Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Barwy miłości. Komungo. Filiżanka kawy - ebook

Data wydania:
1 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Barwy miłości. Komungo. Filiżanka kawy - ebook

Literatura koreańska - Pakiet trzech książek

1) BARWY MIŁOŚCI

Zbiór opowiadań najpopularniejszych w swoim kraju i uznanych za klasyków pisarzy starszego pokolenia. W ich twórczości znalazły odbicie zarówno trudne doświadczenia z lat dzieciństwa i młodości: okupacja japońska, podział kraju, wojna domowa, jak i problemy psychologiczne, nurtujące aktualnie społeczność Korei.

2) FILIŻANKA KAWY

Nowele jednej z najpopularniejszych pisarek południowokoreańskich, w roku 1993 nominowanej do literackiej Nagrody Nobla, ukazujące pole psychologicznej obserwacji ludzkich postaw i zachowań w obliczu nowych sytuacji życiowych. Bohaterowie opowiadań pochodzą z różnych warstw społecznych, reprezentują różny światopogląd i uwikłani są w kłopoty zarówno bytowej, jak i psychologicznej natury.

3) KOMUNGO

Nowele jednej z najpopularniejszych pisarek południowokoreańskich, w roku 1993 nominowanej do literackiej Nagrody Nobla, ukazujące pole psychologicznej obserwacji ludzkich postaw i zachowań w obliczu nowych sytuacji życiowych. Bohaterowie opowiadań pochodzą z różnych warstw społecznych, reprezentują różny światopogląd i uwikłani są w kłopoty zarówno bytowej, jak i psychologicznej natury.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8002-886-9
Rozmiar pliku: 10 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Hwang Sunwon

Ulewa

Gdy po raz pierwszy zobaczył dziewczynkę nad brzegiem strumienia, od razu domyślił się, że musi być wnuczką starego pana Jun Czhosi. Bawiła się, zanurzywszy ręce w wodzie. Przybyła z Seulu, gdzie zapewne nie było takich strumieni i pewnie bawiła się tak po raz pierwszy. Już od kilku dni, w drodze powrotnej ze szkoły, zatrzymywała się nad strumieniem i spędzała tam pewien czas. Jednakże do tej pory bawiła się siedząc na brzegu, a tego dnia kucnęła na jednym z wielkich kamieni, przerzuconych w poprzek strumienia i tworzących prowizoryczny most.

Chłopiec usiadł na skarpie czekając, aby odeszła. Ostatecznie skorzystał jednak z okazji i gdy odsunęła się, robiąc miejsce jakiemuś przechodniowi, przemknął się za nim po kamiennych stopniach.

Następnego dnia przyszedł nad strumień nieco później niż zwykle. Tak jak poprzedniego dnia, dziewczynka siedziała na kamieniu w tym samym miejscu i zawinąwszy rękawy różowego swetra myła twarz i ręce. Jej przedramiona i kark były lśniąco białe. Po upływie chwili przerwała swe zajęcie i wpatrzyła się w lustro wody, jak gdyby zobaczyła tam nagle coś niesłychanie interesującego. Zapewne chodziło o odbicie jej własnej twarzy. Nagle, gwałtownym ruchem, zmąciła wodę. Z daleka robiło to wrażenie, jakby próbowała złapać gołymi rękami przepływającą rybkę. Powtórzyła ten gest kilka razy. Chłopiec zastanawiał się, czy mogła dostrzec w wodzie odbicie jego postaci na skarpie. Widać mącenie wody spodobało się jej, bo ciągle bawiła się w ten sposób. Wyglądało na to, że tak jak poprzedniego dnia, nie ruszy się z miejsca, dopóki nie będzie musiała ustąpić drogi jakiemuś przechodniowi.

Nagle dziewczynka wyłowiła coś z wody - mały, płaski kamyk. W chwilę potem poderwała się na nogi i pędem przebiegła po kamieniach na drugi brzeg strumienia. Gdy się tam znalazła, odwróciła się raptownie i ciskając znalezionym kamykiem w stronę chłopca krzyknęła:

– Ty głupi!

Chłopiec odruchowo poderwał się na równe nogi. Widział, że dziewczynka ciągle biegnie, a jej krótko obcięte włosy rozwiewa wiatr. Wbiegła w mokradła, porośnięte kępami trzcin. Blade, jesienne słońce przeświecało spomiędzy łodyg. Chłopiec czekał, aż wśród kołyszących się pierzastych kłosów dostrzeże postać dziewczynki. Mijał czas, ale nie było jej widać. Stanął na palcach i w myślach odliczał sekundy. Ciągle ani śladu. Nagle końce trzcin zafalowały na niewielkiej przestrzeni. Dziewczynka niosła naręcze zebranych, kwitnących łodyg. Szła powoli. Jasne promienie jesiennego słońca tańczyły na pierzastych kłosach. Wyglądało to tak, jakby drogą kroczył wielki bukiet lśniących trzcin. Chłopiec odprowadził ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła mu z oczu. Ciągle stał w tym samym miejscu. Wreszcie schylił się i podniósł z ziemi kamyk, którym w niego rzuciła. Przez ten czas kamyk całkiem wysechł na słońcu. Chłopiec w zamyśleniu włożył go do kieszeni.

Następnego dnia przyszedł nad strumień jeszcze później. Nigdzie nie było widać dziewczynki. Poczuł ulgę, ale jednocześnie gdzieś w głębi serca pojawiło się dziwne uczucie osamotnienia, wzrastającego przez kolejne dni, gdy nadal nie pojawiła się nad wodą. Weszło mu w zwyczaj bawienie się kamykiem noszonym cały czas w kieszeni. Pewnego dnia kucnął na jednym z kamiennych stopni i - tak jak kiedyś robiła to dziewczynka - zanurzył ręce w wodzie i zaczął powtarzać jej gesty. Umył twarz, a potem wpatrzył się w powierzchnię wody i odbicie swojej ciemnoopalonej twarzy. Wydała mu się brzydka, więc czym prędzej ponownie zanurzył ręce w wodzie i zmącił obraz. Powtórzył ten gest kilkakrotnie, ale nagle wyczuł, że ktoś nadchodzi, i raptownie wstał.

Dziewczynka zbliżała się po kamieniach. Pomyślał, że na pewno obserwowała go wcześniej z ukrycia. Rzucił się do ucieczki. Na śliskim kamieniu, poślizgnął się i jedną nogą wpadł do wody, ale nie zważając na to pobiegł dalej, rozglądając się za jakąś kryjówką. Jego jedyną myślą było schować się przed jej wzrokiem. W pobliżu drogi, jak na złość, nie było nawet jednej kępy trzcin - po obu jej stronach ciągnęły się tylko obsiane gryką pola. Doleciał go charakterystyczny zapach kwitnącej gryki - odurzający do tego stopnia, że przez chwilę chłopiec myślał, że zemdleje. Na wardze poczuł słony smak i spostrzegł, że to z nosa płynie mu krew. Jednak nie przerwał biegu i tylko jedną ręką usiłował zatamować krwotok. Cały czas wydawało mu się, że za sobą słyszy głos:

– Głupi, Głupi!

