Barnim. Woda - ebook
Barnim. Woda - ebook
Barnim. Woda to kolejna odsłona przygód tytułowego samotnika i wagabundy. Tym razem zgadza się on pomóc mieszkańcom odizolowanej od świata osady odnaleźć odpowiedzi na temat ich przeszłości, niestety nie on jeden jest na ich tropie. Akcja nabiera tempa. To, co dotąd wydawało się proste i zrozumiałe, wikła się i komplikuje. Barnim musi stawić czoła nowym i starym wrogom, ale też własnym demonom, dowiadując się przy tym coraz więcej o wykuwającym się układzie sił w tej części odradzającego się świata.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-930963-4-3 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Błoto, lepiąc się do butów, utrudnia to, co i tak jest trudne. Usiłuję biec, kiedy nawet chodzenie sprawiałoby kłopot. Po parunastu dniach nieprzerwanego deszczu glina nabrała maślanej konsystencji, a każdy krok grozi utratą równowagi. Albo obuwia. Na dodatek kląskanie, nawet w gęstym lesie, słychać z kilkunastu metrów, a to z pewnością nie ułatwia ucieczki.
Sytuacja jest dziwaczna. Nie wiem nawet, przed kim uciekam. Tknięty jakimś przeczuciem obudziłem się w środku nocy z widokiem na stojącego nade mną faceta, który brał zamach sporą lagą z wyraźną intencją wyłączenia mnie na dobre. Udało mi się przetoczyć w stronę napastnika tak, że całym ciężarem walnąłem go w piszczele. Poleciał na twarz, wymachując rękoma. Na jego nieszczęście nadal leżałem mu na stopach, więc zanim gruchnął o ziemię, zawył, kiedy kolana wygięły mu się w drugą stronę.
Dopiero krzyk obudził Aana, który rozłożył się parę kroków dalej. Nie zdążyłem odpowiedzieć na jego pytania, bo do skowytu faceta z lagą dołączyły niezbyt odległe nawoływania kilku kolejnych napastników. Niewiele myśląc, pokazałem swojemu towarzyszowi, że ma być cicho, zgarnąłem pośpiesznie plecak oraz resztę sprzętu i zaczęliśmy uciekać. Całe zajście nastąpiło ze cztery godziny temu. Od tamtego czasu, raz dalej, raz bliżej, co chwila słyszę odgłosy pogoni. Lada moment zacznie się robić jasno, a to jeszcze zmniejszy szanse na wymknięcie się obławie. Z nawoływań wywnioskowałem, że naszym śladem idzie sześciu lub siedmiu facetów, więc walka stanowi ostateczność – nawet gdyby się na nich zasadzić i uderzyć z zaskoczenia, przy takiej przewadze istnieje duże ryzyko, że nie skończyłoby się to dla nas dobrze.
Z zamyślenia wyrywa mnie czyjaś dłoń na ramieniu. Odwracam się, gotowy złapać napastnika za nadgarstek i łokciem wyrżnąć go w szczękę.
– Ej! Spokojnie! – Aan musiał odskoczyć, żeby uniknąć uderzenia. Biegnąc machinalnie, zupełnie zapomniałem, że nie jestem sam. – Nie słychać ich.
– Zaczekaj – mówię na wszelki wypadek szeptem. Skupiam się na otaczających nas dźwiękach. Jednostajny szum chłostanego ulewą lasu zlewa się z ciężkim oddechem mojego kompana. – Faktycznie. Może odpuścili.
– Masz pomysł, kto to był i o co chodziło?
– Nie. – Nie przestaję nasłuchiwać.
Analiza sytuacji z pewnością nam nie zaszkodzi. Pomyślmy zatem. – Mimo sceptycznego spojrzenia Barnima staram się na podstawie dostępnych faktów wydedukować możliwe przyczyny tej kuriozalnej gonitwy po roszonych deszczem leśnych ostępach. – Raczej nie złodzieje, bo nie wyglądamy na majętnych. Poza tym złodzieje chyba daliby sobie spokój wcześniej. Może jakaś lokalna milicja broniąca terytorium? Albo bracia jakiejś dziewoi, którą zbałamuciłeś?
Barnim zamyśla się. Na moment marszczy chmurnie czoło, ale zaraz kręci głową przecząco.
– Raczej żadna z tych opcji. Ostatnie bałamucenie miało miejsce dawno i daleko stąd.
– No dobra. To inaczej. Nadepnąłeś komuś ostatnio na odcisk?
– Nie licząc Erta? – Taka perspektywa nie napawa optymizmem.
– No, faktycznie. Ert. Myślisz, że to jego ludzie?
– Gdyby to byli jego ludzie, to tak łatwo byśmy się nie wywinęli. Ale…
– Uważaj! – Rzucam się do przodu i obydwoma rękoma uderzam Barnima w tors. Zaskoczony ląduje w błocie, a pałka, która miała go trafić w potylicę, gruchocze mi nos.
Breja rozbryzguje się fontanną, kiedy z impetem ląduję w kałuży. Nie mam jak pomóc Aanowi. Drugi cios trafia go w ciemię. Pada bezwładnie, gdy ja niezbornie usiłuję się pozbierać. W śliskim błocie to wcale nie jest łatwe. Ktoś łapie mnie za włosy i podnosi, jednocześnie obracając twarzą w stronę leżącego w kałuży krwi Aana. Skupiam się na jego klatce piersiowej, by ustalić, czy oddycha. Drobną zakapturzoną postać zbliżającą się przez zarośla zauważam dopiero, gdy dzieli ją od nas ledwie kilka kroków.
Podchodzi bliżej i stopą w podkutych butach ze szpiczastym czubem przetacza leżącego na brzuch. Staje nad nim okrakiem. Schyla się i jedną ręką łapie mojego towarzysza pod brodą, drugą kładzie mu na tyle głowy. Grdyka Aana porusza się, kiedy ten próbuje zaczerpnąć powietrza. Zakapturzony nie czeka. W ciszy przedświtu trzask kręgów brzmi jak wystrzał. Kiedy głowa ofiary bezwładnie upada w krwawe błocko, na widocznych spod kaptura ustach okolonych rzadkim rudawym zarostem wykwita krzywy uśmiech. Pewnie też zwaliłbym się na kolana, gdyby nie trzymające mnie w pionie silne ręce. Kiedy cios w skroń pozbawia mnie przytomności, jestem niemal wdzięczny.
