni. Pamiętała, że Ron nie będzie uczestniczyć tego dnia w zajęciach, podejrzewała nawet, że w istocie _nie lubi_ szkółki. Że uważa ją za rzecz niepoważną, sprawę kobiet. Biedny Ron. Gdzieś za głową pełną planów budowlanych i pociągnięć budżetowych, za arogancją młodego człowieka na pierwszej placówce duszpasterskiej krył się, być może, miły facet. Nigdy jednak nie dał się poznać od tej strony. Powiedziała mu o listach, a on odchrząknął z zadowoleniem. Potem pośpieszyła do kościoła i wpadła tam w chwili, gdy dzieci pochylały głowy do pierwszej modlitwy z Betty Huffhines.
Candy zostawiła sobie _Trzy drzewa_ na ostatni dzień szkółki. To było dla niej coś szczególnego, nowoczesna przypowieść, którą usłyszała w tym roku na dorocznej konferencji metodystów w Dallas. Przez minione dwa lata była świecką delegatką kościoła w Lucas, na co się zgodziła z powodów związanych nie tyle z metodyzmem jako takim, ile z odczuciem ciepła, bezpieczeństwa i przynależności, jakim napełniała ją miejscowa przydrożna świątynka. Miejsce, gdzie można było wyznawać religię, nie demonstrując religijności, co według niej odróżniało metodystów z Lucas od ograniczonych ortodoksyjnych prezbiterian, wśród których się wychowała. Nigdy nie rozmawiała o tym z nikim oprócz Jackie, pastorki sprzed Rona, ale sprowadzało się to do jednego słowa: miłość. Jackie zawsze głosiła wyłącznie miłość. Właśnie dlatego Candy tak bardzo lubiła _Trzy drzewa_; były tak pełne miłości. Chrześcijańskie, ale pozbawione wszelkich odniesień biblijnych, które uniemożliwiają dzieciom rozumienie. Nieco podobne do historii, którą opowiedziała dzieciom we wtorek, historii o malutkim mężczyźnie i malutkiej kobiecie z piernika. Ta historia na pewno spodobałaby się im o wiele mniej, gdyby wiedziały, że jest przypowieścią o Adamie i Ewie. Gdy Candy poprzedniego wieczoru opowiedziała _Trzy drzewa_ Patowi, ten stwierdził, że to najlepsza historia w całym tygodniu.
– Fantastyczne! – zawołał. – Dzieciaki będą zachwycone.
Pat kochał kościół w Lucas niemal tak samo mocno jak ona. W pewnym sensie kościół ten reprezentował wszystko to, co Montgomery’owie pragnęli znaleźć, wyprowadzając się na przedmieścia. Tam po raz pierwszy w życiu poczuli, że mają dom.
Wygłosiwszy przypowieść dnia, Candy poprosiła dzieci, aby pochyliły głowy do ostatniej modlitwy, po czym pobiegły na zajęcia o dziewiątej trzydzieści. W tym roku szkółką kierowała Betty Huffhines, wobec czego właśnie ona i Candy nie prowadziły lekcji. Zostały zatem, aby uporządkować kościółek i zebrać kartki ze słowami pieśni. Potem Candy poszła do starej świątyni, niszczejącego, białego szalowanego budynku z betonowymi schodami i chudym krzyżem na spiczastym dachu. Bardzo lubiła ten stary dom; hulały w nim przeciągi, był niechlujnie zbudowany i za mały, ale mimo to uważała, że jest uroczy. Nowy kościół również był piękny: z dywanami, witrażami i wyściełanymi ławkami dla stu dwudziestu osób. Ale stary budynek miał w sobie ciepło i nostalgię, dzięki którym pokochała go od pierwszej wizyty przed trzema laty.
Weszła po schodach i przez przedsionek wkroczyła do dawnej nawy, gdzie ławki zastąpiono kawiarnianymi stolikami, a w miejscu ołtarza ustawiono koślawy stół bilardowy. Słyszała szuranie dziecięcych stóp na drewnianej podłodze dobiegające z narożnika, w którym zbierała się jedna z klas. Poszła do kuchni, gdzie – tak jak się spodziewała – zastała Barbarę Green, szykującą napoje z oranżady w proszku i ciastka na przerwę o dziesiątej trzydzieści.
– Pozwól, że ci pomogę – powiedziała Candy pogodnie. – Przygotuję lód. – Zawsze umiała sprawić, aby wszystko, co proponuje, wydawało się świeże i bezpretensjonalne.
