Baryłeczka i inne nowele - ebook
Baryłeczka i inne nowele - ebook
W zbiorze opowiadań „Baryłeczka i inne nowele” Guy de Maupassant przenosi czytelnika w serce dziewiętnastowiecznej Francji, gdzie odkrywa tajemnice i konflikty ukryte pod pozornie spokojną powierzchnią społeczeństwa. Każde opowiadanie, niczym studium ludzkiej natury, rzuca światło na różne aspekty życia – od moralnych dylematów po miłosne romanse. Maupassant, mistrz krótkiej formy literackiej, łączy realistyczny opis z głęboką analizą psychologiczną, tworząc zbiór niezapomnianych portretów i niepowtarzalnych spostrzeżeń na temat natury ludzkiej.
Spis treści
Baryłeczka
W rodzinnym gronie
Panna Fifi
Ta świnia Morin
Mściciel
Ojciec Milon
Dwaj przyjaciele
Tatuś Szymka
Order
Porzucony syn
Beczułka
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7954-337-3 |
Rozmiar pliku: | 837 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez kilka dni z rzędu strzępy rozbitej armii szły przez miasto. Nie było to już wojsko, lecz luźne bandy. Żołnierze różnych pułków, o twarzach pokrytych niechlujnym zarostem, w podartych mundurach, bez sztandarów posuwali się chwiejnym krokiem. Zgnębieni, wycieńczeni, niezdolni do żadnej myśli ani decyzji maszerowali siłą przyzwyczajenia i gdziekolwiek się zatrzymywali, padali ze zmęczenia. Wśród nich najwięcej widziało się rezerwistów, ludzi usposobionych pacyfistycznie i spokojnych rentierów, uginających się pod ciężarem karabinu. Byli tam młodzi chłopcy z Gwardii Ruchomej, czujni, łatwo ulegający panice i entuzjazmowi, w każdej chwili gotowi zarówno do ataku, jak i do ucieczki; kadrowi żołnierze w czerwonych spodniach, rozbitkowie dywizji przetrzebionej w jakiejś walnej bitwie; ciemno ubrani artylerzyści, maszerujący obok żołnierzy z różnych formacji piechoty; czasem połyskiwał wśród nich hełm spieszonego, obciążonego ekwipunkiem dragona, który z trudem nadążał za lżejszym krokiem liniowych piechurów. Za nimi do band zbójeckich ciągnęły legiony wolnych strzelców o bohaterskich nazwach „Mścicieli Klęski”, „Obywateli Mogiły”, „Towarzyszy Śmierci”.
Ich dowódcy, niegdyś kupcy bławatni lub zbożowi, dawni handlarze łojem lub mydłem, wojownicy z przypadku, mianowani oficerami za dukaty czy długie wąsy, szli obciążeni rynsztunkiem wojennym, ubrani we flanelę i galony. Mówili donośnym głosem i dyskutowali o planach kampanii, przeświadczeni, że jedynie oni podtrzymują konającą Francję swym zarozumiałym ramieniem. Mimo to lękali się własnych żołnierzy, ludzi prostych, lecz zdolnych do zuchwalstwa, rabusiów i rozpustników.
Mówiono, że Prusacy wkroczą niebawem do Rouen.
Gwardia Narodowa, która od czasu do czasu zapuszczała się na ostrożne zwiady do pobliskich lasów, strzelała czasem do własnych posterunków i na ledwo poruszenie się królika w krzakach szykowała się do walki, powróciła już do swych ognisk domowych. Jej broń, mundury, cały morderczy ekwipunek, budzący niegdyś postrach w promieniu trzech mil dokoła, znikł nagle z horyzontu.
Ostatni żołnierze francuscy przeprawili się właśnie przez Sekwanę, podążając przez Saint-Sever i Bourg-Achard do Pont-Audemer. Z tyłu za wszystkimi generał – zrozpaczony, że z tymi strzępami wojsk nie może niczego dokonać, sam oszołomiony klęską narodu, tak przywykłego do zwycięstw – mimo legendarnego męstwa pobitego na głowę wlókł się piechotą w towarzystwie dwóch adiutantów.
Wreszcie głęboka cisza, milczące, pełne lęku oczekiwanie zawisło nad miastem. Brzuchaci, zniewieścieli w handlu mieszczanie z niepokojem oczekiwali zwycięzców, drżąc ze strachu, by ich rożny do pieczeni i kuchenne noże nie zostały uznane przez Niemców za broń.