Była sobota. Po kilku dniach nieobecności dziewczynka znów siedziała nad brzegiem strumienia i pluskała rękami w wodzie. Udając, że nic go ona nie obchodzi, chłopiec wszedł na pierwszy z dużych kamieni prowizorycznego mostu. Szedł jednak ostrożnie, uważając na każdy krok, aby nie zdarzyło mu się to, co ostatnim razem, gdy to poślizgnął się i wpadł do wody.

– Hej! - dobiegło go jej wołanie, ale udawał, że nie słyszy. Zaczął schodzić ze skarpy.

– Hej, jak się nazywa ta muszelka? - zapytała. Mimowolnie zatrzymał się i odwrócił w jej kierunku. Napotkał spojrzenie przejrzystych, brązowych oczu. Szybko rzucił okiem na muszelkę, którą trzymała w dłoni:

– To małż jedwabny.

– Ach, jaka ładna nazwa.

Razem doszli do rozwidlenia dróg. Tu powinni się byli rozstać - ją czekała jeszcze, licząca około półtora kilometra, ścieżka w dół, on zaś powinien był przebyć mniej więcej dwa kilometry, ale inną drogą. Dziewczynka zatrzymała się i zapytała, wskazując widniejące w oddali za polami wzgórze:

– Byłeś już tam kiedyś?

– Nie.

– To może byśmy tam poszli? Od kiedy tu przyjechałam, na tę wieś, okropnie się nudzę, już nie mogę wytrzymać…

– To jest dalej, niż ci się wydaje…

– E tam, nie może być aż tak daleko. Gdy mieszkałam w Seulu, często wybieraliśmy się na piesze wycieczki o wiele dalej…

Wydawało mu się, że w jej oczach dostrzega nie tylko wyrzut i lekką ironię, ale że te oczy powtarzają: „Głupi, głupi”.

Weszli na wąską dróżkę, biegnącą między ryżowymi polami, na których ludzie z okolicznych wiosek pracowali właśnie przy zbiorach. W pewnym miejscu dostrzegli stojącego stracha na wróble. Chłopiec pociągnął za sznurki i kilka przerażonych ptaków odfrunęło w popłochu. Jednocześnie chłopcu przebiegło przez myśl, że tego dnia, po powrocie do domu miał pilnować, aby ptaki nie wyjadały ziarna z ich własnego pola.

Widząc poruszającego się stracha, dziewczynka wykrzyknęła zachwycona:

– Oj, jaki on śmieszny!

Z kolei ona sama złapała za sznurki i pociągnęła je, wprawiając stracha na wróble w ruch, podobny do dziwnego tańca. Na lewym policzku dziewczynki pojawił się dołeczek. Idąc dalej napotkali następnego stracha na wróble i dziewczynka natychmiast ruszyła biegiem w jego stronę. Chłopiec pobiegł za nią. Biegł obok niej najszybciej, jak mógł, starając się zagłuszyć uporczywą myśl o tym, że po powrocie ze szkoły miał pomagać w domu. Co chwilę o jego twarz uderzała przelatująca szarańcza. Wysokie, jesienne niebo tańczyło mu przed oczami. W głowie czuł zamęt - może to przez tego krążącego ponad ich głowami orła? Odwrócił się i zobaczył, że dziewczynka wprawia w ruch stracha na wróble, którego on minął w pełnym biegu. Strach tańczył jeszcze pocieszniej niż ten pierwszy.

W miejscu, gdzie kończyły się pola ryżowe, natknęli się na rów irygacyjny. Dziewczynka pierwsza przeskoczyła na drugi brzeg. Od rowu, aż po podnóże góry ciągnęły się pola zastawione snopami zebranego sorgo. Gdy mijali jedno z takich pól, dziewczynka zapytała, wskazując dziwną konstrukcję:

– Co to jest?

– Wieża do pilnowania pola.

– Czy tutejsze melony są słodkie?

– Oczywiście. Ale najsmaczniejsze są arbuzy.

– Chciałabym spróbować.

Chłopiec wszedł między okalające melonowe pola zagony rzepy i wyrwał dwie dorodne sztuki. Nie były jednak jeszcze całkiem dojrzałe. Oberwał nać i podał owoc dziewczynce. Objaśnił, jak trzeba to jeść: najpierw odgryzł wierzchołek, potem paznokciem obrał wierzchnią skórę i palcem wydobył miąższ. Głośno mlaszcząc zaczął jeść. Dziewczynka zrobiła to samo, ale nie przełknęła nawet pierwszego kęsa - wypluła go krzywiąc się:

– Ależ gorzkie paskudztwo!

– Rzeczywiście, nie nadaje się do jedzenia - zgodził się chłopiec i wypluł resztki rzepy.

Zbliżali się do wzgórza. Oślepiły ich kolory jesiennych klonów.

– Ach! - dziewczynka rzuciła się biegiem ku wzgórzu, ale tym razem chłopiec nie pobiegł za nią. Zajął się zbieraniem polnych kwiatów i zebrał bukiet większy niż ten, który kiedyś uzbierała z trzcin.

– To są stokrotki, to koniczyna, a to dzwoneczki… - wyjaśniał nazwy kwiatów.

– Och, nie wiedziałam, że dzwoneczki są takie śliczne! Jaki mają ładny kolor, taki liliowy… A te, co wyglądają jak odwrócone parasolki?

– To jest kozłek.

Dziewczynka odwróciła kwiatki łodygami do góry, demonstrując, że kształtem, faktycznie, przypominają małe parasole. Twarz jej nabrała lekkich rumieńców. Po chwili chłopiec przyniósł jej jeszcze więcej kwiatków. Wyrzucił z bukietu te połamane i brzydkie, a zostawił tylko najładniejsze i całe. Jednak dziewczynka powiedziała rozkazującym tonem:

– Nie wyrzucaj żadnego!

Weszli na szczyt wzgórza. W dole, w dolinie, widzieli skupisko krytych strzechą domów. W milczącym porozumieniu usiedli na podłużnej skale. Wokół panowały niezmącona cisza i spokój. Gorące, jesienne słońce zdawało się rozpylać zapach suchej trawy.

– A te kwiaty, jak się nazywają?

Po stromej skale, naprzeciwko nich, pięły się splątane pędy glicynii. Z gęstwiny liści wyglądały kwiaty.

– To chyba glicynia. Na dziedzińcu naszej szkoły w Seulu rosła taka sama i kiedy na nią patrzę, przypominają mi się koleżanki i koledzy, z którymi się tam bawiłam…

Po chwili dziewczynka podniosła się bez słowa i ruszyła w kierunku stromej ściany porośniętej kwiatami. Wychylała się coraz bardziej, chcąc dosięgnąć kwiatów, ale nie udawało się jej. Wreszcie straciła równowagę, poślizgnęła się i spadła ze skały, na której siedzieli. Na szczęście zdążyła jeszcze uchwycić się gałązek glicynii. Chłopiec momentalnie zerwał się i ruszył jej na pomoc. Złapał za wyciągniętą rękę dziewczynki i powoli pomógł jej wydostać się na skałę. Był zły na siebie, że nie poszedł po te kwiaty dla niej i pozwolił, żeby zrobiła to sama. Z prawego kolana dziewczynki sączyła się strużka krwi. Chłopiec spontanicznie przywarł wargami do małej ranki i zaczął ssać. Po krótkiej chwili, tknięty jakąś nagłą myślą, podniósł się i odbiegł nieco dalej. Wrócił jednak wkrótce i prawie bez tchu wykrztusił:

– To ci na pewno pomoże - po czym roztarł na rance trochę przyniesionej sosnowej żywicy. Zsunął się po stromej skale do miejsca, ku któremu wychyliła się dziewczynka i odgryzając zębami twarde łodygi zebrał naręcze kwiatów, które potem jej wręczył.