Burczy mi w brzuchu. Ten drobny dyskomfort przywraca mi świadomość i idące z nią w parze wspomnienie Aana leżącego w brei. Dreszcz przebiega mnie od stóp do głów. Pochowałem już stanowczo zbyt wiele bliskich mi osób. Nawet nie wiem, kiedy zobojętniałem na śmierć dookoła. Matka zmarła w połogu, lecz cień tej tragedii zawsze mi towarzyszył. Podobnie było z Matyldą – moją siostrą. O niej ojciec mówił jeszcze mniej. Potem odszedł i on. Kolejne osoby znikały z mojego życia, odkąd sięgam pamięcią. Można powiedzieć: „takie czasy”, ale wydaje mi się, że jest w tym coś więcej. Pamiętam pierwszy raz, kiedy na śmierć zareagowałem rezygnacją. Miałem może z piętnaście lat, a Klara była moją pierwszą miłością. Odtąd, ilekroć staję w obliczu kolejnej śmierci, z początku zawsze pojawia się otępienie. Wrażenie przytłoczenia wydarzeniami. Potem z tego stuporu jakimś cudem czerpię siłę. Może uhonoruję Aana spokojem i rozwagą, skoro nie mogę inaczej.
Pusty żołądek ponownie daje o sobie znać. Od ostatniego posiłku musiało minąć ładnych kilka godzin. Przyjmijmy, że dwanaście, bo głód nie jest jeszcze uciążliwy. Kolację jedliśmy około zachodu słońca, a bandyci dopadli nas przed świtem. Nie mogłem być nieprzytomny dłużej niż dwie, trzy godziny. I tak sporo. Nadal nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, w dodatku głód oraz zimno nie ułatwiają mi zebrania myśli.
Powstrzymuję się przed gwałtowniejszymi ruchami, nie otwieram też oczu, licząc, że jeśli jestem obserwowany, to udawanie nieprzytomnego da mi jeszcze parę spokojnych minut na zastanowienie. Siedzę na jakimś wyściełanym krześle. Moja pozycja byłaby wręcz komfortowa, gdyby nie drobiazg – sznury na kostkach przywiązanych do nóg mebla i na skrępowanych za oparciem nadgarstkach. Kilka drobnych ruchów i wiem, że łatwo się z tych więzów nie wywinę.
W pomieszczeniu nie jestem sam, o czym przekonuję się w wyjątkowo nieprzyjemny sposób. Wiadro lodowatej wody wylanej na głowę powoduje, że odechciewa mi się odgrywać nieprzytomnego. Otrząsając się i prychając, otwieram oczy. Przede mną w odległości trzech kroków stoi masywne krzesło obite zetlałym materiałem, chyba pierwotnie barwy dobrego wina. Najlepsze lata ma dawno za sobą, ale widać, że kiedyś był to solidny mebel. Jeśli usadzono mnie na identycznym, to nie mam nawet co marzyć o połamaniu go, a taki pomysł przemknął mi przez głowę.
Zza pleców dobiega mnie odgłos metalowego wiadra odstawianego na gołą posadzkę i po chwili stukot podkutych butów. W moje pole widzenia wchodzi drobna postać, którą znam aż za dobrze.
– Magnus… – mówię niepewnym głosem, bo wątpię we własne zmysły.
– Właściwie to Magnusson. Halvar Magnusson. Magnus pasuje, ale wydaje się nieco pretensjonalny, nie uważasz, Barnimie? Zważywszy na nasze wspólne przejścia, w zupełności wystarczy Hal.
Czasem elokwencja mnie zawodzi. Czasem głowa nie nadąża za rzeczywistością. To jeden z tych momentów. Magnus świetle pełgającego płomyka małej lampy naftowej, którą trzyma w dłoni, wygląda niczym upiór. Czy upiory mogą stukać obcasami? Ledwie parę tygodni temu byłem świadkiem, jak rozwścieczona gromada dokonuje na nim samosądu za próbę zbiorowego morderstwa, a teraz on stoi przede mną bez wątpienia cały i zdrowy oraz uśmiecha się, widząc moją konsternację.
– Jak? – udaje mi się w końcu wyksztusić. Magnus macha nonszalancko ręką.
– Chłopi to durnie. Górale w szczególności. Poszturchali mnie trochę, wzięli na sznur, powiesili i poszli opijać sukces. Ale żeby kogoś zostawić, by się upewnić, że zdechnę, to już przekraczało ich wyobraźnię. Albo żeby chociaż mnie który obszukał porządnie… Półmetrową maczetę przegapili. Mówię ci – durnie.
– Ale sołtys Kosmaty mówił, że zakopali ciało…
– Myślisz, że by się który przyznał sołtysowi, że mnie zgubili? Albo się durnie nie dogadali i jeden myślał, że drugi zakopał. A sołtys i tak już niczego nie wyjaśni. Zeszło mu się, biedakowi. W zasadzie nie tylko jemu. Ale chyba za dużo tych rewelacji naraz, sądząc po twojej minie.
Usiłuję domknąć rozwarte szczęki i przywołać resztki samokontroli. Kiedy się odzywam, nawet nie drży mi głos. Przynajmniej nie za bardzo.
– Rzeczywiście, dużo do przyswojenia, ale proszę, kontynuuj. – Próbuję wykonać zachęcający gest, jednak związane ręce skutecznie to udaremniają. Tymczasem Magnus odczytuje ruch po swojemu i odskakuje o krok. Na widok mojego zdumienia uśmiecha się szeroko.
– Nie powiem, nabrałem do ciebie respektu po naszej potyczce w kaplicy. Jak zbiera się na deszcz, to mnie rwie w barku. – Jakby na potwierdzenie rozmasowuje miejsce, w które go zraniłem w trakcie naszego pierwszego spotkania. – Oto podsumowanie wersji skróconej: Ert zawsze dostaje to, czego chce. Wysłał ciebie, żebyś znalazł portatyl, a mnie, żebym mu go dostarczył. Tymczasem ty zacząłeś mieszać.
– Ale po co całe to przedstawienie z udawanymi samospaleniami czy kazaniami do chłopów? Nie wystarczyło zabrać? Ukraść?