Życie jak gdyby zamarło. Sklepy były pozamykane, ulica oniemiała. Od czasu do czasu któryś z mieszkańców, onieśmielony ciszą, szybko przemykał się pod murami.
Z trwogi oczekiwania rodziło się życzenie, by wróg wreszcie już nadszedł.
Nazajutrz po odejściu wojsk francuskich, po południu, nie wiadomo skąd wypadło kilku ułanów, którzy szybko przegalopowali przez miasto. Nieco później czarna masa wojsk spłynęła ze stoków Świętej Katarzyny, a dwa inne strumienie najeźdźców ukazały się na drogach wiodących od Darnetal i Boisguillaume. Przednie straże trzech korpusów przybyły jednocześnie i połączyły się na placu Ratuszowym. Przez wszystkie sąsiednie ulice napływała armia niemiecka, rozwijając swe bataliony; bruk głucho jęczał pod ich twardym, rytmicznym krokiem.
Rozkazy wydawane obcym, gardłowym głosem rozlegały się wśród domów, które zdawały się martwe i opuszczone, a zza zamkniętych okiennic oczy Francuzów śledziły poruszenia zwycięzców, panów miasta, mienia i życia ludzkiego na mocy „prawa wojny”. Mieszkańcy w swych zaciemnionych pokojach szaleli z przerażenia, jakiemu ulega człowiek podczas klęsk żywiołowych czy trzęsienia ziemi, wobec których wszelka siła i rozum są bezradne. Podobny nastrój rodzi się zawsze wówczas, gdy zwykły porządek rzeczy zostaje obalony, gdy znika poczucie bezpieczeństwa, a wszystko, co było chronione przez prawo ludzkie czy też prawo przyrody, wydane jest na pastwę dzikiej, ślepej przemocy. Trzęsienie ziemi miażdżące pod walącymi się domami całą ludność, powódź unosząca trupy ludzi i bydła, a także belki wyrwane z dachów czy też zwycięska armia, mordująca tych, którzy się jeszcze bronią, biorąca jeńców, rabująca prawem silniejszego i chwaląca Boga przy huku strzałów armatnich – wszystkie te straszliwe plagi niszczą wiarę w sprawiedliwość wieczystą i podkopują wpajane w nas zaufanie do opieki niebios i ludzkiego rozumu.
Do każdych drzwi pukały drobne grupki żołnierzy i znikały w głębi domów. Po inwazji następowała okupacja. Od tej chwili zwyciężeni mieli obowiązek świadczenia grzeczności zwycięzcom.
Po pewnym czasie, kiedy ludzie ochłonęli z pierwszego przerażenia, powrócił nowego rodzaju spokój. W wielu rodzinach oficer pruski jadał przy wspólnym stole z domownikami. Zdarzało się niekiedy, że był to człowiek dobrze wychowany, który przez grzeczność ubolewał nad klęską Francji i mówił, jak niechętnie bierze udział w tej wojnie. Wyrażano mu wdzięczność za to uczucie, gdyż mogło się okazać, że dziś czy jutro potrzebna będzie jego opieka. Kto mu dogadzał, mógł mieć nadzieję, że mniej ludzi wyznaczą mu na kwaterę. Zresztą, po co narażać się komuś, od kogo jest się w zupełności zależnym? Byłoby to już nie dowodem odwagi, lecz zuchwalstwem, zuchwalstwo zaś przestało już cechować mieszczan z Rouen; inaczej bywało niegdyś, za czasów bohaterskich walk, którymi sławiło się miasto. Wreszcie, mówiono sobie – a wypływało to ze znanej francuskiej uprzejmości – że wolno być grzecznym we własnym domu, byle tylko w miejscu publicznym nie spoufalać się z obcym żołnierzem. Poza domem ich znajomość się kończyła, ale w domu rozmawiano z nim chętnie i Niemiec z każdym wieczorem dłużej grzał się przy wspólnym ognisku rodzinnym.
Miasto powoli przybierało dawny wygląd. Francuzi jeszcze nie opuszczali mieszkań, ale ulice roiły się od pruskich żołnierzy. Zresztą oficerowie błękitnych huzarów, wlokący arogancko po bruku swoje długie szable, nie zdawali się żywić względem zwykłych obywateli o wiele większej pogardy niż francuscy oficerowie strzelców, którzy przed rokiem siadywali w tych samych kawiarniach.