– Zobacz, tam na łące jest cielaczek, chodźmy go obejrzeć - zaproponował.

Cielaczek był jasnożółty i bardzo młody. Nie miał nawet jeszcze założonego kółka w nosie.

Chłopiec mocno chwycił linkę jednocześnie głaszcząc drugą ręką cie- laczka po grzbiecie, nagle raptownym skokiem dosiadł zwierzęcia. Przerażony cielak zaczął wielkimi susami sadzić dookoła słupka, do którego był przywiązany. Biała twarz dziewczynki, jej różowy sweter i granatowa spódniczka, kwiaty, które trzymała w ręku - wszystko zawirowało przed oczami chłopca i stało się jedną, wielką, kolorową plamą, jakby jednym barwnym bukietem. Cały świat kręcił się w kółko. Jednak chłopiec nie zamierzał zsiąść z cielaka. Dziewczynka będzie musiała przyznać, że tylko on mógł zrobić coś takiego, zapamięta ten jego wyczyn.

– A wy, co tam wyprawiacie?! - zapytał nagle jakiś wieśniak, wychodząc spośród wysokich traw, rosnących nie opodal.

Chłopiec zsunął się z grzbietu cielaka. Był pewien, że mężczyzna zrobi awanturę o to, że dosiadł tak młodego zwierzęcia, że mógł złamać mu kark. Ale długobrody wieśniak tylko zmierzył go od stóp do głów, przyjrzał się dziewczynce i powiedział:

– Lepiej zmykajcie do domu. Za chwilę lunie deszcz - po czym wziął cielaka za linkę i odszedł.

Rzeczywiście, świat wokół nagle pociemniał i zauważyli, że nad głowy napłynął wał czarnych chmur. Zrobiło się ponuro, nagle wszystko wokół zabarwiło się na ciemnofioletowo, a wiatr huczał i wył przeciągle. Gdy schodzili ze wzgórza, usłyszeli pierwsze uderzenia kropel deszczu o liście dębów, pod którymi przechodzili. Duże, okrągłe krople wywoływały dreszcz, gdy nagle - zimne - spadały na kark. W chwilę potem lunęło jak z cebra, momentalnie przesłaniając ścianą deszczu wszystko przed ich oczami. Jedyne, co w ostatniej chwili zdołali zobaczyć, to zarys wieży do pilnowania pól. Tam też się skierowali, szukając schronienia przed ulewą. Słupy podtrzymujące wieżę były nadgniłe i zmurszałe, a stary dach przeciekał. Omijając kałuże wody na podłodze chłopiec wprowadził dziewczynkę, której ramiona drżały, a wargi nabrały sinej barwy. Usadowił ją w jeszcze suchym miejscu i okrył swoją bawełnianą bluzą. Dziewczynka nie odezwała się ani słowem, ale jej mokre oczy przesłały mu spojrzenie pełne wdzięczności. Zaczęła wyjmować zwiędnięte i zniszczone deszczem kwiatki ze swego bukietu, który ciągle trzymała na kolanach.

Woda już przeciekała przez dach także nad miejscem, w którym siedzieli. Wieża strażnicza nie mogła im dłużej służyć za schronienie. Chłopiec zamyślony wyjrzał na zewnątrz. Zmarszczył brwi, a po chwili wahania wyskoczył na pole i biegiem puścił się ku snopom sorgo stojącym niedaleko. Wcisnął się w najbliższy, sprawdzając, czy jest dostatecznie sucho w środku, potem spenetrował następny i stamtąd - usatysfakcjonowany - kiwnął zachęcająco na pozostałą w strażniczej wieży dziewczynkę. I chociaż deszcz nie przemoczył stogu, to jednak było w nim ciemno i bardzo ciasno. Za ciasno dla nich obojga, więc gdy dziewczynka była wewnątrz, nie starczało już miejsca dla chłopca i mókł na deszczu siedząc z samego brzegu. Dziewczynka znajdując się za nim widziała, jak z jego przemoczonych pleców unosi się para. Prawie szeptem zaproponowała, żeby wsunął się do stogu głębiej i choć chłopiec początkowo odmówił, twierdząc, że tak jest mu wygodnie, ponowiła prośbę i zaczęła sama przesuwać się do tyłu, robiąc mu miejsce. Ucierpiał na tym jej bukiet, który został prawie całkowicie zgnieciony, ale nie wyglądała na przejętą i zmartwioną tym faktem. Czuła zapach, unoszący się z mokrych pleców chłopca, siedzącego teraz blisko niej, ale nie odwróciła głowy. Miała wrażenie, że ciepło i jakaś dziwna siła, bijące z jego ciała, koją ją i uspokajają.

Łomot deszczu o łodygi sorgo nad ich głowami nagle ustał. Powoli wygrzebali się ze stogu i wyjrzeli na zewnątrz. Słońce zabłysło przed ich oczami.

Gdy doszli do rowu nawadniającego pola, okazało się, że wypełnia go po brzegi błotnista i mętna, brunatna woda. Nie było jak przejść na drugą stronę. Chłopiec bez zbędnych wyjaśnień ukucnął i dziewczynka w lot pojęła, o czym myślał. Potulnie objęła go za szyję i dała się nieść „na barana”. Gdy chłopiec wszedł do pełnego błota rowu, brudna woda sięgnęła mu aż po brzegi krótkich spodenek. Przestraszona dziewczynka coraz bardziej kurczowo ściskała go za szyję i piszczała lękliwie. Zanim się wreszcie dowlekli do strumienia, na niebie nie było już śladu po niedawnej ulewie i trudno było uwierzyć, że jeszcze przed kilkoma kwadransami wyglądało tak groźnie.

Następnego dnia dziewczynka nie przyszła nad strumień. Nie zjawiła się przez wiele następnych dni. Chłopiec wypatrywał jej na szkolnym podwórku, posunął się nawet do tego, że chyłkiem zaglądał do sali piątej klasy, szukając jej wśród znajdujących się tam dziewczynek - na próżno. Nigdzie nie udało mu się jej spotkać.

Tamtego dnia, jak zwykle, stał nad brzegiem strumienia i obracał w kieszeni kamyk. Nagle serce zabiło mu mocniej. Spostrzegł ją siedzącą na skarpie powyżej.

– Byłam chora - oznajmiła i rzeczywiście widać było, że jej blada buzia jeszcze bardziej zeszczuplała.

– Czy to z powodu tamtej ulewy chorowałaś? - zapytał. Zaprzeczyła, ale na jego kolejne pytanie: „Czy już czujesz się dobrze?”, odpowiedziała:

– Nie, jeszcze niezupełnie.

– Wobec tego może powinnaś była jeszcze zostać w łóżku? - zaniepokoił się chłopiec.