– Ano nie. W Rączu wierni byli trochę na bakier z Doktryną. Jeśli czekają jeszcze na swojego dawnego przewodnika duchowego, to mogą się nie doczekać. – Nie rozumiem wszystkiego, co Magnus mówi, ale słucham uważnie. – A w tych górskich wsiach? Od dziesięcioleci nie byli objęci Katechezą. Chciałem ich sprawdzić. Oblali test. Skoro kupili zabobon, który im zaaplikowałem, to kupiliby każdy inny. Prewencja. Tyle że zacząłeś mieszać. Musieliśmy odczekać trochę, popytać i wrócić po swoje. Kosmatego wystarczyło lekko poszturchać i wszystko wyśpiewał. Nikt nie wygada, że artefakt zniknął, bo nie żyje nikt, kto by o nim wiedział.
Uciekam wzrokiem, żeby Magnus nic z niego nie wyczytał, jednak niewiele to daje.
– Tak, tak, twoja znajoma zielarka też zamilkła na wieki. Jakoś tak się złożyło, że łyknęli sobie z sołtysem nad jeziorem i potopili się po pijaku. Tak zapewne wywnioskowali z pozostawionych śladów durni górale.
– Tyle dobrego, że reszta mieszkańców Nadwodzia przeżyła – mówię przez ściśnięte gardło.
– No, tu punkt dla ciebie. Gdybyśmy i tam zaczęli ogniem zacierać ślady, mogłoby to przyciągnąć zbyt wiele uwagi.
Przechodzi mi przez myśl pytanie, czyjej uwagi obawia się Magnus, skoro działał w imieniu Erta, ale nie mam czasu się nad tym zastanowić. Rudzielec siada na krześle i kontynuuje:
– Jednak musisz przyznać, że mój pomysł z grupowym paleniem ludzi w kościołach był co najmniej widowiskowy. W łeb i pod wodę to byle głupi potrafi. Ale tak durniom namieszać w głowach, żeby nabrali ochoty na samospalenie? To już, nie chwaląc się, wyższy poziom. Wymaga nie tylko umiejętności, ale i wyobraźni. Nie sądzisz?
– Uważam, że żerowanie na naiwności prostych ludzi jest wyjątkowo podłe.
Może powinienem zmilczeć, jednak przypomniałem sobie widok zębów w spalonym kościele w Drwalinku. Udaje mi się opanować. Skoro Magnus mówi tak swobodnie, może zdołam go pociągnąć za język.
– A tu przyjechałeś po Księgę? – pytam, bo mnie też w te okolice sprowadził wycinek, który znalazłem w torbie Magnusa.
– Jakżeby inaczej! Ale przecież nie powinno cię to dziwić. Ert…
–…zawsze dostaje to, czego chce. Tak, wspominałeś. A ja mam tu siedzieć i nie przeszkadzać? Baliście się, że znajdę Księgę przed wami albo wyznawców proroka Elii i ich uprzedzę?
– Przeceniasz swoją rolę. Ert chciał Księgę, Ert dostał Księgę. Dostarczyłem mu ją przed trzema dniami, dzięki czemu miałem trochę czasu na prywatę. Wytropienie ciebie i rewanż za blizny. Chciałem cię spalić jak tych durniów w górach, ale teraz tak sobie myślę, że może cię utopię. To ponoć też paskudna śmierć. Muszę tylko kogoś posłać po kolejne wiadro…
Magnus przerywa zaintrygowany hałasem dobiegającym gdzieś z mojej prawej. Nawet wykręciwszy głowę tak, że aż chrupie mi w karku, nie widzę drzwi, zza których słychać coraz donośniejszy łomot. Muszę je mieć dokładnie za plecami. To jedyne wejście do pomieszczenia, w którym się ocknąłem. Zaniepokojony rudzielec rusza w stronę drzwi, nadal dzierżąc lampę. Niemal natychmiast stukanie butów zagłuszone zostaje suchym trzaskiem pękającego drewna i kilkoma zlewającymi się w jedno krzykami. W moje pole widzenia wysokim łukiem wlatuje lampa naftowa i spada na kamienną posadzkę wprost pod moje stopy. Pęka klosz oraz pojemnik z naftą. Tęczowa fala omywa mi buty. Knot gaśnie w kałuży wody pozostałej po mojej pobudce i zapada ciemność.
Biegnę zupełnie bezmyślnie. Patrzę pod nogi i staram się trafiać stopami w zagłębienia, które wycisnął w błocku mój poprzednik. Mam nadzieję, że w ten sposób uniknę kolejnego lądowania twarzą w zimnej brei. Nie powiem, chwilę mi zajęło wypracowanie tej techniki. Na tyle długą, że w zasadzie mógłbym sobie darować ostrożność, bo następny upadek nie pogorszy stanu mojej garderoby. Gębę też mam całą umazaną błockiem. Tyle że ewidentnie gdzieś się śpieszymy.
Z rąk Magnusa wyrwało mnie czterech mężczyzn w sile wieku. Spokojnie mogliby się podawać za braci. O dłoń wyżsi ode mnie, szerokie plecy, włosy ścięte tuż przy skórze, łapy jak bochny. Może faktycznie są spokrewnieni. Zapytam, gdy będzie okazja. Jeszcze jeden element może sugerować braterstwo. Nie krwi, ale wierzeń. Wszyscy czterej mają na sobie coś, co przypomina szaty pokutne – długie do połowy łydki sutanny z niebarwionego i niewyprawionego lnu. Talie przewiązali sznurami z wymyślnymi węzłami. Trzech ma sznury czarne, a ten, który wygląda na najstarszego, czerwony. To właśnie Czerwony wydeptuje mi ścieżkę przez błoto. Patrząc w dół, widzę tylko jego żylaste łydki i bose stopy miarowo plaskające o coś, co może kilka hektolitrów temu uszłoby za ścieżkę.