A jednak było coś w powietrzu, coś nieokreślonego i subtelnego, jakaś obca, a przy tym nieznośna atmosfera, szerząca się wokół niczym woń inwazji. Napełniała ona mieszkania i miejsca publiczne, zmieniała smak potraw i sprawiała wrażenie, że jest się w podróży, gdzieś bardzo daleko, wśród groźnych barbarzyńskich szczepów.
Zwycięzcy żądali pieniędzy, dużych pieniędzy. Mieszkańcy stale płacili, zresztą byli bogaci. Jednakże kupiec normandzki im jest bogatszy, tym bardziej boleje nad uszczerbkiem mienia, nad każdą jego cząstką przechodzącą w obce ręce.
Tymczasem dwie czy trzy mile za miastem, idąc z biegiem rzeki w kierunku Croisset, Dieppedalle czy Biessart, marynarze i rybacy wyławiali z wody opuchniętego trupa niemieckiego w mundurze, zakłutego nożem lub zabitego uderzeniem sabota, z głową zmiażdżoną kamieniem albo strąconego do wody z wysokości mostu. Muł rzeczny krył w sobie owe tajemne zemsty, dzikie i sprawiedliwe, nieujawnione czyny bohaterskie, podstępne napaści, groźniejsze niż walki w biały dzień i pozbawione rozgłosu sławy.
Albowiem nienawiść do wroga potrafi zawsze uzbroić kilku śmiałków, gotowych umrzeć dla idei.
Wreszcie, skoro najeźdźcy poza narzuceniem miastu niezłomnej dyscypliny nie popełnili żadnej z tych okropności, które im przypisywano podczas ich triumfalnego pochodu, ludzie zaczynali się ośmielać, a w sercach miejscowych kupców zrodziła się na nowo tęsknota za handlem. Wielu z nich łączyły poważne interesy z Hawrem, zajętym jeszcze przez wojska francuskie, zapragnęli więc dostać się do tego portu, udając się drogą lądową do Dieppe, aby tam wsiąść na statek.
Paru kupców, wykorzystując znajomość z oficerami niemieckimi, uzyskało od głównodowodzącego pozwolenie na wyjazd z miasta.
Wynajęto więc wielki, czterokonny dyliżans, a gdy dziesięć osób zamówiło miejsca u woźnicy, postanowiono wyruszyć w drogę we wtorek przed świtem, żeby uniknąć zbiegowiska.
Już od pewnego czasu ziemia była skuta mrozem; w poniedziałek koło trzeciej wielkie, czarne chmury nadciągnęły od północy i przyniosły z sobą śnieg, który bez przerwy padał cały wieczór i całą noc.
O wpół do piątej rano podróżni zebrali się na dziedzińcu Hotelu Normandzkiego, gdzie mieli wsiąść do pojazdu.
Byli jeszcze bardzo zaspani i drżeli z zimna pod okryciami. Trudno było się rozeznać w mroku, a nagromadzenie zimowych płaszczy nadawało wszystkim wygląd opasłych księży, ubranych w długie sutanny. Mimo to dwaj mężczyźni poznali się, zbliżył się do nich trzeci i zawiązała się rozmowa.
– Zabieram z sobą żonę – powiedział jeden z nich.
– Ja również.
– I ja.
Pierwszy dodał:
– Nie wrócimy już do Rouen, a jeśli Prusacy podejdą do Hawru, przedostaniemy się do Anglii.
Wszyscy mieli podobne zamiary, bo i usposobienia ich były podobne.
Tymczasem koni jeszcze jakoś nie zaprzęgano. Mała latarenka w rękach stajennego migotała niekiedy w ciemnych drzwiach, by natychmiast zniknąć w innych. Z głębi budynku dochodził tupot, tłumiony warstwą nawozu, i męski głos przemawiający do koni lub rzucający przekleństwa. Lekki brzęk dzwonków świadczył o tym, że zakładano uprząż. Brzęk ten wkrótce zmienił się w głośny i trwały dźwięk, wyraźny i stały, regulowany przez poruszenia koni; niekiedy słabnął, potem nagle przy mocniejszym wstrząśnieniu nasilał się, czemu towarzyszył głuchy odgłos podkutego kopyta, uderzającego o ziemię.