– Kiedy to tak strasznie nudno leżeć… Więc wyszłam… Wiesz, tamtego dnia było naprawdę fajnie. Nie wiem, skąd wzięła mi się na swetrze ta plama - dodała, wskazując na przód swego różowego sweterka. Widniała tam ciemnobrunatna plama.

– Co to może być? Nie daje się sprać.

Chłopiec przyjrzał się plamie.

– Ach, chyba już wiem, musiałam się zabrudzić tamtego dnia, wiesz, kiedy przenosiłeś mnie na plecach przez rów…

Zakłopotany chłopiec poczuł, jak na twarz wypływa mu rumieniec. Razem doszli do rozstaju dróg. Tam dziewczynka wyciągnęła dłoń, pełną owoców jujuby i zaprosiła go, aby skosztował:

– Dzisiaj rano zebraliśmy je z drzewa… Mamy ceremonię ku czci przodków…

Chłopiec zawahał się.

– Proszę, spróbuj, są naprawdę bardzo słodkie! Sadził je jeszcze mój pradziadek.

Wyciągnął złożone dłonie i powiedział patrząc na owoce:

– O, jakie duże i okrągłe!

– Tak. Wiesz, po zakończeniu tych uroczystości wyprowadzamy się stąd.

Już wcześniej chłopiec dowiedział się z rozmów, jakie prowadzili między sobą dorośli, że wnukowi pana Jun Czhosi nie powiodło się w interesach, które prowadził w Seulu i dlatego musiał wrócić do rodzinnych stron, czyli do sąsiedniej wioski. Teraz jednak okazało się, że sprawy stały tak źle, iż rodzina zmuszona była sprzedać także ten wiejski dom.

– Nie wiem dokładnie, o co chodzi, ale strasznie nie lubię tych ciągłych przeprowadzek. Ech, te pomysły dorosłych, na które nic nie możesz poradzić… - w oczach dziewczynki pojawił się smutek, którego do tej pory nigdy w nich nie widział.

Po powrocie do domu chłopiec nie mógł przestać myśleć o tym, co od niej usłyszał, o jej rychłej przeprowadzce w inne miejsce. Sam nie wiedział, co się z nim dzieje. Słodkie owoce jujuby teraz zupełnie straciły dla niego smak.

Owej nocy wykradł się po kryjomu do orzechowego zagajnika należącego do dziadka Tokswe. Już wcześniej, za dnia, wypatrzył najbardziej obciążone dorodnymi owocami drzewo i teraz wdrapał się na nie i wyciągnął przyniesiony ze sobą kij w kierunku najobficiej obsypanej orzechami gałęzi. Odgłos spadających na ziemię owoców zabrzmiał donośnie w nocnej ciszy. Przestraszony tym chłopiec przywarł do pnia drzewa. Serce w nim zamarło, ale tylko na krótką chwilę - w parę sekund później znowu, z rozpaczliwą determinacją, z całej siły walił kijem po gałęziach drzewa, aby jak najwięcej dojrzałych orzechów posypało się na ziemię. Gdy na miękkich nogach wracał do domu z tej nocnej wyprawy, tylko blady księżyc oświetlał mu drogę. W ciemnościach nikt nie mógł go zobaczyć i po raz pierwszy tego dnia chłopiec poczuł ulgę. Pomacał wypchane orzechami kieszenie. Było mu lekko na duszy i myślał już tylko o tym, jak to zaniesie dziewczynce, do sąsiedniej wioski, orzechy i powie, że są najsmaczniejsze w okolicy, z ogrodu dziadka Tokswe. Nagle aż zaklął, bo uświadomił sobie, że przecież, gdy się ostatnim razem żegnali, zapomniał się z nią umówić na następne spotkanie - pewnie już ostatnie przed jej przeprowadzką.

– Co za głupiec ze mnie! Kompletny dureń!

Tego dnia, po powrocie ze szkoły, chłopiec zastał odświętnie ubranego ojca, zbierającego się do wyjścia. Pod pachą trzymał jedną z ich kur.

– Tato, dokąd idziesz? - zapytał chłopiec.

Ojciec jednak nie odpowiedział, zafrasowany przyglądał się, bowiem trzymanej kurze.

– Czy myślisz, że taka chudzina wystarczy? - zapytał matki.

– Od kilku dni łaziła i szukała miejsca, gdzie by tu znieść swoje pierwsze jajko. Nie jest może duża, ale już wystarczająco tłusta - dopowiedziała zdecydowanie matka, podając siatkę. Tym razem chłopiec do matki zwrócił się z pytaniem:

– Dokąd idzie tata?

– Idzie do osady Sodang, do domu pana Juna. Niesie im tę kurę, aby mieli z czego złożyć ofiarę w trakcie swoich uroczystości.

– A więc dlaczego niesie takie nie wydarzone brzydactwo?! Czy nie powinien raczej wziąć tego wielkiego, nakrapianego koguta?!

– Nie bój się, już ta mała kurka wystarczy! - odpowiedział ojciec wybuchając śmiechem. Chłopiec odwrócił się speszony i zaczął wyjmować z tornistra swoje książki. Potem wyszedł do obory i pod pretekstem, że zabija gza, z całej siły uderzył spokojnie stojącego tam wołu.

Z nastaniem jesieni woda w strumieniu robiła się coraz bardziej przejrzysta.

Stojąc na rozstaju chłopiec z natężeniem wpatrywał się w wylot ścieżki, którą powinna była nadejść dziewczynka. Widoczna na hory, zoncie osada Sodang wydawała się być w zasięgu ręki, oświetlona mdłym światłem jesiennych promieni. Z tego, co usłyszał, wynikało, że następnego dnia dziewczynka z rodzicami ma się wyprowadzić do miasteczka Jangphjon. Tam mieli wydzierżawić i prowadzić mały sklepik.

Chłopiec bezwiednie bawił się orzechami schowanymi w kieszeniach. Drugą ręką impulsywnie odrywał, czubki kwitnących trzcin.

Tej samej nocy, leżąc na posłaniu nie mógł uwolnić się od trapiących go myśli, że jutro dziewczynka się wyprowadzi i już nigdy jej nie zobaczy. Zastanawiał się, czy ma pójść jutro patrzeć, jak się będą wyprowadzali. Czy uda mu się zobaczyć dziewczynkę?

Gdy już prawie usypiał, doszła do jego uszu cicha rozmowa rodziców:

– Co to się wyprawia na tym świecie… - mówił ojciec, który przed chwilą wrócił z wioski.

– Mam na myśli sytuację pana Juna. Nie dość, że stracili wszystko i muszą sprzedać swój dom, w którym mieszkali od pokoleń, i swoje pola, to jeszcze w dodatku spadło na nich kolejne nieszczęście. Zmarła prawnuczka starego pana Juna.

– To była jego jedyna prawnuczka, nieprawdaż? - zapytała, pochylona nad szyciem, matka siedząca przy naftowej lampie.

– Tak. Miał wcześniej dwóch prawnuków, ale obaj dawno zmarli.