Chłopaki w sutannach może i należą do jakiejś sekty czy zakonu, ale Magnusa załatwili pięknie. Chyba skubaniec czuł się dość pewnie, bo piwnicy zburzonego niemal do ziemi domostwa, w której podjął mnie uroczą rozmową, pilnował zaledwie jeden z jego mięśniaków. Wparowując w czterech, moi wybawcy nie mieli większych problemów z przejęciem kontroli nad sytuacją, chociaż dwóch solidnie oberwało. Jednemu chyba nawet został na pamiątkę złamany nos. Kiedy w pośpiechu wybiegaliśmy w stronę lasu, Magnus i jego silnoręki leżeli bez świadomości w kałuży rozlewającej się pod resztkami muru. Może się potopią, chociaż zbytnio na to nie liczę. Usiłowałem przekonać swoich wybawicieli, że pozostawienie Magnusa własnemu losowi może być błędem, ale Czerwony wspomniał tylko, że taka nauczka im wystarczy, i uciszył wszelkie próby perswazji. Zrezygnowałem więc i zabrałem się do przeszukiwania loszku z nadzieją na znalezienie swoich rzeczy. Bez efektu. Wraz z plecakiem przepadł cały mój dobytek.
Wygląda na to, że dochodzi południe, choć ołowiane chmury szczelnie pokrywające nieboskłon nie ułatwiają określenia godziny. Łatwiej mi idzie z kierunkami – pnie mijanych drzew są wyraźnie zieleńsze za naszymi plecami niż te przed nami. Biegniemy na północ.
Mniej więcej pamiętam mapę okolic, którą udało mi się dostać do wglądu i częściowo skopiować u jakiegoś lokalnego patrioty, u którego zatrzymaliśmy się z Aanem na nocleg kilka dni temu. Problem w tym, że uwzględniając obie ucieczki, tę nocną i tę teraz, za cholerę nie wiem, gdzie jesteśmy. W strugach deszczu wypatrywanie punktów orientacyjnych kompletnie mija się z celem. Nawet to, że ruiny, z których wyciągnęli mnie „sutannowcy”, leżały na obrzeżach sporego gruzowiska, niewiele mi pomaga. Z mapy wynikało, że zrównane z ziemią wioski i miasteczka nie należą w tej okolicy do rzadkości. Kiedyś musiało tu żyć wielu ludzi.
– Zatrzymamy się na chwilę.
Dobrze, że Czerwony Sznurek najpierw to powiedział, a dopiero później wykonał, bo wylądowałbym mu na plecach.
– Kim jesteście? – pytam, kiedy tylko udaje mi się nieco uspokoić oddech.
– Ludźmi Księgi – odpowiada Czerwony. Czarni stoją trochę z boku. Nie mam wątpliwości, kto tu rządzi.
– Nie mówi mi to wiele… Możesz rozwinąć?
– Nie ma czasu. Kiedy będziemy na miejscu, wszystkiego się dowiesz.
– Na miejscu?
– W Wierszynie. Jeszcze jakaś godzina.
Pamiętam Wierszyn z mapy. Wyglądał na małą osadę położoną nieco na północ od sporego zbiornika wodnego. Pamiętam też, że uderzył mnie kształt linii brzegowej od strony wsi. Na odcinku kilkuset metrów biegła idealnie prosto. Ot, ciekawostka przyrodnicza, której z chęcią przyjrzę się bliżej.
– A nie boicie się, że Magnus będzie nas ścigać? – Nie chciałbym znowu trafić w jego łapy, więc staram się ustalić, jaki jest plan.
– Nas jest więcej. Naprzód! – Czerwony odwraca się i rusza truchtem.
No, tośmy sobie porozmawiali. Może ktoś w Wierszynie okaże się bardziej rozmowny.
Przez następne kilkadziesiąt minut w milczeniu przedzieramy się przez błocko. Deszcz pada nieprzerwanie, ale przeszedł z ulewy w mżawkę. Prawie jakby wyszło słońce. Dróżka, której nadal się trzymamy, musiała zboczyć lekko na wschód, bo do jeziora zamiast na południowym krańcu, jak się spodziewałem, docieramy mniej więcej w połowie jego długości. Przez chwilę biegniemy tuż przy linii wody, więc mogę poobserwować odległy o kilkaset metrów brzeg, który tak mnie zaintrygował. Z tej perspektywy wygląda, jakby taflę jeziora przecinał nagi kamienny wał. Nie sądzę, żeby był pochodzenia naturalnego, choć widziałem już dziwniejsze twory przyrody. Niestety nie mam szansy wyłapać dodatkowych szczegółów, ponieważ ścieżka oddala się od wody i widok zasłaniają zarośla.
Szlak zaczyna sprowadzać nas po łagodnym zboczu w dolinę. Nad płynącą poniżej rzeką stoi kilkanaście na oko solidnych chat. Kamienne ściany, spadziste dachy kryte gontem albo łupkiem. Trudno ocenić, bo w tej wilgoci rozpanoszył się na nich mech. W centralnej części osady umieszczona została większa budowla – podłużny pawilon ze wstawionymi w kamienne ściany drewnianymi elementami. Wyobrażam sobie, że w upalne dni wyjęcie tych paneli pozwala uzyskać przyjemny przewiew. Wszystko schludne, czyste, zadbane. Nawet moknące na łące za wsią czarno-białe krowy na tle zielonej trawy wydają się wypucowane. Raj na ziemi.
Czar pryska, kiedy już z dna doliny odwracam się za siebie. Niespełna kilometr dalej wznosi się imponujących rozmiarów ziemno-kamienny wał powstrzymujący napór wody z jeziora. Albo raczej sztucznego zbiornika. Po pochyłości zapory spływa kaskadami strumyk. Mniej więcej w dwóch trzecich wysokości tamy na kilka metrów znika, zasłonięty przez niewielki budynek, który wygląda, jakby okrakiem rozsiadł się na obu brzegach. Może młyn. Albo łaźnia. Czyli o kolejną rzecz będę musiał dopytać. U podstawy tamy struga wpada do wartkiej rzeki, która zapewne wypływa w stronę Wierszyna wprost z kamiennej zapory. Z zamyślenia wyrywa mnie dźwięczny głos starszego, krzepkiego mężczyzny.
– Robi wrażenie, prawda?
Nieznajomy ma taką samą sutannę jak moi wybawcy, ale przepasany jest kremowym sznurem.
– Prawda.
– Jestem Jura – przedstawia się, wyciągając do mnie dłoń. – Jestem tu starszym.
– Barnim. – Podaję mu rękę. Jego uścisk jest silny, zdecydowany.
– Wiem. – Na widok mojej konsternacji Jura się uśmiecha. – Od kilku dni mamy na oku tych, co cię złapali.