Nagle drzwi się zamknęły. Wszystko ucichło.
Przemarznięci obywatele umilkli. Stali sztywni i nieruchomi.
Nieprzerwana zasłona z białych płatków, opadając ku ziemi, nieustannie migotała, zacierała wszelkie kształty, prószyła lodowatym puchem na przedmioty wokół. W ogromnej ciszy milczącego, uśpionego pod śniegiem miasta słychać było tylko ten nieuchwytny, trudny do określenia szelest prószącego śniegu, raczej wrażenie szelestu niż szelest, wirowanie leciuchnych atomów, które zdawały się wypełniać przestrzeń i pokrywać świat cały.
Znów ukazał się człowiek z latarką prowadzący na lince smutnego, niechętnie stąpającego konia. Postawił go przy dyszlu, przymocował lejce i długo krzątał się przy założeniu uprzęży, gdyż manipulował tylko jedną ręką, w drugiej trzymając latarkę. Gdy szedł po drugiego konia, zauważył stojących nieruchomo i ubielonych śniegiem podróżnych i zapytał:
– Dlaczego, u licha, nie siadacie państwo do powozu? Będziecie tam przynajmniej osłonięci przed wiatrem.
Widocznie dotąd nie przyszło im to na myśl, toteż pośpieszyli do środka. Trzej mężczyźni usadowili swoje żony w głębi, potem wsiedli sami. Za nimi inne niewyraźne, opatulone postacie zajęły pozostałe miejsca, nie zamieniwszy słowa.
Wóz wyścielony był słomą, w którą podróżni powsuwali stopy. Trzy damy w głębi, które zabrały ze sobą małe, mosiężne grzałki, napełnione węglem drzewnym, zapaliły je zaraz; przez chwilę wyliczały szeptem zalety tych przyrządów, powtarzając sobie nawzajem rzeczy znane wszystkim od dawna.
Nareszcie, gdy już zaprzężono do dyliżansu sześć koni zamiast czterech, ze względu na ciężką drogę, ktoś z zewnątrz zapytał:
– Czy wszyscy już wsiedli?
Ktoś z głębi odpowiedział „tak” i konie ruszyły z miejsca.
Pojazd posuwał się wolniutko, krok za krokiem. Koła grzęzły w śniegu; pudło głucho trzeszczało, konie ślizgały się, parskały i buchały parą, a ogromny bat woźnicy strzelał bez ustanku, wirował na wszystkie strony, zwijał się i rozwijał jak cienki wąż, smagając od czasu do czasu krągły zad koński, który wtedy prężył się do większego wysiłku.
Tymczasem niepostrzeżenie zaczynało świtać. Leciutkie płatki, które jeden z podróżnych, roueńczyk czystej krwi, przyrównywał do bawełnianego deszczu, przestały wirować. Mętne światło, przesiane przez ciężkie chmury, potęgowało olśniewającą białość krajobrazu, z którego wyłaniał się to szereg wielkich, pokrytych szronem drzew, to chata w białym kapturze śniegu.
W powozie przyglądano się sobie ciekawie w sinym brzasku dnia.
W głębi, na najlepszych miejscach, drzemali naprzeciw siebie pani i pan Loiseau, właściciele hurtowego składu win przy ulicy Grand-Pont.
Dawny subiekt, Loiseau, odkupił od zrujnowanego szefa firmę i zbił na niej majątek. Sprzedawał drobnym wiejskim detalistom bardzo kiepskie wina po bardzo niskiej cenie i wśród znajomych oraz przyjaciół uchodził za szczwanego lisa, prawdziwego Normandczyka, chytrego, a zarazem jowialnego.
Jego sława starego spryciarza była tak ustalona, że pewnego wieczoru w prefekturze pan Tournel, autor żartobliwych wierszyków i piosenek, człowiek złośliwy i dowcipny, lokalna znakomitość, zaproponował znudzonym paniom zabawę _Loiseau vole_¹_._
Dowcip ten natychmiast obleciał salony prefektury, stamtąd przedostał się do miasta i przez miesiąc wywoływał śmiech w całej okolicy.
Prócz tego Loiseau słynął ze swych różnorodnych „kawałów” i lepszych lub gorszych dowcipów. Toteż każdy, mówiąc o nim, dodawał natychmiast: „Ten Loiseau jest wprost nieoceniony!”.