– Biedni ludzie, nie mają szczęścia do dzieci…

– Racja. Podobno ta mała chorowała już od paru dni, ale nie stać ich było na lekarstwa. Na niej skończył się ród starego pana Juna… Ale ta mała była niezwykłym dzieckiem, co prawda, to prawda. Wiesz, o co poprosiła przed śmiercią? Powiedziała: „Jak umrę, proszę, pochowajcie mnie w tym samym ubraniu, które mam na sobie…”

Przełożyła

Joanna Rurarz

Noty o autorach

HWANG Sunwon

(ur. 1915)

Urodził się w powiecie Tedong, prowincja Płd. Phjongan na północy Korei. Ukończył studia na japońskim uniwersytecie Waseda, specjalizując się w literaturze angielskiej. Zadebiutował, jako poeta w 1931 roku, potem publikował wiersze i opowiadania dla dzieci w czasopismach. W 1946 roku przeniósł się wraz z rodziną na południe Korei, gdzie początkowo pracował, jako nauczyciel w szkole średniej, a od 1957 roku jako wykładowca na Uniwersytecie Kjonghi w Seulu. Członek Koreańskiej Narodowej Akademii Sztuki. Wydał dwa zbiory poezji i ponad sto nowel i opowiadań oraz siedem powieści. Laureat wielu bardzo prestiżowych nagród za twórczość literacką.

Autor zbiorów opowiadań: Bagno (1936), Pies z wioski Mongnomi (1948), Linoskoczek (1952), Żurawie (1956), Maska (1976) oraz powieści: Potomkowie Kaina (1954), Ludzki przeszczep (1957), Drzewa na urwisku (1960) i Wędrująca forteca (1973).Redaktor serii

Anna Parzymies

W serii

SKARBY ORIENTU

obejmującej tłumaczenia najcenniejszych dzieł literatury

Azji i Afryki ukazała się

Bibhutibhushan Banerji Pieśń z drogi

przełożyła z bengalskiego Elżbieta Walterowa

Warszawa 1994, s. 330.

Powieść klasyka literatury bengalskiej, tłumaczona na kilkanaście języków indyjskich i kilka europejskich. Mocno osadzona w bengalskiej obyczajowości, wierzeniach i przyrodzie, liryczna opowieść o dwojgu dzieciach bramińskiego kapłana.

W przygotowaniu:

Han Malsuk Opowiadania

przekład z koreańskiego

Nadżib Mahfuz Opowieści starego Kairu

przekład z arabskiegoRedaktor serii

Anna Parzymies

W serii

SKARBY ORIENTU

obejmującej tłumaczenia najcenniejszych dzieł literatury
Azji i Afryki ukazały się

Bibhutibhushan Banerji Pieśń z drogi

Przekład z bengalskiego Elżbieta Walter.

Warszawa 1994, s. 330

Barwy miłości

Antologia współczesnych opowiadań koreańskich.
Przekład z koreańskiego Halina Ogarek-Czoj i Joanna Rurarz.
Warszawa 1995, s. 270

Han Malsuk Komungo

Wybór nowel

Przekład z koreańskiego Halina Ogarek-Czoj.
Warszawa 1996, s.125Powódź

Deszcz lał już czwarty dzień, rzeka wezbrała i błotnista woda zalała pola ryżowe i inne uprawy. Gdyby ulewa potrwała jeszcze trzy dni, powódź mogłaby dosięgnąć domu Thesika. Thesik stał na drewnianym ganku i obserwował, jak woda znosi położoną wyżej wieś. Po błotnistej wodzie płynęły kołysząc się i wirując dachy chat ze słomy ryżowej. Płynęły drewniane słupy nadgryzione przez robactwo. Wszystko to, wirując, w szalonym tempie zmierzało w jednym kierunku. Wiklinowe kosze, drzwi, drewniane pokrywy do kotłów... Thesik przyglądał się temu bez słowa.

Milczała też jego świeżo poślubiona żona, która przysiadła na krawędzi kuchni ze wzrokiem utkwionym w plecach męża. Spędzili ze sobą dopiero jedną noc. Zjedli razem śniadanie, ale ona ani razu jeszcze nie spojrzała mu prosto w twarz. To wstyd nie pozwalał jej tak na niego patrzeć. Może i Thesik był zawstydzony, bo również się nie odzywał. Tylko przy śniadaniu przełożył ze swojej miseczki dwie pełne łyżki ryżu do miseczki żony. A ta spłonęła rumieńcem, przypomniawszy sobie, że ponoć przełożenie właśnie dwu łyżek ryżu jest oznaką miłości.

Z kuchni na ganek wymknęło się pięć szczurów i wdrapało na słup; potem zbiegły pod ganek, zapiszczały i uciekły w popłochu. Mówią, że szczury najbardziej boją się powodzi. A to dlatego, że woda może zalać im nory.

Młoda żona nie czuła lęku przed powodzią, nie bała się, że może zabrać im dom. Siedząc na krawędzi kuchni, całą uwagę skupiła na Thesiku.

Przed ślubem spotkali się jeden jedyny raz, ale ona widziała wówczas tylko jego stopy. Wczoraj wieczorem też mu się nie przyjrzała. Tak więc, choć spędziła z mężem noc, nie wiedziała właściwie, jak wygląda. Zauważyła wprawdzie, że jest średniego wzrostu, silny i zdrowy, ale nie wiedziała, jakie ma oczy, jaki nos. Według słów starego swata, tak męskiego młodzieńca rzadko można spotkać.

Thesik od dzieciństwa służył jako parobek u bogacza z górnej wioski. Gospodarz bardzo go lubił, ponieważ był pracowity i uczciwy.

Żona Thesika miała ciemną cerę i nie należała do najpiękniejszych, ale mężczyźni z wioski mówili, że wystarczy zajrzeć w jej czarne, lekko wilgotne oczy, a przechodzą człowieka ciarki i zapiera mu dech w piersiach.

Pobrali się zaledwie dziesięć dni po tym, jak rozpoczęło się swatanie. Ceremonia trwała bardzo krótko. Thesik, choć nie widział przedtem panny młodej, bez grymasów zgodził się na pierwszą zaproponowaną mu dziewczynę, a co do niej, to z powodu biedy rodzice chcieli jak najszybciej pozbyć się córki z domu – o jedną gębę będzie mniej do wykarmienia.

Gospodarz Thesika śmiał się: „No, no, ale mu się spieszy do żeniaczki!” – i kazał wylepić gazetami pokój w krytej słomą chatce, w której przedtem mieszkał stróż, pilnujący bogaczowej góry.

Tego dnia lało jak z cebra i niczego nadzwyczajnego na ucztę weselną nie mieli. Thesik i panna młoda skłonili się sobie przy skromnie zastawionym stole w obszernym pomieszczeniu udostępnionym im w domu gospodarza. Stały tam tylko: talerz z ciastem ryżowym, dwie czarki białego ryżu i dwie miseczki zupy. Gości nie było. Ale Thesik i tak nie posiadał się z radości.

Panna młoda nie wniosła mu w posagu nic: ani kawałka materiału, ani sztuki odzieży. Gdy tylko skończyła się „uczta weselna”, Thesik załadował do kotła dwie łyżki, cztery pałeczki, dwie miseczki do ryżu, pojemnik z ostrą pastą sojową i bańkę z sojowym sosem. Wziął to wszystko na plecy i ruszył do chatki stróża za górą. Jego żona zrobiła zawiniątko z pościeli, którą sprezentował im gospodarz: były to dwa koce i poduszka. Poniosła ten węzełek na głowie, a od deszczu chronił ją i towarzyszącego im swata – pożyczony parasol. I tak dotarli do swego domu.