Barbara zgodziła się i pokazała jej, gdzie są szklanki. Candy z przyjemnością gawędziła z Barbarą. Greenowie mieszkali dwa domy od nich, a mąż Barbary, Phil, pracował razem z Patem w Texas Instruments. Candy czuła, że Barbarze może się zwierzyć prawie ze wszystkiego. Wyjątkiem były jedynie sekrety, które dzieliła wyłącznie ze swoją najbliższą przyjaciółką Sherry Cleckler. Podziwiała Barbarę, ale też troszkę się jej bała. Wydawało się, że ta należy do tych nielicznych osób na świecie, które nigdy – lub prawie nigdy – nie miewają nieczystych myśli. Wprawiały ją w zakłopotanie nawet łagodne wulgaryzmy, ale miała dość wyrozumiałości i rozsądku, aby po prostu udawać, że ich nie słyszy. Była oddana rodzinie i żywiła prostą, autentyczną wiarę. Niekiedy Candy jej zazdrościła.
Candy prowadziła rozmowę o wszystkim i o niczym.
– Wiesz, wszystkie dzieci chcą obejrzeć najnowszą część _Gwiezdnych wojen_, więc Jenny i Alisa błagały mnie rano, żeby Alisa mogła zostać na jeszcze jedną noc i pójść z nami do kina. Ian po prostu ma fioła na punkcie _Gwiezdnych wojen_. Zebrał figurki wszystkich postaci; zawsze chce być Lukiem, kiedy Pat się z nim bawi. Pat obiecał, że go zabierze wieczorem, więc pójdziemy wszyscy. Myślę, że wpadnę do Betty, żeby ją zapytać o zgodę, i przy okazji zgarnę kostium kąpielowy Alisy. Jeśli wyruszę teraz, może zdążę to załatwić i zahaczyć o Target, żeby kupić kartki na Dzień Ojca dla Pata.
– Nie zapomnij o przedstawieniu kukiełkowym – powiedziała Barbara.
– Wrócę na czas. Powinnam się uwinąć w niecałą godzinę. Jestem pewna, że Betty będzie zadowolona z pozostania Alisy u nas na jeszcze jedną noc, bo ma urwanie głowy. Jednocześnie zajmuje się małą i planuje wakacje.
Żeby nie gryzło jej sumienie, naprędce pomogła jeszcze Betty w kilku prostych czynnościach, po czym pośpiesznie wyszła z kościoła, przystanąwszy tylko na dłuższą chwilę, aby porozmawiać ze swoją ulubioną opiekunką maluchów Connie Holmes. Tego dnia Connie zajmowała się sześciolatkami. Nikt inny nie widział, jak Candy wsiada do kombi i wjeżdża na drogę.
Tę okolicę, dokąd ze swoimi mężczyznami i dziećmi sprowadziły się te kobiety, nazywano po prostu „wsią”. Ściślej biorąc: było to osiem czy dziesięć amorficznych miasteczek na wschodzie hrabstwa Collin, ale obszar ten nie miał wspólnej nazwy. Kościół, w którym praktykowali Montgomery’owie, znajdował się w małej miejscowości rolniczej Lucas, jednak rolnictwo przestało tam istnieć, a członków kościelnej wspólnoty mieszkało zaledwie kilku. Postawiono go na niewielkim wzniesieniu otoczonym z trzech stron przez leżące odłogiem pszeniczne czarnoziemy, a z czwartej przez drogę stanową. Kiedy niebo było bezchmurne i wiał silny wiatr, jak działo się zwykle, krajobraz sprawiał wrażenie surowego i dziewiczego przyczółka, samotnego i cokolwiek złowrogiego, nie tyle pięknego, ile zdumiewającego w swojej szarobrunatnej pustce. W XIX wieku właśnie w tych stronach zatrzymali się i w końcu zawrócili ludzie ciągnący na zachód z Kentucky i Tennessee, ponieważ nie byli w stanie podołać okrucieństwom aury i nagiej bezbronności ziemi. Zostało niewielu; w głosach ich potomków nadal słychać wahanie ludzi rozgoryczonych owocami zwycięstwa. Członkowie wspólnoty wiernych kościoła w Lucas nie wiedzieli o tym zbyt wiele, jako że na ogół należeli już do drugiej fali przyjezdnych.