– Wygląda na to, że wszyscy wiedzą więcej ode mnie…
– Zapraszam do długiego domu. Siądziemy, porozmawiamy. Może uda się zmniejszyć tę różnicę.
– Umyłbym się najpierw. I może przebrał w coś suchego, jeśli coś suchego się u was znajdzie.
– Znajdzie się z całą pewnością. – Skinieniem dłoni Jura odsyła Czerwonego, mojego dotychczasowego przewodnika, z misją wyszukania odpowiedniego odzienia. Sam rusza w kierunku rzeki. Widząc, że stoję, jak stałem, przywołuje mnie ponaglającym gestem.
– Myślałem, że będę mógł skorzystać z łaźni – mówię, wskazując budyneczek na stoku tamy.
– To nie łaźnia. Łaźnia jest tam. – Zwraca moją uwagę na niczym niewyróżniający się dom na samym brzegu.
– A tamto?
– Może zobaczysz. Jak przyjdzie czas.
W zasadzie w kwestii dostępu do informacji jestem zdany na dobrą wolę Jury. Trzej pozostali członkowie drużyny, która wyswobodziła mnie z rąk Magnusa, ci z czarnymi sznurami, nadal kręcą się w pobliżu. Zresztą nawet gdyby się nie kręcili, gdybym próbował zdobyć odpowiedzi w jakikolwiek bardziej zdecydowany sposób, byłoby to poważne nadużycie gościnności. A ja nadal liczę na możliwość umycia się i przebrania. Posiłkiem też bym nie pogardził. Zobaczymy, co się wydarzy.
– Jeśli pozwolisz, zaczekam na ciebie w długim domu. Korzystaj z łaźni do woli. Zaraz ktoś przyniesie ci odzież. – Ostatnie zdanie Jura wypowiada już tyłem do mnie. Patrzę jeszcze chwilę, jak spokojnym krokiem, nie zważając na znów padający rzęsisty deszcz, zmierza w stronę centralnego pawilonu. Po chwili ruszam ku wskazanej chacie.
Łaźnia jest niesamowita. Spodziewałem się, że do budynku zostanie przekierowana woda z rzeki, która będzie przepływać przez jakieś prymitywne koryto. Tymczasem wnętrze chaty podzielono na dwie części. W tej na lewo od wejścia wkopano w ziemię potężną balię głęboką na krok, o trzy razy większej średnicy. Wyobrażam sobie, że wylegiwanie się w takiej kąpieli może stanowić nie lada atrakcję. Pod warunkiem że ktoś będzie dostarczał ciepłej wody. W dużych ilościach. Część po prawej mieści kilka mniejszych komór, przegrodzonych drewnianymi przepierzeniami. Powstałe w ten sposób pokoiki, czy może raczej kabiny, są zbyt ciasne, żeby się położyć. Gdybym rozpostarł ręce, sięgnąłbym równocześnie obu ścian. Moją uwagę przyciągają dwie drewniane dźwignie wystające ze ściany. Jedną oznaczono na czerwono, drugą na niebiesko. Przesuwam niebieską.
Jakbym znów trafił w gościnę do Magnusa. Strugi lodowatej wody leją mi się na głowę, za kołnierz, pod koszulę. Odskakuję zaskoczony. Woda kilkunastoma strumykami nieprzerwanie wypływa wprost z sufitu. Ostrożnie wsadzam rękę pod strugi, żeby podnieść niebieską dźwignię do pierwotnego położenia. Woda przestaje lecieć. Dźwignia w dół – leci. W górę – przestaje. Rewelacja! Zabieram się do testowania czerwonej dźwigni. Zgodnie z przewidywaniami działa tak samo, tyle że woda okazuje się wystarczająco gorąca, by maleńkie pomieszczenie momentalnie wypełniło się parą. Czego jak czego, ale natrysku w Wierszynie się nie spodziewałem. Co prawda rozwiązanie z drewnianymi dźwigniami wydaje się nieco siermiężne, ważne jednak, że działa.
Uśmiechając się do siebie, czym prędzej zrzucam przemoczone i zabłocone odzienie. Golusieńki staję pod perforowanym sufitem. Po kilku próbach z różnymi ustawieniami obu dźwigni udaje mi się tak wyregulować temperaturę wody, że mam ochotę najbliższe godziny spędzić w strugach tego deszczu na życzenie. Kiedy od wilgoci zaczynają mi się marszczyć opuszki palców, uznaję, że chyba już dość. Tymczasem sprzed kabiny, z której korzystałem, zniknęły moje brudne rzeczy, a na kołku wbitym w najbliższy ze słupów podtrzymujących powałę pojawił się – jakżeby inaczej – wór pokutny. Wkładam go przez głowę. Szorstki materiał nieprzyjemnie drażni wygrzaną i rozmoczoną skórę pleców. Nie dostałem sznura do przepasania. Pewnie nie zasłużyłem. Plaskając bosymi stopami o kamienną posadzkę, niechętnie kieruję się do wyjścia. Rzucam jeszcze okiem w stronę mijanej balii. Tuż obok jej krawędzi umieszczono na ścianie dwie znajome dźwignie. Nabieram ochoty, żeby zostać w Wierszynie dłużej.
Bez błota na twarzy wyglądasz dużo lepiej. Siadaj. – Jura wskazuje ławę i miejsce dokładnie naprzeciwko siebie. – Jedz śmiało.
Chciałbym. Suto zastawiony stół przyciągał mój wzrok, odkąd przekroczyłem próg pawilonu czy „długiego domu”, jak nazwał go Jura. Ser, ziemniaki i inne warzywa, grzyby, śmietana, pieczywo… żadnego mięsa. Kolejna pozycja na coraz dłuższej liście pytań.
Nieco deprymuje mnie fakt, że w pomieszczeniu poza Jurą przebywa jeszcze kilkadziesiąt osób. Najwidoczniej zgromadził się tu cały Wierszyn. Starsi rozsiedli się na ławach wokół stołu. Młodsi podpierają ściany. Wszędzie ganiają dzieci w rozmaitym wieku. Od kolorów sznurów aż kręci się w głowie, ale mam wrażenie, że dostrzegam pewną prawidłowość. Im wierszynianin bardziej leciwy, tym sznur jaśniejszy. Choć są też wyjątki.