Strugi deszczu zdawały się nieco cieńsze, po czym nagle lunęło ze zdwojoną siłą. Panna młoda aż wzdrygnęła się przerażona, ale po chwili uśmiechnęła się do siebie. Jakie to szczęście, pomyślała, że mąż nie zauważył jej przestrachu.

Z sufitu spadła na podłogę kuchni stonoga. Przewrócona białym brzuchem do góry, próbowała się odwrócić, przebierając swymi kilkudziesięcioma nóżkami. Młoda kobieta rozdeptała ją ze złością. Po chwili spadła jej na ramię druga, którą strąciła ręką i też zadeptała. Powietrze przesiąknięte było wilgocią i w poszyciu dachu kłębiły się stonogi.

Wzgórza pozbawione były drzew i przez całe lato nie słyszało się tu brzęczenia cykad. Podobno jednak nie było tu węży. Na szczęście, gdyż w czasie powodzi taki wąż, znoszony zbyt szybko przez wodę, mógłby przecież owinąć się wokół człowieka! Tak więc, choć powódź sama w sobie była straszna, jeszcze bardziej przerażające mogły być węże. „Jakie to szczęście, że ich nie ma tu” – pocieszyła się w duchu.

Z kuchni pod ganek znowu uciekło pięć popiskujących szczurów. Młoda żona spojrzała na ciemne, muskularne nogi męża stojącego na skraju ganku i poczuła się pewniej. Wspomnienie wczorajszej nocy okryło jej twarz rumieńcem, a na myśl o dzisiejszej zawstydziła się i serce zaczęło jej walić.

Płynąca wartko wezbrana woda niosła coraz więcej przedmiotów. Unoszący się na jej mętnej powierzchni dzban do pasty sojowej pogrążył się w głębinach. Spływały węzełki z ubraniem, poduszki, grabie, garnki... płynął wywrócony do góry dnem aluminiowy kocioł.

Thesika interesowały tylko te rzeczy, które mogły im się przydać. Szeroko otwartymi oczyma wodził wzrokiem od jednego końca wezbranych wód do drugiego, a gdy tylko rzecz, na którą zwrócił uwagę, znikała mu z pola widzenia, znów spoglądał w górę rzeki. Teraz płynęło coś białawego, a obok – jakiś kolorowy przedmiot. Była to kołdra i materac. Prawdopodobnie rozwiązały się trzymające je sznurki, bo widać było, jak na brzegu materaca kołyszą się na wodzie. „Kołdra i materac! Kołdra i materac”... Thesik kilkakrotnie powtórzył w myślach te słowa. Właśnie tego było im potrzeba. Kołdra z materacem dopłynęły powoli przed ich dom. W oczach mężczyzny zapłonął ogień. Odwrócił szybko głowę i popatrzył na żonę. Spojrzenie jej wilgotnych, czarnych oczu spotkało się na chwilę z jego wzrokiem. Thesik poczuł, jakby prąd przeszył mu ciało. Kobieta spłonęła rumieńcem i zakryła twarz rękoma. Po raz pierwszy zetknęła się wzrokiem ze spojrzeniem męża.

Kołdra i materac płynęły dalej, to zbliżając się do siebie, to oddalając, a Thesik odprowadzał je oczami. Gdy znikły w dolnym biegu rzeki, zaczął wypatrywać czegoś nowego w górnym nurcie.

Choć młoda żona ze wstydu prawie przestała oddychać, mogła teraz trochę śmielej przyjrzeć się mężowi. Powtórzyła w myśli: „Mój mąż”. Nagle Thesik z głośnym okrzykiem zeskoczył z ganku i rzucił się prosto w strugi deszczu. Kobieta zerwała się przerażona. Thesik wielkimi susami wbiegł z pluskiem do mętnej wody.

– Hej, kochanie! – zawołała żona z ganku, ale zabrzmiało to jakoś cicho i nieśmiało. Nie wiedziała, co robić. Serce tłukło się jej w piersi bezradnie.

Deszcz tymczasem padał jeszcze mocniej. Thesik w mgnieniu oka wypłynął na środek spienionego nurtu i uchwycił się drewnianej zagrody dla świń. Musiała mieć około trzech, czterech metrów kwadratowych. Młoda kobieta dopiero teraz zrozumiała jego postępowanie. Przypomniało jej się, co powiedział mu gospodarz: „Dam ci z czasem prosiaka, spróbuj go odchować”.

Prosiaki rodzą się co sześć miesięcy. W jednym miocie jest pięć, sześć sztuk. Po pół roku znów mogą się oprosić. Można by zostawić maciorę, a knura sprzedać. Dostaliby co najmniej dziesięć tysięcy hwanów, albo i piętnaście tysięcy. Ale to nie wszystko: przecież świńskie odchody są najlepszym nawozem. Właśnie takim trzeba będzie nawozić nasze pole ryżowe.

Thesik nie miał jednak z czego zbudować zagrody. Musiała być mocna, bo inaczej świnie by im uciekły. Miałyby się wydostać poza zagrodę? Nie, do tego nie wolno dopuścić. Gdyby gdzieś zginęły, to jeszcze gorzej, niż gdyby ich w ogóle nie było! Mężczyzna chwycił mocno za róg zagrody i zaczął ją holować do brzegu. Silna fala porwała ją jednak i poniosła w dół rzeki.

Zagroda zbita była z mocnych kawałków drewna, długich na około sześćdziesiąt-siedemdziesiąt centymetrów i powiązanych żelaznym drutem. Była dostatecznie szeroka, żeby móc w niej trzymać z dziesięć świń. Lepszą trudno byłoby znaleźć.

„No, chodźże!” – Thesik wytężył wszystkie siły i pociągnął ją do brzegu. Głowę zalewały mu strugi deszczu. Zgrubiałym wierzchem dłoni wycierał oczy i nos. Woda sięgała mu teraz do pasa. Deszcz zacinał coraz mocniej i powierzchnia wody zdawała się gotować. Nieoczekiwanie jakaś fala popchnęła zagrodę i ta znalazła się nagle na brzegu. Thesik z okrzykiem triumfu wybiegł na brzeg ciągnąc za sobą zdobycz. Wtedy jednak nadpłynęła nowa fala i zagarnęła zagrodę, która ześlizgnęła się prosto w mętny nurt.

– Do diabła! – krzyknął Thesik i znowu uczepił się zagrody.

Po chwili płynął razem z nią na wysokiej fali. Nie mógł już ani jej puścić, ani zatrzymać. Gdyby się puścił, mógłby utonąć w głębokiej wodzie. Trzymał się jej więc kurczowo, nie bardzo wiedząc, dokąd go zaniesie. Chciał wołać o pomoc, ale na nic to by się zdało. Na brzegu nie było widać żadnych domów, a w takim deszczu nikt też nie chodził po dworze. Zniknęła mu też z oczu jego chatka.