Większość z nich od czegoś uciekała: od miasta, tłoku, rutyny, zagrożenia przestępczością, drożyzny mieszkaniowej, problemów miejskich nieznanych ich rodzicom. Przybywali w latach siedemdziesiątych, kiedy dallascy deweloperzy wykupywali masowo farmerów. Osiedlali się na parcelach wielkości pastwisk, w domach projektowanych specjalnie dla nich przez architektów, którzy ochoczo zbijali kokosy na zaspokajaniu zachcianek takich klientów. Posyłali dzieci do wiejskiej szkółki, wstępowali do lokalnego klubu towarzyskiego, startowali w wyborach do rady miasta. A gdy odkryli uroczą świątynkę przy drodze w Lucas, znów zaczynali chodzić do kościoła. Trzydzieści kilometrów stamtąd na południowy zachód były zatłoczone autostrady Dallas, wielkie korporacje elektroniczne (w których jako inżynierowie, fizycy, analitycy systemów komputerowych pracowało wielu z nich), ciągnące się bez końca osiedla, centra handlowe i biurowe na północnych obrzeżach miasta, natomiast tutaj mieli ciszę, samotność i pewnego rodzaju kontrolę nad własnym życiem. Niektórzy z nich byli z tego dumni. „Właśnie tak było w domu”, mówili, albo: „Tak było dawniej”, albo: „Dzięki Bogu, stać nas było, żeby przeprowadzić się na wieś, więc dzieci mogą się uczyć w normalnych warunkach”. Wieś wydawała się czysta, beztroska, bezpieczna i niewinna. Jawiła się jako odrodzona Ameryka.
Przez środek tej krainy biegnie tak zwana _farm-to-market road_ 1378, kręta asfaltowa dwupasmówka łącząca McKinney, stolicę hrabstwa, z Wylie, starym kolejowym miastem, którego oblicze kształtują dzisiaj przemysł lekki i wielkie osiedla identycznych domów jednorodzinnych. Obydwa miasta są starsze i bardziej autentycznie zachodnie niż wszystko inne na przestrzeni dzielących je niespełna trzydziestu kilometrów. Droga FM 1378 stała się bowiem główną arterią nowych obszarów mieszkalnych pełnych wymyślnej architektury: domów naśladujących alpejskie wille, imitujących średniowieczne zamczyska, budowli tak złowrogich jak pawilony w parkach narodowych albo jak budynki ukryte w zaroślach nad jeziorem Lavon niczym tajne bazy rakietowe. Z tym przejawem indywidualnych upodobań kontrastowały bardziej swojskie okazy architektury preriowej: domy mobilne, sklepiki z przynętami dla wędkarzy, chaty bez okien, altany, stodoły, zapomniane cmentarze. Jedynym łącznikiem między przeszłością i teraźniejszością były ogrodzenia farmerskie z białych desek, mnożące się wzdłuż drogi i wokół wielu nowiutkich domów odwrotnie proporcjonalnie do liczby koni.
Candy wjechała na drogę i szybko rozpędziła kombi do osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Nie musiała bardzo się śpieszyć, ale gdy miała niezałatwione sprawy, robiła się niecierpliwa. Należała do osób, które najchętniej pracują rano, i czuła się najlepiej, kiedy wstawała wcześnie i załatwiała wszystko do południa, dzięki czemu zostawało jej mnóstwo czasu na pogaduszki z Sherry Cleckler. Dzisiaj będzie musiała zadzwonić do niej, że nie mogą się spotkać bodaj na kawę, bo musi dopilnować lekcji pływania Alisy. Ale nie zatelefonowała do matki Alisy. Zamiast tego wsiadła w auto i ruszyła na południe. Powie, co trzeba Betty Gore, gdy do niej dotrze, bo przecież i tak musi tam jechać po kostium kąpielowy. Prawdę powiedziawszy, często po prostu unikała rozmów z Betty. Uważała ją za osobę zimną i skrytą, a jeżeli chciała, żeby Alisa poszła z nimi do kina, to między innymi dlatego, że w przeciwnym razie mała mogłaby w ogóle nie zobaczyć filmu.
Nie lubiła jeździć do Wylie. Gore’owie mieszkali w najlepszej części miasta, na nowym osiedlu w części południowo-wschodniej, blisko szkoły, w której uczyła Betty. Lecz i tak owo osiedle nie umywało się do rezydencji i domów projektowanych na indywidualne zamówienie, budowanych na terenach na północ stamtąd. Kilka kilometrów na południe od Lucas Candy skręciła ostro w lewo i krajobraz się zmienił: w miejsce zielonej falującej prerii pojawiły się kolumnadowe bramy wjazdowe do małych farmerskich domków z aluminiowym sidingiem, zachwaszczonymi frontowymi trawnikami otoczonymi metalową siatką, z porzuconymi samochodami, zagrodami z drutu kolczastego i neonami.