Nikt specjalnie się nie krępuje z wyrażaniem zainteresowania moją osobą. Otwarte gapienie się na obcego przez młodszych nie dziwi zupełnie. Jestem jednak zaskoczony, że również starsi biesiadnicy żywo komentują moje pojawienie się w osadzie. Ich gestykulacja obejmuje wytykanie mnie palcami.
– Musisz nam wybaczyć. – Jura uśmiecha się rozbrajająco. – Nieczęsto nas tu ktoś odwiedza.
– Taaa… Zważywszy, co się dzieje w na świecie, to chyba nie powinien być powód do narzekania.
– Masz rację – przytakuje. Gdy tylko zaczęliśmy rozmawiać, pozostali obecni nieco przycichli. – Dużo świata widziałeś?
– Świat jest duży.
– Też racja. Dla nas, jak ktoś był w sąsiedniej wsi, już ma o czym opowiadać.
– Nie byłem w sąsiedniej wsi.
– Niewielka strata. A gdzie byłeś?
– Ostatnio na południu. W górach.
Wodzę wzrokiem po zgromadzonych w chacie. Sutanny noszone przez wierszynian różnią się od siebie. Materiałem, krojem, wykończeniem. Nie sądzę, żeby chodziło o oznakę statusu, bo szata Jury jest znoszona i wystrzępiona, więc to raczej przejaw indywidualizmu. Najbardziej wyrazisty przykład widzę tuż przed sobą. W zasadzie dwa przykłady. To muszą być siostry. Ciemne sznury, fioletowe albo granatowe, opinają smukłe talie. Dekolty nie są ostentacyjne, ale na tyle głębokie, żeby zarys obfitych piersi działał na wyobraźnię. Kiedy rejwach i przepychanki usuwają dzieciarnię sprzed dziewczyn, mogę podziwiać zgrabne łydki widoczne spod sięgających do kolan szat.
– I jak się żyje w górach?
– Słucham?
Jura odwraca się, by sprawdzić, co też tak skutecznie odciągnęło moją uwagę od rozmowy. Po czym nachyla się do mnie i mówi na tyle cicho, żebym tylko ja usłyszał:
– Nie jesteśmy sektą. Każdy może robić to, na co ma ochotę. Ale uważaj, Barnimie. Niektórym może się nie spodobać obcy mieszający w głowach naszym dziewczętom.
– Tobie się może nie spodobać? – odpowiadam również szeptem. Jura wzrusza ramionami.
– A kim ja jestem, żeby oceniać? Byle nikomu krzywdy nie zrobić. – Po chwili dodaje głośniej – pytałem, jak teraz żyje się w górach.
– Chyba jak dawniej. Przynajmniej dopóki świat się nie upomni.
– A w Stolicy byłeś?
Nie zauważam, kto zadaje to pytanie.
– Naszej? Nie. Ojciec mi opowiadał, ale to opowieści sprzed trzech dekad. Pewnie wiecie więcej niż ja. Obawiam się, że wielu nowinek wam nie dostarczę. Przez ostatnie paręnaście lat tułałem się, gdzie mnie wzrok poniósł. Starałem się trzymać z dala od problemów świata. Starałem się przeżyć.
– I wróciłeś – głos znowu zabiera Jura. – Tu lepiej?
– Trudno powiedzieć. – Waham się, bo rzeczywiście nie potrafię jednoznacznie wskazać przyczyny. Wiele razy się zastanawiałem, czemu wróciłem, ale nie znalazłem satysfakcjonującej odpowiedzi. – Inaczej. Tyle wiem, że im kto lepiej sobie radził przed Krachem bez cywilizacji, tym teraz żyje spokojniej. I tak jest wszędzie na świecie.
Korzystając z tego, że swoimi słowami wywołałem dyskusję w paru grupkach, wybieram trochę smakołyków ze stołu. Jura znowu nachyla się w moją stronę.
– Jak chcesz się najeść w spokoju, to przejdźmy do mnie. Przy okazji będzie można pogadać – proponuje i ku mej radości bierze ze sobą kilka półmisków.
Chatka Jury sąsiaduje z długim domem. Domek jest identyczny jak pozostałe, które mam w polu widzenia. Niewielkie, skromnie urządzone wnętrze zapewnia podstawowe wygody. Z ulgą siadam w jednym z głębokich foteli. Jura zajmuje miejsce obok, po drugiej stronie niskiego stolika. Rozstawia na nim wiktuały przyniesione z długiego domu.
– Jedz spokojnie, a ja ci w tym czasie parę rzeczy wyklaruję.
Wydaję tylko zapraszające mruknięcie, bo pełne usta nie pozwalają na wiele więcej. Dopiero teraz mogę raczyć się specjałami w spokoju.
– Twoje przyjście zapowiedziano. Kradzież Księgi zapowiedziano. Odejście Elii zapowiedziano. Jednak sądziliśmy, że to wydarzenia z dalekiej przyszłości, tymczasem wszystko dzieje się tu i teraz.
Udaje mi się przełknąć i nie udławić.
– Wiedzieliście o zamiarach Erta? O tym, że przyśle kogoś, żeby wykradł Księgę Elii?
– Aż tak dokładnie to nie. – Wykorzystuję przerwę w żuciu, by wybrać, na co rzucić się w następnej kolejności. – Wiedzieliśmy, że Księga prędzej czy później wpadnie w ręce złych ludzi. – Jura z aprobatą patrzy, jak nakładam sobie kolejne porcje. –Odkąd nie ma z nami Elii, nasze wysiłki koncentrują się na zachowaniu przekazanych nam nauk.
– Zachowaniu Księgi? – Pełne usta nieco przeszkadzają mi w artykulacji.
– Księga to trochę symbol, trochę spis treści. Prawdziwą wiedzę i mądrość zawierają jej interpretacje. A tych nigdy nie spisano. Przekazywane są we fragmentach w wąskim gronie. Tylko dwie osoby znają całość nauk proroka: nasz Interpretator i Elia.
– Czyli po śmierci Elii została jedna osoba – uściślam, równocześnie decydując się na kolejną dokładkę: ziemniaki z sosem grzybowym, okraszone śmietaną. Na to trochę sera.
– Elia żyje. Nie wiemy gdzie, ale żyje.