Thesik rozejrzał się dookoła, czy nie ma gdzieś na wodzie jakiejś tratwy. W czasie powodzi tratwa była niezłym środkiem zarobku. Niektórzy całkiem dobrze żyli, handlując tym, co wyłowili z rzeki.

Deszcz jakby się zmniejszał, coraz lepsza była widoczność, ale tratwy nigdzie nie dostrzegł. Zagroda płynęła szybko, zataczając półkola, a za każdym razem, gdy skręcała, Thesik zanurzał się z głową w mętnej wodzie. Zamykał wtedy mocno oczy i zaciskał usta, żeby tylko nie napić się brudnej cieczy. Gdy zagroda płynęła spokojnie, deszcz zalewał twarz Thesika, zmywając z niej błotnistą maź.

Sam już nie wiedział, jak długo to trwało. Widoczne na brzegu lekkie wzniesienia nie przypominały mu niczego znajomego. Nie orientował się, gdzie jest, i to go zaniepokoiło nie na żarty. Przestał już myśleć o zagrodzie dla świń. Myślał tylko o tym, że musi wydostać się na brzeg i wrócić do domu. Woda sięgała mu do piersi. Poczuł, że ma gęsią skórkę. Najgorsze, że zrobiło mu się tak zimno, że nie był w stanie płynąć. Zaczął się naprawdę bać. Rozejrzał się raz jeszcze po wodzie. Obrócił głowę i zawołał:

– Hej, ratunku, ratunkuuu!

Nagle oczy mu zabłysły. O niecałe pięćdziesiąt metrów od siebie zobaczył tratwę. Płynęło na niej dwóch mężczyzn. Nie wiadomo, czy usłyszeli wołanie Thesika, czy może udawali, że nie słyszą, ale nie wyglądało na to, by chcieli go ratować. Thesik, który słyszał, że tacy ludzie potrafią być obojętni na losy innych, rozzłościł się. Choćby nie wiem jak zależało im na zarobku, powinni ratować człowieka!

– Ej, wy, diabelskie pomioty! Pomóżcie, ratunku! – krzyknął i zostawiając zagrodę dla świń swemu losowi, rzucił się wpław w kierunku tratwy. Nie było to łatwe, bo musiał płynąć pod prąd. Błotnista woda zalewała mu bezlitośnie oczy i uszy. Thesik prychał, podnosił głowę i płynął dalej.

Trwało to jakiś czas, aż wreszcie odkrył, że tratwa znajduje się niżej niż on. Rozzłościł się okropnie. Gdyby się tylko jej złapać! Obiecywał sobie, że jak tylko mu się to uda, zrzuci tych drani do wody. Płynął teraz z prądem w stronę tratwy. Nagle zobaczył zalany wodą i trochę nad nią wystający wał ziemny. Wdrapał się tam natychmiast.

Wydostawszy się z wody, poczuł się bezpieczny. Rozpostarł obie ręce i kilka razy odetchnął głęboko. Potem próbował trochę się rozruszać, potrząsał rękoma, kręcił głową, zginał się w pasie.

Wał znajdował się w samym środku zalanego obszaru. Znaczyło to, że rzeka zagarnęła dwukrotnie więcej przestrzeni niż zazwyczaj. Deszcz trochę się uspokoił. Thesik znów krzyknął do tych z tratwy:

– Ratunku! Wy, dranie, zobaczycie, że sami też wpadniecie do wody! Hej, na pomoc!

Odpowiedzi nie było. Mężczyźni na tratwie wyciągali z wody coś przypominającego grabie czy widły.

– Ratunku... – Thesikowi niemal zabrakło tchu, tak był wzburzony.

Strugi deszczu stały się znowu grubsze, a po chwili lało niemiłosiernie. Część wału, na którym stał Thesik, obsunęła się razem z nim do wody. Przerażony zaczął płynąć. Ocenił wzrokiem odległość dzielącą go od tratwy i od brzegu. Do tratwy wydało mu się bliżej. Rzucił się ku niej jak szalony. Resztką sił uczepił się drewnianych bali. Zdumieni i przerażeni jego widokiem ludzie wciągnęli go na tratwę.

– Hej, co się stało? Czyś ty aby nie młody żonkoś z domu pana Li?! – zbliżył się do niego jeden z mężczyzn.

Thesik nie znał żadnego z nich; byli chyba z górnej wioski. Odetchnął głęboko kilka razy i położył się bez słowa. Był wyczerpany. Zapomniał już o tym, że chciał tych ludzi zepchnąć, gdy tylko dostanie się na tratwę.

Jakiś czas leżał tak z zamkniętymi oczami, potem wstał i przyjrzał się sobie. Z bluzy pozostał mu tylko prawy rękaw, cudem trzymający się ramienia, reszta gdzieś znikła; zabrała ją woda. To samo ze spodniami. Na ciele miał tylko skórzany pasek i uczepione do niego strzępy spodni. Prawdę mówiąc, był nagi. Na tratwie leżały wyciągnięte z wody różne przedmioty: kotły, garnki, motyki, łopaty. Nie było jednak niczego, czym można by okryć ciało Thesika.

– Gdzie teraz jesteśmy? – spytał.

Jeden z wioślarzy odpowiedział:

– Właśnie minęliśmy Tangoyl.

Byli chyba niezbyt daleko od chaty stróża. Thesik uprzytomnił sobie, że właśnie za widocznym stąd stromym brzegiem powinien stać jego dom. Znajdowali się teraz po południowej stronie wzniesienia, a dom był po przeciwnej. Poczuł się trochę uspokojony.

Zaczęło się ściemniać. Nadszedł wieczór. Thesik spędził w wodzie kilka dobrych godzin. Jeden z wioślarzy spytał:

– Czy to nie ty miałeś wczoraj wesele? To co, ożeniłeś się czy nie?

– Tak – odburknął.

– A padało?

– Tak.

Tratwa zbliżyła się do brzegu. Mężczyźni powiedzieli, że go tutaj wysadzą, a sami jeszcze trochę popracują. Gdy tratwa prawie dotykała brzegu, Thesik skoczył z pluskiem do mętnej wody. A to dlatego, że zobaczył zaczepioną tam zagrodę dla świń, tę, za którą tak gonił. Twarz jego rozbłysła radością.

– Dzięki! – rzucił wioślarzom, którzy patrzyli na niego okrągłymi ze zdziwienia oczyma.

Pociągnął za sobą róg zagrody i wdrapał się na brzeg. Nasiąknięte wodą drewno było bardzo ciężkie. Nie dałby rady zataszczyć tego w całości do chaty. Wymacał drut, którym połączone były żerdzie, i rozkręcił. Kawałki drewna rozleciały się od razu. Ułożył je pieczołowicie jeden na drugim i związał drutem. Były ciężkie, ale łatwiejsze do niesienia.

Nagi, tak jak wyszedł z wody, ruszył w kierunku domu. Zrobiło mu się jednak bardzo zimno; już myślał, że tego nie wytrzyma. Wprawdzie deszcz przestał zacinać tak jak przedtem, ale ciało, marznące cały dzień w wodzie, było zimne jak kawał lodu. Ulewa co jakiś czas się wzmagała obmywając do czysta Thesika z poprzylepianych grudek błota.