Był niewielkiego wzrostu, a nad jego wzdętym niby balon brzuchem czerwieniała twarz w otoczeniu siwiejącego zarostu.
Jego żona – wysoka, tęga, rezolutna, odznaczająca się donośnym głosem i szybką decyzją – była wcieleniem porządku i rachunkowości tego domu handlowego, którego duszą była wesoła ruchliwość męża.
Obok nich usadowił się z godnością, gdyż należał do klasy wyższej, pan Carré-Lamadon – człowiek poważny, kupiec bławatny, właściciel trzech przędzalni, kawaler Legii Honorowej i członek Rady Departamentu. Przez cały okres Cesarstwa był przywódcą umiarkowanej opozycji jedynie dlatego, by za wyższą cenę sprzedać przystąpienie do sprawy, którą zwalczał, jak sam się wyrażał, wytworną bronią. Pani Carré-Lamadon, osoba znacznie młodsza od męża, była pociechą oficerów z dobrych rodzin, przydzielonych do garnizonu w Rouen.
Siedziała naprzeciw męża – drobna, milutka, ładniutka, otulona w futra – i rozglądała się smutno po nędznym wnętrzu pojazdu.
Jej sąsiedzi, hrabiostwo Hubertowie de Bréville, nosili jedno z najstarszych i najszlachetniejszych nazwisk Normandii. Hrabia, stary szlachcic o wspaniałej postawie, za pomocą sztuczek pielęgnacyjnych starał się podkreślić swoje przyrodzone podobieństwo do króla Henryka IV, który – według zaszczytnej dla rodziny legendy – był sprawcą ciąży pewnej damy z rodu Bréville’ów, za co mąż jej został hrabią i gubernatorem prowincji.
Hrabia Hubert, kolegujący się z panem Carré-Lamadon w Radzie Departamentu, reprezentował w tej okolicy partię orleanistów. Historia jego mariażu z córką drobnego armatora z Nantes była okryta mrokiem tajemnicy. Mimo to, ponieważ hrabina miała maniery wielkiej damy, umiała urządzać przyjęcia jak nikt w okolicy, a nawet niegdyś była rzekomo adorowana przez jednego z synów Ludwika Filipa, dlatego cała miejscowa szlachta składała jej hołdy. Jej salon był pierwszym w departamencie i jedynym, w którym zachowała się jeszcze stara francuska galanteria, a i dostęp do niego nie był łatwy.
Majątek de Bréville’ów, cały w nieruchomościach, przynosił, jak mówiono, pięćset tysięcy rocznego dochodu.
Tych sześć osób zajmowało głąb dyliżansu; byli to przedstawiciele klasy zamożnej, statecznej i silnej, ludzie uczciwi i ustosunkowani, religijni i posiadający zasady.
Dziwnym przypadkiem wszystkie kobiety znalazły się na jednej ławce. Obok hrabiny siedziały jeszcze dwie zakonnice, przesuwające w palcach paciorki długich różańców i mamroczące „Ojcze nasz” i zdrowaśki. Jedna z nich była stara i tak zeszpecona przez ospę, jak gdyby cały ładunek śrutu ugodził ją prosto w twarz. Druga, bardzo wątła, miała ładną, o chorowitym wyglądzie główkę nad suchotniczą piersią, pożeraną przez namiętną wiarę, jaka rodzi świętych i wizjonerów.
Naprzeciw zakonnic siedzieli mężczyzna i kobieta, na których skupiały się spojrzenia wszystkich obecnych.
Mężczyzna, powszechnie znany demokrata Cornudet, był postrachem wszystkich „porządnych” ludzi. Od dwudziestu lat maczał swoją wielką ryżą brodę w kuflach wszystkich demokratycznych kawiarni.
Przejadł z braćmi i przyjaciółmi dosyć znaczną fortunę, odziedziczoną po ojcu, byłym cukierniku, i z niecierpliwością czekał na przywrócenie Republiki, by wreszcie otrzymać stanowisko, na które dobrze zasłużył przez wypicie tylu demokratycznych trunków. Czwartego września, pewnie na skutek jakiegoś żartu, nabrał przekonania, że został mianowany prefektem, ale kiedy chciał objąć urzędowanie, woźni biurowi, jedyni wówczas panowie terenu, nie chcieli go uznać, co go zmusiło do odwrotu. Skądinąd niezły chłop, nieszkodliwy i usłużny, z niezrównaną gorliwością zabrał się do zorganizowania obrony. Kazał kopać doły na polach, wycinać młode drzewa z okolicznych lasów, urządzać pułapki na wszystkich drogach, lecz za zbliżeniem się nieprzyjaciela, zadowolony z tych przygotowań, cofnął się przezornie do miasta. Uważał, że obecnie przyda się bardziej w Hawrze, gdzie podobne zarządzenia wydawały mu się nieodzowne.
Kobieta, jedna z tak zwanych kobiet lekkich obyczajów, była znana ze swej przedwczesnej tuszy, co zjednało jej przezwisko Baryłeczki. Mała, okrągła, tłuściutka, o pulchnych paluszkach zwężających się w stawach, podobnych do wiązki kiełbasek, miała skórę połyskliwą i jędrną i bujne piersi sterczące pod suknią; mimo to była apetyczna i pociągająca, i taka świeża, że przyjemnie było na nią patrzeć. Jej twarz była różowa jak jabłko lub pączek piwonii, który lada chwila się rozwinie. Z twarzy tej spoglądało dwoje wspaniałych czarnych oczu, ocienionych długimi, gęstymi rzęsami, rzucającymi cień na policzki. W dodatku miała śliczne usta, małe, wilgotne, rozchylone jakby do pocałunku, w których błyszczały drobne, lśniące białością ząbki.
Ponadto mówiono o niej, że posiada mnóstwo innych nieocenionych zalet.
Ledwie ją poznano, wśród uczciwych kobiet wszczęły się szepty, a słowa „prostytutka” i „publiczna hańba” rozlegały się tak głośno, że podniosła głowę. Powiodła wtedy po sąsiadach spojrzeniem tak dumnym i wyzywającym, że wszyscy natychmiast umilkli i spuścili oczy, z wyjątkiem Loiseau, który przypatrywał się jej z rozbawioną miną.
Wkrótce jednak nawiązała się znów rozmowa między trzema paniami, które obecność tej dziewczyny zbliżyła nagle do siebie w sposób niemal serdeczny. Zdawało im się, że wobec tej sprzedajnej dziewczyny powinny utworzyć niejako związek godnych małżonek, gdyż miłość legalna traktuje zawsze z wysoka swoją wolną siostrzyczkę.
Trzej mężczyźni, w których znów obecność Cornudeta zbudziła instynkt zachowawczej solidarności, zaczęli rozmawiać o sprawach finansowych tonem, w którym przebijała wzgarda dla ludzi ubogich. Hrabia Hubert wyliczał szkody wyrządzone mu przez Prusaków, straty poniesione wskutek rabunku bydła i zniszczenia zbiorów, i zapewniał z miną dziesięciokrotnego milionera, że spustoszenia te będzie odczuwał nie dłużej niż przez jeden rok. Pan Carré-Lamadon, mocno poszkodowany jako przemysłowiec, był na tyle przezorny, że przesłał do Anglii sześćset tysięcy franków, którą to sumkę rezerwował sobie na wszelki wypadek. Co się tyczy Loiseau, to zdążył sprzedać intendenturze francuskiej wszystkie pośledniejsze wina, jakie miał w piwnicach, wobec czego rząd był mu winien ogromną sumę, którą spodziewał się podjąć w Hawrze.
Wszyscy trzej rzucili sobie nawzajem szybkie, przyjazne spojrzenia. Mimo że każdy z nich był człowiekiem innej kondycji, wszystkich jednoczył pieniądz, wszyscy czuli się członkami wielkiego bractwa posiadaczy, którym wystarczy włożyć rękę do kieszeni, aby zabrzęczeć złotem.
Powóz posuwał się tak wolno, że do dziesiątej rano nie przebył jeszcze czterech mil drogi. Mężczyźni trzy razy wysiadali i szli pod górę pieszo. Podróżni zaczęli się niepokoić, gdyż mieli zjeść śniadanie w Tôtes, a teraz obawiali się, że nie dotrą tam przed nocą. Każdy rozglądał się, czy nie dojrzy po drodze jakiejś karczmy, gdy nagle dyliżans utknął w zaspie śnieżnej i minęły dwie godziny, zanim go zdołano wydobyć.