Wkrótce dotarła do miasta. Podążała główną ulicą, mijając drogerię, dom pogrzebowy, sklep z zaopatrzeniem dla rolników i squat z pustaków, na którym napisano „POLICJA”. Przejechała przez tory kolejowe, główną szosę do Dallas, przemierzyła osiedle lichych domków i znów skręciła w lewo, ku morzu podobnych domów posadowionych blisko siebie na suburbiach. Powietrze nie było jeszcze gorące, ale już ciężkie, co zwykle zapowiadało duszne teksańskie popołudnie. Kilkoro dzieci bawiło się na trawnikach, bo matki na pewno im na to nie pozwolą w najgorszy upał w środku dnia, ale poza tym panował absolutny spokój.
Candy skręciła w Dogwood Street. Zwolniła, aż poznała fasadę domu Gore’ów, ceglaną z białymi wykończeniami. Zjechała na lewą stronę ulicy i zaparkowała przy krawężniku. Wzięła torebkę z przedniego siedzenia, podeszła chodnikiem do drzwi i zadzwoniła.
Tego ranka w szkółce biblijnej Marie Childs zajmowała się cztero- i pięciolatkami. Po przypowieści Candy zaprowadziła je do starego budynku i zarządziła odśpiewanie pieśni, żeby ustanowić choć namiastkę porządku. Omówiła temat lekcji na ten dzień: „Co byście chciały, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie”. Kiedy kończyła, zauważyła zmierzającą na parking Candy i zawołała do niej. Chciała powiedzieć, że nie potrzebuje już jej magnetofonu kasetowego i odda go później. Candy odmachała.
– Świetnie, niedługo wracam! – krzyknęła. – Jadę do Betty Gore i do Targetu!
Mary opowiedziała przypowieść na dzisiaj – o cudzie rozmnożenia chleba – a potem zarządziła zajęcia plastyczne. Dzieci robiły chleb i ryby z gliny i kartonu. Następnie ćwiczyły przedstawienie kukiełkowe przewidziane na zebranie o jedenastej; zaproszono matki, aby obejrzały spektakl o arce Noego, do której parami wchodzą zrobione przez dzieciaki zwierzęce postaci.
Półtorej godziny później, zgodnie z planem, zaczął się drugi tego dnia apel, na którym pojawiło się kilka matek. Rozbrykane dzieci hałaśliwie bawiły się zrobionymi przez siebie lalkami. Jednocześnie szykowano poczęstunek, więc do świątyni nieustannie wchodziły i wychodziły z niej różne osoby, co powiększało ogólny rozgardiasz, który najwyraźniej nikomu nie przeszkadzał. Kiedy przyszła pora na występ Iana Montgomery’ego, cichego pięcioletniego synka Candy, Marie Childs zlustrowała publiczność i zauważyła, że nie ma matki malca. Candy Montgomery była nieobecna od przeszło półtorej godziny.
Z palca lewej stopy lała się krew. Candy popatrzyła nań tępo, po czym poszukała w torebce kluczyków.
Teraz jesteś w samochodzie. Zachowujesz się normalnie. Samochód wciąż jest. Wszystko wygląda tak samo.
Czuła pustkę w głowie i przez kilka chwil była zaledwie mgliście świadoma, że auto ruszyło.
Kartki na Dzień Ojca. Przedstawienie kukiełkowe. Krok po kroku, działaj po prostu krok po kroku, a wszystko będzie dobrze. Nie myśl o tym domu… Kartki na Dzień Ojca.
Gapiła się na główną ulicę Wylie i miała wrażenie, że samochód wcale się nie porusza. Wtem ulica się skończyła. Candy wlepiła spojrzenie w znak stopu i wystraszyła się go. Potrzebowała ruchu. Potrzebowała mieć coś do roboty.
Nie możesz teraz stracić panowania. Nic się nie zmieniło.
Samochód skręcił w lewo, w mało uczęszczaną wiejską drogę prowadzącą na zachód, do osiedla Dallas Plano. Droga przecięła tory kolejowe i biegła teraz przez puste odłogi. Chwasty wybujały na wysokość ramion.
Myśl o czymś.
Spojrzała na podołek i nagle poczuła chłód na nogach. Niebieskie dżinsy były nasiąknięte wodą. Nozdrza Candy wypełniła woń aseptycznego płynu do płukania. Przez chwilę myślała, że zwymiotuje.
Czemu ja jestem mokra? Ten zapach. Nie wolno panikować. Normalnie. W lewo, w prawo… Dzień Ojca, w lewo, Target… Czemu ten samochód nie jedzie szybciej?