Żona, która cały czas stała na ganku wpatrując się we wzburzoną rzekę, na widok męża zalała się łzami. Chyba i przedtem długo płakała, bo miała zapuchnięte oczy. Thesik chciał się do niej uśmiechnąć, ale zwalił się tylko bezwładnie na podłogę. Całym jego ciałem wstrząsały dreszcze. Żona położyła Thesika na kocu, przykryła drugim. Ale on nadal się trząsł.

Nie miała już go czym przykryć, chciało się jej płakać. Postanowiła napalić, ale wszystko zamokło i nie było czym rozpalić ognia. Wróciła więc do pokoju.

Koc wciąż drgał. Thesik miał jeszcze silniejsze dreszcze. Nie był chyba świadom tego, co się z nim dzieje. A ona nie wiedziała już, jak go rozgrzać. Ujęła rękę męża. Wstydziła się, ale musiała to zrobić. Ręka była zimna. Wystraszyła się jeszcze bardziej. Zaczęła rozcierać mu dłonie i przytuliła się do niego. Serce tłukło się jej w piersi. Pomyślała, że ogrzeje go swym ciałem. Ale Thesik trząsł się coraz bardziej.

Nie wiedziała, co jeszcze mogłaby zrobić, rozcierała więc i masowała jego ciało, a w końcu zrzuciła bluzkę i przycisnęła się do piersi męża. Dreszcze nie ustawały. Zrozpaczona, ściągnęła z siebie spódnicę i nawet bieliznę. Nie myślała już o wstydzie. W głowie tłukła się jej tylko jedna myśl: za wszelką cenę musi rozgrzać męża. Naga, przywarła mocno do lodowatego ciała Thesika. Całą sobą owijała, otulała jego ciało, przekazywała mu swe ciepło. Przemarznięte ramiona i łokcie, kolana i pachy, wszystko to okrywała własnym ciałem, każdym jego zakamarkiem.

Przycisnęła usta do posiniałych warg Thesika. Były zimne jak lód, a on sam leżał z zamkniętymi oczami, nieprzytomny. Kiedy mocniej przycisnęła swe usta do jego ust, poczuła raptem, jak twardnieje mu górna warga. Przeraziła się na dobre. Słyszała przecież, że tak właśnie dzieje się w chwili śmierci. Żeby nie dopuścić do najgorszego, zaczęła okrywać twarz męża pocałunkami, wsysać niemal jego wargi i nos, a równocześnie dłońmi rozcierała mu ciało. Nie miała lekarstw, ognia ani kołdry. Nie miała też sąsiadów, których mogłaby poprosić o pomoc. Miała tylko swoje ciało.

Dochodziła północ. Deszcz wciąż zacinał. Kobieta szeptała w duchu: „Nie umieraj, proszę, nie umieraj!” Jej czarne oczy pełne były łez. Ręce bolały ją tak, jakby miały zaraz odpaść. Bolały ją też wargi. Ale nie zaprzestała wysiłków.

Po pewnym czasie ciało mężczyzny zaczęło się robić cieplejsze. A potem coraz gorętsze. W końcu paliło jak ogień. Thesik coś wykrzykiwał. Usta mu płonęły. Młoda żona znów przycisnęła wargi do jego ust. Wysoka gorączka spowodowała, że były suche; zdawało się, że zaraz popękają.

Deszcz nie przestawał padać do świtu. Dopiero wtedy, o świcie, spadła trochę gorączka Thesika.

Żona ugotowała mu kleik, a on umył sobie twarz. Przez noc jakby schudł, ale wciąż wyglądał bardzo męsko. Kobieta popatrzyła na niego z czułością. Thesik uśmiechnął się i zasiadł do jedzenia.

Deszcz znowu lunął ze zdwojoną siłą. Z sufitu spadła stonoga, prosto do naczynia z sosem sojowym. Zanim jeszcze mąż zaczął jeść... Kobiecie chciało się płakać. Ale Thesik zgrubiałymi palcami wyciągnął robaka z miseczki i rzucił na podłogę. Wlał sos do kleiku i wypił go jednym haustem.

Potem podniósł stoliczek, przy którym jadł, i wystawił go na ganek. Żonę, która też się podniosła, złapał mocno za pasek od spódnicy i pociągnął do siebie. Czarne, wilgotne oczy zdawały się płonąć – zatopiła je w oczach męża, w jego wargach. Thesikowi nagle zabrakło tchu.

Pięć szczurów wbiegło do pokoju; przemknęły mu po plecach i wypadły za okno.

Znowu lało jak z cebra.O Autorce

HAN MALSUK, wybitna nowelistka i powieściopisarka z Korei, nominowana w roku 1993 do literackiej nagrody Nobla, urodziła się w roku 1931 w Seulu, gdzie też ukończyła uniwersytet, na którym w latach 1959–1974 wykładała literaturę. Debiutowała w roku 1957 opowiadaniem Bez złudzeń (zamieszczonym również w tym tomie), publikując następnie kilka zbiorów nowel (Bez złudzeń, 1960; Pod tym niebem, 1964; Umowa z Bogiem i Zgubiony szal, 1968; Samotność w podróży, 1978), trzy powieści (Biała droga, 1964; Na krawędzi, 1981; Czas poszukiwań, 1986) i eseje (W poszukiwaniu prawdy życia, 1988). Jedna z najchętniej tłumaczonych na języki obce autorek koreańskich, jest także znana czytelnikom polskim dzięki przekładom Haliny Ogarek-Czoj (Na krawędzi, Comer, Toruń 1993 i opowiadania w Barwach miłości, Dialog, Warszawa 1994). Poruszane w jej utworach problemy, przeważnie psychologicznej natury, osadzone są mocno w środowiskowych realiach jej kraju, w którym dawne tradycje i obyczaje przeplatają się często z dążeniami do nowoczesności.Wydawnictwo Akademickie

DIALOG

specjalizuje się w publikacji książek dotyczących języków, zwyczajów, wierzeń, kultur, religii, dziejów
i współczesności świata Orientu.

Naszymi autorami są znani orientaliści polscy
i zagraniczni, wybitni znawcy tematyki Wschodu.

Wydajemy także przekłady bogatej
i niezwykłej literatury pięknej krajów Orientu.

Redakcja: 00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/219

tel.: +48 22 620 32 11, +48 22 654 01 49

e-mail: [email protected]

Biuro handlowe : 00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/218

tel./faks: +48 22 620 87 03

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwodialog.pl

Serie Wydawnictwa Akademickiego DIALOG:

------------------------- -----------------------------------
• Języki Orientalne • Mądrość Orientu
• Języki Azji i Afryki • Współczesna Afryka i Azja
• Literatury Orientalne • Vicus. Studia Agraria
• Skarby Orientu • Orientalia Polona
• Teatr Orientu • Philologia Orientalis
• Życie po Japońsku • Literatura Okresu Transformacji
• Sztuka Orientu • Literatura Frankofońska
• Dzieje Orientu • Być Kobietą
• Podróże−Kraje−Ludzie • Temat Dnia
• Świat Orientu • Wieczory z Nauką
• Historia/Polityka • Życie Codzienne w...
------------------------- -----------------------------------

Prowadzimy sprzedaż wysyłkową
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: