Barnim. Tartan - ebook
BARNIM Tartan to opowiadanie, które poprzedza wydarzenia zawarte na kartach Ognia i Wody. Barnim wplątuje się w konflikt pomiędzy zwaśnionymi rodami krewkich Szkotów. Klanowe waśnie, bijatyki o honor, uczty zakrapiane szlachetną whisky i odwieczne marzenia o zjednoczeniu. Czy Krach zmienił cokolwiek w mentalności szkockich górali?
| Kategoria: | Opowiadania |
| Zabezpieczenie: | brak |
| ISBN: | 978-83-930963-7-4 |
| Rozmiar pliku: | 949 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
My mamy McIntoshów. Tych północnych. Oni mają McIntoshów z południa. My mamy MacPhersonów, oni Robertsonów. Jednak to sprawa między Grantami a Gordonami.
Cairngorms to – jak na szkocki standard – wysokie góry, jednak zbocze, z którego gnaliśmy, powoli zaczynało się kończyć. Pierwsi z naszych wojów, w tym Connor – wódz klanu Grant – biegli już po płaskim, a odległość od szeregu Gordonów malała w oczach. Może to i dobrze. Od tego wycia i zawodzenia rozbolało mnie gardło. Zaczęliśmy krzyczeć na samej górze, a zbiegnięcie paruset metrów zajmuje jednak kilka minut. Poza tym nie mam wprawy w takich wrzaskach.
W szeregach stojących na wrzosowisku nad brzegiem rzeczki coś się dzieje. Nieco z prawej od centrum szyku na pierwszą linię przepycha się drobna dziewczyna. Wśród bandy facetów w kieckach wyróżnia się przede wszystkim tym, że nie ma obnażonego torsu. Pewną podpowiedzią w kwestii płci jest też zdobiący jej głowę wianek polnych kwiatów. Wydostawszy się z tłumu dziewoja zaczyna wymachiwać rękoma.
Connor zwalnia nieco, spogląda w stronę gestykulującej żywo dziewczyny, podbiega do wyjątkowo rosłego, rudego Gordona – chyba to sam Aidan nazywany Diukiem – odrzuca miecz i obejmuje o głowę wyższego wodza drugiego klanu. Po chwili odsuwa go na odległość ramion i sadzi mu haka w podbródek. Cios wyprowadził aż z kolan, więc Aidana rzuca do tyłu tak, że jego wojskowe buty na solidnej podeszwie odrywają się od błotnistej ziemi. Kiedy wali się na plecy, zadarty kilt odsłania, co tylko mógł odsłonić. Lekko zamroczony Diuk podnosi się na łokciach i wybucha śmiechem. Connor klaszcze dłońmi o kolana i też zaczyna rechotać. Po chwili śmieją się już wszyscy. Poza mną. Usiłuję złapać oddech. Nawet nie próbuję tego pojąć.
Budynki destylarni wydają się mocno zdewastowane. Wszystkie wyglądają na splądrowane, niektóre noszą ślady ognia. Główny pawilon jest chyba w najlepszym stanie. Mimo wielu powybijanych szyb i szpecącego go kikuta potężnego komina, daje nadzieję na schronienie przed siąpiącym deszczem. Wiejący porywami wiatr też nie poprawia samopoczucia. Niby wyspiarski klimat powinien być łagodny, ale podmuchy znad Morza Północnego niosą zapach lodowca, a nie wiosny.
Górale czy „Hielans”, jak o sobie mówią, zdają się nie zwracać uwagi na pogodę. Na dziedzińcu, z którego szerokie stopnie prowadzą do głównego wejścia, zrzucili sprzęt, który miał być przydatny w starciu klanów. Stosy wszelkiej maści pałek, kijów do baseballa bądź hokeja, kasków, hełmów i białej broni zalegają w stosach obok rozpalonych dużych ognisk, na których pieką się pokaźne porcje krowiego mięcha. Dla mnie cztery ściany i dach są błogosławieństwem. Przywykłem do zdecydowanie cieplejszych i o wiele mniej wilgotnych stron. Tu wszystko chlupocze, kapie, szumi. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem suchy. Może dzisiaj uda się wyschnąć. Wchodzę do wnętrza.
Błądzę wzrokiem między płomieniami buzującymi w wielkim kamiennym kominku a malowidłami – czy może bardziej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.