Z wrażenia zaprzestaję jedzenia. Na chwilę.
– To ma chyba ze dwieście lat… – rzucam, tęsknie spoglądając na talerz.
– Wyciągasz pochopne wnioski.
Słowa Jury powodują, że ciekawość zwycięża nad głodem. Przynajmniej jeszcze na moment.
– Widziałem ilustrację sprzed kilkudziesięciu lat, przedstawiającą Elię jako sędziwego człowieka. Niemożliwe, żeby żył do dzisiaj.
– A o zmianie pokoleniowej słyszałeś? Od czasów pierwszego proroka istotnie minęło wiele dekad. Pokolenia. Pięć, jeśli chodzi o ścisłość. Teraz Elia znów jest w sile wieku. Tylko nie wiemy, gdzie przebywa. Prawie dziesięć lat temu wyruszyła na pielgrzymkę…
– Zaraz, zaraz! „Wyruszyła”? Ona? Kobieta? – A już miałem wrócić do jedzenia.
– Owszem, kobieta. Co to, kobieta nie może być prorokiem?
– Nie no, nic takiego nie powiedziałem, tylko… jakoś tak dziwnie. Kiedy się słyszy „prorok”, to człowiekowi staje przed oczami zgrzybiały staruszek z brodą do pasa. A tu proszę – kobieta, i to w sile wieku… No, ale mów dalej. – Poganiam Jurę, bo sos grzybowy trochę wystygł, jednak dzięki temu stał się jeszcze bardziej zawiesisty.
– Tak więc Elii u nas nie ma, Księga trafiła w niepowołane ręce, ty masz ochronić nasze nauki. – Mój rozmówca chyba postanowił przyśpieszyć.
– Jura, zaczekaj, proszę. Mam wrażenie, że rozmawiamy jakby obok siebie. Ty coś mówisz, ja nie rozumiem, więc wyjaśniasz, mówiąc nowe rzeczy, których nie rozumiem. Może spróbujmy inaczej? Ja pytam, a ty odpowiadasz. W miarę krótko.
– Możemy spróbować.
– Świetnie. W takim razie coś łatwego na początek. Czym jest wasza Księga?
– Świetne pytanie! Ta historia wymaga cofnięcia się do czasów…
– Miało być krótko. Spróbuj bez „cofania się”. – Ostrzegawczo podnoszę łyżkę.
Jura wydaje się naburmuszony. Może lubi sobie pogadać. Tyle że cierpliwość nigdy nie była moją mocną stroną.
– To zbiór przemyśleń i porad prowadzących do świata idealnego.
– Widzisz! Jak chcesz, to umiesz! Zatem idźmy dalej. Co dla was, Ludzi Księgi, oznacza świat idealny?
– Świat bez wojen. Bez uprzedzeń. Oparty na tolerancji, akceptacji i współodczuwaniu.
– Utopia…
– Wcale nie tak abstrakcyjna, jak by się mogło wydawać. Siła Księgi polega na tym, że zawarte w niej treści są bardzo proste. Niekiedy zakrawają na truizmy. Tyle że te oczywistości zebrano w system, który nie koliduje z żadną religią. Ba! Ten system nie wymaga nawet wiary w Boga, bogów czy jakiekolwiek inne byty ponadnaturalne. Chcesz wierzyć, wierz. Nie chcesz, proszę bardzo. To taka nakładka na niemal dowolną religię, mogąca równocześnie stanowić alternatywę dla religii.
– I te treści Elia, ten pierwszy Elia, zapewne spisał w jakimś cudownym objawieniu? – wypalam, zanim sobie uświadamiam, że takie podejście do tematu może sprawić przykrość mojemu gospodarzowi. Na szczęście nie wydaje się dotknięty.
– Szydzisz, Barnimie. Całkiem niepotrzebnie. Elia – pierwszy Elia, jak go nazwałeś – był po prostu mądrym człowiekiem. Nie miał żadnego spektakularnego objawienia. Przez długie lata studiował święte księgi wielkich religii. Potem zajął się tymi mniej popularnymi. Zajmował się też znanymi z historii świeckimi kodeksami etycznymi czy moralnymi. Wychodząc z założenia, że każdy z tych systemów – pomińmy skrajnie wypaczone – ma przyczynić się do dobrobytu jego zwolenników, opracował na ich podstawie zestaw uniwersalnych wzorców zachowania.
– Rozumiem. Czyli wasza Księga to taki poradnik złożony, bez urazy, z frazesów w stylu „miłuj bliźniego swego”. – Idea wydaje mi się ciekawa, ale mocno naiwna.
– Zupełnie nie czuję się urażony. Twój przykład jest bardzo trafny. Samo „miłuj bliźniego swego” bez kontekstu, wykładni, przykładów, istotnie można nazwać frazesem. Podobnie ma się sprawa z naszą Księgą. Nie zawiera żadnej tajnej wiedzy. W rękach laika będzie wyglądała na naiwną, utopijną broszurkę. Dlatego, uprzedzając twoje pytania, wyjaśniam: nie jest problemem to, że trafiła w ręce Erta. Niestety, Ert skądś wie, że klucz do prawdziwej wartości Księgi stanowi jej interpretacja. A to wiedza dostępna jedynie dla nielicznych. We fragmentach poznaje się ją od pierwszych dni, żyjąc w naszej społeczności. Jak mówiłem, w całości zna ją tylko najstarszy z nas, którego nazywamy Interpretatorem.
– I Elia.
– Właśnie. I Elia. Wiedza Interpretatora jest martwa. Oczywiście ma ogromną wartość i pozwala na zrozumienie nauk Elii, jednak w obliczu nowych wyzwań Interpretator jest bezsilny, a Elia może tworzyć nowe wykładnie.
– Ale to nie ten sam… nie ta sama… Wiesz, o co mi chodzi.
– Tak. To inny człowiek. Ale mądrość ta sama.
– Inkarnacja?
– Nie, nie inkarnacja. Nauka i wychowanie. Od najmłodszych lat Elia pobiera nauki. Uczestniczy w życiu społeczności…
– Trochę to wsobne.
– Nie dałeś mi skończyć. Czerpie wiedzę, skąd się da. W tym od nauczycieli spoza naszego grona. Gdyby była na miejscu, pewnie chętnie spędziłaby z tobą długie godziny, słuchając twoich historii.