Apetyt wzrastał, humory posępniały, a tu nie było widać po drodze żadnego szynku ani winiarni, gdyż zbliżanie się Prusaków i przemarsz zgłodniałych wojsk francuskich wypłoszyły wszystkich przedsiębiorców.
Panowie rozbiegli się po żywność do przydrożnych zagród wiejskich, lecz nie znaleźli tam nawet chleba, gdyż nieufni wieśniacy chowali zapasy w obawie przed rabunkiem ze strony żołnierzy, którzy nie mając co włożyć do gęby, zabierali przemocą, cokolwiek im wpadło w rękę.
Około pierwszej po południu Loiseau oświadczył, że ma wielką pustkę w żołądku. Wszyscy inni już od dawna odczuwali to samo i gwałtownie wzrastająca potrzeba jedzenia uciszyła rozmowy.
Od czasu do czasu ktoś poziewał; natychmiast ktoś inny szedł za jego przykładem i każdy po kolei, stosownie do swego charakteru, wychowania i pozycji społecznej, otwierał usta hałaśliwie lub dyskretnie, zasłaniając co prędzej dłonią ziejący otwór, z którego wydobywała się para.
Baryłeczka kilka razy schylała się, jakby szukając czegoś pod spódnicami. Przez chwilę wahała się, spoglądała na sąsiadów i znów się prostowała. Twarze ich były blade i boleśnie wykrzywione. Loiseau twierdził, że chętnie dałby tysiąc franków za szynkę. Żona jego zrobiła gest, jak gdyby chciała zaprotestować, ale zaraz się uspokoiła. Nie lubiła słuchać, gdy mówiono przy niej o marnotrawstwie pieniędzy, i na tym punkcie nie uznawała nawet żartów.
– I ja czuję się niedobrze – powiedział hrabia. – Dlaczegóż nie pomyślałem o zabraniu żywności?
Wszyscy robili sobie po cichu te same wyrzuty.
Jeden Cornudet miał ze sobą manierkę pełną rumu. Zaczął nią częstować, ale spotkała go chłodna odmowa. Jedynie Loiseau wypił parę kropli i oddając manierkę, podziękował:
– To jednak dobra rzecz, rozgrzewa i oszukuje głód.
Alkohol wprawił go w dobry humor, zaproponował więc, by zrobić tak jak w piosence o statku – zjeść najpulchniejszego towarzysza podróży. Ta bezpośrednia aluzja do Baryłeczki uraziła ludzi dobrze wychowanych. Nikt nie odpowiedział, tylko Cornudet uśmiechnął się pod wąsem. Siostry miłosierdzia przestały odmawiać różaniec i siedziały nieruchomo z rękami wsuniętymi w szerokie rękawy, z oczyma uparcie spuszczonymi, ofiarowując pewnie Niebu cierpienie, które im zesłało.
Wreszcie koło trzeciej po południu, gdy dyliżans posuwał się przez rozległą równinę, na której nie było widać ani jednej ludzkiej osady, Baryłeczka szybko się schyliła i wyciągnęła spod ławki duży koszyk nakryty białą serwetą.
Wydobyła z niego najpierw fajansowy talerzyk i srebrny kubek, potem sporą wazę, w której dwa całe kurczaki, pokrajane na kawałki, tonęły w galarecie. Z głębi kosza wyzierały jeszcze inne dobre rzeczy: pasztety, owoce, smakołyki i zapasy przygotowane na podróż trzydniową, by móc nie korzystać z przydrożnych zajazdów. Szyjki czterech butelek sterczały spośród paczek jadła. Baryłeczka wzięła skrzydełko kurczęcia i zaczęła je delikatnie zajadać z bułeczką, z tych, które w Normandii nazywają się „régence”.
Wszystkie spojrzenia skierowały się ku niej. Gdy rozszedł się łechcący nozdrza zapach jadła, obecnym napłynęła do ust ślinka, a szczęki zacięły się bolesnym skurczem. Jednocześnie pogarda dam dla tej dziewczyny stawała się okrutna, przechodziła niemal w chęć zamordowania jej lub wyrzucenia z powozu w śnieg razem z kubkiem, koszykiem i żywnością.
------------------------------------------------------------------------
¹ Niemożliwa do przetłumaczenia gra słów: _Loiseau vole_ znaczy „Loiseau kradnie”; _l’oiseau vole_ znaczy „ptak lata”, co jest nazwą popularnej we Francji gry towarzyskiej.