Palec zaczął rwać.
O Boże, boli… Skaleczyłam go o drzwi burzowe, tak to było. Ale czemu jestem mokra?
Auto przemknęło obok porzuconego wagonu kolejowego i szeregu mobilnych domów, po czym znacznie zwolniło przed pulsującym żółtym światłem. Następnie skręciło ostro w prawo, w mało uczęszczaną asfaltową drogę biegnącą przez Murphy i dalej na północny zachód. Daleko od Plano, daleko od kościoła w Lucas, daleko od Wylie, w pustkę szerokiej prerii.
Jesteś taka brudna. Gdzie ten kościół…? Kochasz ten kościół. O Boże, boli. Nikt się nie dowie. Nie mogłaś tego zrobić. Nikt się nie dowie.
Trzy kilometry na północ od Murphy, po prawej stronie asfaltówki, długa kręta alejka dojazdowa prowadziła do białej rezydencji z kolumnadą przy wejściu. Rezydencja stała w sercu rozległego nieskazitelnego pastwiska okolonego ogrodzeniem farmerskim. Wzdłuż dojazdówki i pod dziwnymi kątami przy głównej drodze stało kilkanaście samochodów i busów. Większość ich pasażerów kręciła się wokół z aparatami fotograficznymi, robiąc zdjęcia wysokiej łukowej bramy z napisem „Southfork Ranch”. Ludzie ci (a działo się tak codziennie) przyjechali zwiedzić plener, w którym kręcony był pewien serial telewizyjny ukazujący galerię przerysowanych teksańskich postaci, dla których owa posiadłość stała się symbolem niespełnionych marzeń. Żaden z turystów nie zauważył starego białego kombi, które tego dnia przemknęło obok. Kierująca nim kobieta patrzyła tępo w białą linię na drodze.
Tina miała zaledwie pięć lat, ale lubiła bawić się ze starszymi dziewczynkami z sąsiedztwa, gdy tylko jej pozwalano. Zwłaszcza z siedmioletnią Alisą Gore, która mieszkała w domu o ceglanej fasadzie z białymi wykończeniami i miała maleńką siostrzyczkę. Tego dnia Tiną zajmowała się babcia. Pozwoliła jej wyjść na trochę na dwór, zastrzegłszy, żeby nie odchodziła daleko. Tina postanowiła iść do Alisy. Była pewna, że Alisa jest w domu, bo zauważyła tę kobietę – z kręconymi jasnymi włosami, w niebieskich dżinsach. Tina widziała, jak tamta wychodzi z domu Alisy i wsiada do kombi. Musiała się śpieszyć, skoro przejechała tuż obok Tiny i nawet na nią nie spojrzała. Dojechała do końca kwartału, skręciła i znikła.
Właśnie dlatego Tina pomyślała o Alisie. Zanim przeszła przez ulicę, rozejrzała się w obie strony, a następnie podeszła do drzwi i zadzwoniła. Słyszała dobiegający z wnętrza płacz siostrzyczki Alisy, wobec tego zaczekała, aż Alisa otworzy. Jednak dziecko nie przestawało płakać, naprawdę głośno. I nikt nie podchodził do drzwi, mimo że dzwoniła raz po raz.
Po chwili przestała dzwonić, zapukała, a następnie poszła na tyły domu, gdzie matka i ojciec Alisy parkowali samochody. Zobaczyła, że auta są na miejscu, więc w końcu wróciła do swojego domu i powiedziała babci, że siostrzyczka Alisy płacze, ale Alisy nie ma.
Nie zauważyła czerwonych plamek przed drzwiami domu Alisy.
Nikt nie musi wiedzieć.
Białe kombi krążyło po odludnych zakątkach hrabstwa Collin. Dotarło do skrzyżowania odległego o niecały kilometr od kościoła w Lucas. Kościół był po prawej, kombi pojechało prosto.
Sucha i czysta, musisz być sucha i czysta. Uspokój się teraz. Nikt nie musi wiedzieć.
Samochód skręcił w pustą i mało uczęszczaną drogę łączącą dwie główne trasy w hrabstwie. Po pewnym czasie powrócił na FM 1378, ale daleko na północ od kościoła w Lucas. I jechał dalej na północ: obok starego kościoła, czerwonego budynku szkoły, przez wąski kamienny most, w górę wzniesienia. Na szczycie skręcił w prawo, w dziurawą szutrówkę, która ginęła w zagajniku dębów i wiązowców.