– I wam Elia zniknęła.
– Ano, zniknęła. Zapowiadała, że będzie musiała nas opuścić. Wszyscy myśleliśmy, że wyjedzie na kilka tygodni, jak to miała w zwyczaju. A minęło ponad dziewięć lat.
– Może faktycznie coś jej się stało?
– Nie. Co kilka miesięcy któryś z pielgrzymów przynosi od niej wieści.
– To nie możecie tego informatora o nią wypytać? Gdzie jest, co robi? – Odsuwam od siebie pusty talerz. Więcej już nie zmieszczę. No, może jeszcze odrobinę.
– Niestety nie. Wiadomość zawsze trafia do nas przez pośredników. Treść pozostaje niezmieniona, ale dotrzeć do jej źródeł nie sposób.
– W takim razie skąd macie pewność, że wiadomości rzeczywiście wysyła Elia?
– Zawsze wtrąca jakąś informację, którą może znać tylko ona. Czasem to imię któregoś z dzieci z Wierszyna, czasem jakiś szczegół z naszej historii. Nic wielkiego, ale uwiarygodnia przekaz.
– Czyli Elia żyje.
– Tak. Ale jeśli dostanie się w ręce Erta, to może wpaść w tarapaty.
– A skąd wiecie, że Ert odkrył, że potrzebuje wykładni Księgi?
– Zanim do nas dotarłeś, udało nam się powstrzymać jego bandytów przed uprowadzeniem Interpretatora. – W głosie Jury chyba słychać dumę.
– Dobra. Pozwól, że podsumuję. Ert ma Księgę. Wie, że bez dodatkowych informacji to tylko zbiór frazesów. Wie, że te informacje posiadają jedynie dwie osoby. Nie wiadomo, gdzie jest Elia, więc ma zakusy na waszego Interpretatora. I… że niby ja powinienem go powstrzymać? Jak to sobie wyobrażasz? I po co miałbym się pakować w cały ten bałagan?
– A co cię tu przywiało, hę? Nie przypadkiem chęć pomieszania szyków Ertowi?
– Niby racja, ale nie sądziłem, że wpakuję się w jakąś grubszą sprawę. Prawdę powiedziawszy, chciałem was ostrzec i przy okazji sprawdzić, co to za księga i po co ona Ertowi.
– No to masz, poczytaj sobie w wolnej chwili. – Podaje mi wyjętą zza pazuchy niewielką książeczkę oprawioną w nawoskowane płótno. – Oczywiście zrobisz, co uważasz, ale mam prośbę – zanim podejmiesz decyzję, czy nam pomagać, porozmawiaj z Interpretatorem. To mądry człowiek.
– Chyba za wyrwanie z rąk Magnusa przynajmniej tyle wam jestem winien – odpowiadam.
Patrzę na wyświechtany egzemplarz o objętości broszury. Na okładce ktoś wydrapał w poprzek napis, który z wiekiem spłowiał, lecz pozostał czytelny: „TRUIZM”. Uśmiecham się, bo rzadko można trafić na ludzi z takim dystansem do tego, w co wierzą. Jura podnosi się z miejsca.
– Dziękuję, Barnimie – mówi z serdecznością. – Najedz się do syta. Jak skończysz, zapytaj kogokolwiek o drogę do samotni. Ja, jeśli pozwolisz, zajmę się przygotowaniami do wyprawy.
– Ruszasz w jakąś podróż?
– Nie, ty ruszasz, jeśli Interpretator cię przekona. Trzeba odnaleźć Elię. Do zobaczenia później.
Starzec wychodzi, zostawiając mnie sam na sam z niedojedzonym pasztecikiem grzybowym. Otwarte na moment drzwi wpuszczają do środka falę chłodu i wilgoci, od których odechciewa mi się gdziekolwiek wybierać. Walczę ze sobą, pastwiąc się nad ostatnim wypiekiem. Diabli wiedzą, co Magnus zaplanował dla mnie i co udaremnili Ludzie Księgi. Odsuwam od siebie myśl, że mogę zawdzięczać im życie. Jednak winien im jestem przynajmniej spotkanie z tym ich Interpretatorem. Dobrze. Kończę jeść, idę na pogadankę i ruszam w swoją stronę, bo cała ta zadyma zaczyna wyglądać zbyt poważnie. Ale, ale…
Biorę w dłonie książeczkę, którą Jura zostawił na stole. Otwieram na chybił trafił. Cieniutkich stron jest więcej, niż oszacowałem na pierwszy rzut oka. Odczytuję po cichu jeden z akapitów:
Postaw się na miejscu drugiej osoby. Spójrz jej oczami. Poczuj to, co ona czuje. Zrozum jej punkt widzenia. Idź krok dalej. Nie ograniczaj się do ludzi. Co czuje bite i głodzone zwierzę? A co czuje kochane i zadbane? Rozumiesz? Empatia, zdolność współodczuwania prowadzi do pogłębienia świadomości. I samoświadomości. Nie ma nic złego w skupieniu się na własnym punkcie widzenia. O ile tylko pamiętasz, że są też inne. Szanuj je.
Tyle mogę powiedzieć, że Księga Jury wydaje się zgodna z moimi odczuciami. Przynajmniej w tym fragmencie. Muszę znaleźć chwilę i przeczytać całość. Teraz jednak chyba dość zwlekania. Trzeba się rozmówić z Interpretatorem.
Noga za nogą zmierzam do drzwi. Tylko dzięki brakowi entuzjazmu udaje mi się uniknąć rozkwaszenia nosa ciężkim, zbitym z sękatych desek skrzydłem, kiedy do wnętrza chaty wpada niepozorna postać. Drzwi uniknąłem, jednak uderzenia głową w jej splot słoneczny już nie. Mnie cofa o krok, a mój napastnik ląduje na tyłku nie mniej zaskoczony. Zaskoczony stwierdzam, że to filigranowa dziewczyna. Krótkie, zmierzwione, płowe włosy, jasne oczy, pucołowata buzia. W pierwszej chwili biorę ją za podrostka, lecz kiedy wyciągam dłoń, żeby pomóc jej podnieść się z podłogi, widzę, że dziecięce lata ma już dawno za sobą.
– Jestem Ada. Zaprowadzę cię do Interpretatora.