Po lewej, po drugiej stronie wąwozu stał duży piętrowy dom w stylu Tudorów. Dom burmistrza Haasa. Miał latarnię gazową z drewnianym królikiem. Krajobraz znów był swojski. W dół łagodnego zbocza, w lewo, w szutrową drogę i w górę stromego podjazdu. Dopiero teraz widać było z auta dom Candy, posadowioną na wzgórku, nowoczesną budowlę z drewna i szkła za dwoma czy trzema czerwonymi dębami, podobną do katedry, mającą ów stylowo niewymuskany wygląd właściwy hotelikom dla narciarzy w Kolorado. Rozległe podwórze okalało drewniane farmerskie ogrodzenie. Kombi ostrożnie wjechało do podwójnego garażu.
Nic się nie zmieniło. Ściągnij te ciuchy i uspokój się. Upierz i wysusz. Normalnie. Boże, palec.
Candy otworzyła kluczem drzwi prowadzące z garażu do domu i szybko wbiegła po schodach. Wszedłszy do głównej sypialni, ściągnęła bluzkę i dżinsy. Przeszukała szafki w łazience, ale nie znalazła tego, czego potrzebowała, zeszła więc na dół i z łazienki w korytarzu wzięła pudełko plastrów z opatrunkiem. Postawiła lewą stopę na sedesie i pochyliwszy się, obejrzała uważnie trzeci palec. Wytarła krew i najlepiej, jak potrafiła, okleiła go plastrem. Wzdrygnęła się na myśl o tym, jak głęboka jest rana.
Skaleczyłam się o drzwi burzowe. Nigdy ich nie naprawiliśmy.
Sięgnęła po bluzkę, zaniosła ją do kuchni i włożyła do zlewu. Nalała detergentu i puściła wodę.
O nie, znów ten zapach.
W Candy wezbrała panika, ale została szybko opanowana.
Zostawiła bluzkę do namoknięcia w zlewie i poszła na górę, żeby znaleźć inne niebieskie dżinsy. Porównała kolor z tymi ściągniętymi wcześniej i zaniosła je do łazienki. Wzięła krótki prysznic i umyła włosy. Kiedy skończyła, spostrzegła rozcięcie skóry na linii włosów po prawej stronie czoła. Osuszyła włosy ręcznikiem i poszła po kolejny plaster. Nie chciał się przylepić. Jakkolwiek go układała, sprężyste włosy wokół rany uniemożliwiały jego przylgnięcie. W końcu się poddała, wyżęła bluzkę, wciągnęła nowe dżinsy, a stare wrzuciła do pralki. Zaczekała chwilę, aż bluzka wyschnie w suszarce.
Dzięki Bogu, jest w kolorze burgunda.
Z szafy na górze wzięła jeszcze niebieskie tenisówki. Włożyła je zamiast japonek i zasznurowała mocno, aby dobrze przytrzymywały opatrunek na palcu. Sięgnęła po torebkę.
Była gotowa, by udać się do kościoła.
W trakcie czterech ostatnich epizodów przedstawienia kukiełkowego Betty Huffhines stała z tyłu kościoła. Potem matki zaczęły odbierać swoje dzieci i wychodzić. Na twarzy siedmioletniej Jenny Montgomery, która podeszła do Betty, malowała się konsternacja.
– Nie wie pani, gdzie jest moja mama? – zapytała.
– Nie – odpowiedziała Betty. – Ale lepiej zapytaj panią Green.
Barbara Green też nie wiedziała.
Betty wraz z pozostałymi jeszcze matkami ruszyła ku wyjściu, chcąc dopilnować lazanii, które szykowała na uroczysty lunch. Wychodząc, dostrzegła kombi Candy Montgomery, które właśnie zajechało na parking. Candy wyskoczyła z samochodu i podeszła do Barbary Green, przechodzącej z nowego kościoła do starego.
– Och, Barbaro! – zawołała zdyszana. – Pojechałam do Betty i zaczęłyśmy gadać, a kiedy spojrzałam na zegarek, wydawało mi się, że zdążę zahaczyć o Target, żeby kupić kartki na Dzień Ojca, więc pojechałam do Plano. Kiedy zaparkowałam, spostrzegłam, że mój zegarek stanął i jestem spóźniona, więc nawet nie weszłam do sklepu. Jestem taka zła na siebie, bo tak bardzo chciałam obejrzeć przedstawienie!
– Jenny właśnie o ciebie pytała – powiedziała Barbara.
– Niech to licho! Będę musiała im to jakoś wynagrodzić.
W starym kościele Candy i Barbara poszły prosto do kuchni. Kiedy się tam zjawiły, Betty Huffhines spojrzała na nie i zapytała:
– No więc, gdzieś _ty_ była?
– Och, tak mi wstyd – powiedziała Candy. – Pojechałam do Betty i się zagadałyśmy, a potem wydawało mi się, że zdążę kupić w Targecie kartki na Dzień Ojca. Ale kiedy tam dojechałam, odkryłam, że mój zegarek stanął i jestem spóźniona.
Tłumacząc się, wrzucała kostki lodu do szklanek i nalewała z dzbanka herbatę. Większość kobiet słuchała jej skomplikowanych wyjaśnień jednym uchem.
– Gdybym nie musiała wziąć od Betty kostiumu kąpielowego Alisy, tobym się nie spóźniła. Stanął mi zegarek.
Ktoś podał jej talerz i wszystkie kobiety poszły gęsiego do głównej sali starego kościoła. Usiadły przy jednym stole, ich dzieci przy drugim. Candy zajęła miejsce między Rhondą Hensley a Connie Holmes i łopatką nałożyła sobie na talerz porcję lazanii. Nastoletni Craig Huffhines i Jimmy Wright robili, co mogli, żeby zabawiać mniejsze dzieci, ale w sali i tak było głośno od pisków i gwaru rozmów. Connie i Rhonda zaczęły rozmawiać o nowych filmach.
– Dziś wieczorem zabieramy z sobą Alisę na _Imperium kontratakuje_ – powiedziała Candy. – To przypomina mi, że powinnam sprawdzić, jak się mają dzieci.
Wstając, sięgnęła po serwetkę i skierowała się do jednej z klas. Tam stanęła przed lustrem i osuszyła rozcięcie po prawej stronie czoła. Wróciła do stołu i usiadła bez słowa.
– Czemu jesteś dziś taka milcząca? – zapytała Rhonda.
Candy odchrząknęła. Miała sucho w ustach. Palec rwał ją okropnie. Uśmiechnęła się.
– Bo jem, a nie wypada mówić z pełnymi ustami.
Rhonda odpowiedziała uśmiechem. Powróciły do rozmowy o filmach.
Candy znów wstała od stołu. Przemknęło jej przez myśl, że może utykać, więc postarała się iść prosto. Znalazła inne lustro i znów starła krew. Wprawdzie wydawało się jej, że krwotok zatamowała już dawno, jednak czuła spływającą po czole krew, która ją zdradza.
Nikt nie musi wiedzieć. Dzień jak każdy inny.
Kiedy wróciła, kobiety już sprzątały ze stołu. Została przez kilka minut. Pomagała zmywać talerze i chować naczynia, aż do kuchni weszła Jenny i pociągnęła ją za bluzkę.
– Mamo, musimy kupić kartki na Dzień Ojca, pamiętasz?
– Och, prawie zapomniałam! Dobrze, kochanie, za chwilkę będę gotowa.
Gdy wychodziła z kuchni, żeby odnaleźć Iana i Alisę, Betty Huffhines zauważyła coś dziwnego. Candy Montgomery, która latem zawsze chodziła w japonkach, miała na nogach niebieskie tenisówki.
Popołudnie mijało jej jak we mgle. Zapakowała dzieci do kombi i pojechała do Allen, miasta oddalonego o osiem kilometrów i na tyle dużego, żeby były w nim supermarkety i domy towarowe. Całą czwórką weszli do Wal-Marta przy Highway 5, ale Candy nie udało się zaprowadzić dzieci prosto do półki z kartkami, zanim zaczęły mieć inne zachcianki. Pierwsza była Jenny. Gdy zobaczyła dział ze słodyczami, już wiedziała, czego chce. A Ian i Alisa ją zachęcali.
– Batoniki ryżowe Nestlé! Mamo, batoniki, możemy?
Candy miała niezłomną zasadę, by nie kupować żadnych produktów Nestlé. Przyłączyła się do bojkotu, który ogłoszono z powodu tego, że firma sprzedawała w Trzecim Świecie podejrzaną odżywkę dla niemowląt. Dzieci wiedziały, że słodycze Nestlé są zakazane, i pewnie dlatego pragnęły ich tym bardziej. Ale tego dnia Candy nie miała siły walczyć, więc uległa.
– Weźmiemy po jednym dla każdego, gdy będziemy wychodzić – powiedziała.
Przy półce z kartkami dzieci chciały obejrzeć wszystkie. Ian wybrał tę, którą pierwszą wziął do ręki, z zabawnym wąsatym mężczyzną w słomkowym kapeluszu. Kiedy się ją otwierało, ze środka wyskakiwał słomkowy kapelusz. Powinszowanie głosiło: „KAPELUSZE Z GŁÓW na cześć wspaniałego ojca”. Jenny chciała kartkę z wierszem. Wybrała taki:
W Dniu Ojca
Chcę ci życzyć szczęścia
I jeszcze ci powiedzieć,
Jaką miłością i dumą napełnia mnie
Każde o tobie wspomnienie.
Candy wybrała kartkę żartobliwą; darowywali sobie takie kartki, odkąd się poznali. Na tej był komiksowy wizerunek żony z kręconymi włosami i uróżowanymi policzkami. „Szczęśliwego Dnia Ojca, kochanie – brzmiały życzenia. – To naprawdę bardzo wiele dla mnie znaczy, mieć takiego męża jak ty”. Na drugiej stronie kartki widniała ta sama postać i słowa:
Tyle czasu,
ile rozczarowań,
ile bólów głowy,
ile zmartwień…
Wreszcie na trzeciej stronie:
…ALE TEŻ – ILE FRAJDY!
Pat będzie zachwycony.
Dzieci były prawdziwą pociechą. Zajmowały myśli Candy, odpędzały upiory.
Po przyjeździe do domu wręczyła Alisie kostium kąpielowy i powiedziała, żeby ta przygotowała się do popołudniowej lekcji. Potem otworzyła pralkę, wyżęła sprane niebieskie dżinsy i włożyła je do suszarki. Ian wyszedł na podwórko za domem, dziewczynki były na górze. Podniosła słuchawkę telefonu w kuchni i zadzwoniła do Pata, do pracy.
– Pat, właśnie wróciliśmy do domu ze szkółki biblijnej i chcę się upewnić, że podejmiesz dość pieniędzy, bo Alisa idzie z nami do kina. Dzieci suszyły mi głowę o to rano, kiedy już wyszedłeś, więc obiecałam, że zapytam Betty, czy Alisa może zostać na jeszcze jedną noc. Potem musiałam pojechać do Betty po kostium kąpielowy Alisy i tak się zagadałyśmy, że straciłam poczucie czasu. A kiedy podjechałam pod Target, zauważyłam, że stanął mi zegarek, tak że w końcu nie dotarłam do szkółki na czas.
– Uhm – mruknął Pat, który właśnie wrócił z pikniku dla pracowników Texas Instruments i chciał czym prędzej udać się do North Building, żeby przeprowadzić pewne obliczenia komputerowe. – Więc Betty pozwala Alisie iść z nami do kina?
– Właściwie to nie powiedziała nic o kinie – odparła Candy. – Ale zgodziła się, żeby Alisa spędziła u nas jeszcze jedną noc.
– Nie mam nic przeciwko temu, kochanie. Niedługo pójdę do banku.
– Pat, wiesz może, gdzie dzisiaj pracuje Allan?
– Allan Gore? Nie. A czemu pytasz?
– Nic ważnego. W porządku, spotkamy się za piętnaście piąta na parkingu.
– Doskonale.
Pat rozłączył się. „O co właściwie jej chodziło?”, pomyślał.
Po południu 13 czerwca 1980 roku ani nikt nie wszedł do domu pod numerem 410 przy Dogwood Street, ani z niego nie wyszedł. Z domu Allana i Betty Gore’ów, dwójki ich dzieci i dwóch cocker spanieli. Telefon dzwonił bez przerwy, ale go nie odbierano. Około dwunastej do drzwi zadzwonił kurier z firmy spedycyjnej, ale nikt mu nie otworzył. Około szesnastej, niedługo przed odlotem, z lotniska w Dallas zadzwonił sam Allan Gore, ale po dziesięciu czy jedenastu sygnałach odwiesił słuchawkę. O tym, że dom nie jest opuszczony, świadczył jedynie dobiegający z wnętrza stłumiony spazmatyczny płacz małego dziecka.
Za domem dwa psy biegały nerwowo wokół podwórka, wyjąc i skamląc na zmianę, jakby były zdezorientowane. Lub może po prostu przestraszone.PRZYPISY
Nazwisko bohatera powszechnie znanej rymowanki: _Jack Spratt could eat no fat_, Jack Spratt nie mógł jeść tłuszczu (jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
Park rozrywki w Arlington.
Wieżowiec w Dallas, w którym w latach siedemdziesiątych XX wieku mieściły się najlepsze restauracje. Dziś jest częścią hotelu Sheraton.
National Bureau of Standards (NBS), obecnie National Institute of Standards and Technology (NIST, Narodowy Instytut Norm i Techniki).Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I