Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Baryłeczka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Baryłeczka - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 182 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przez kil­ka dni z rzę­du strzę­py roz­bi­tej ar­mii szły przez mia­sto. Nie było to już woj­sko, lecz luź­ne ban­dy. Żoł­nie­rze róż­nych puł­ków, o twa­rzach po­kry­tych nie­chluj­nym za­ro­stem, w po­dar­tych mun­du­rach, bez sztan­da­rów, po­su­wa­li się chwiej­nym kro­kiem przed sie­bie. Zgnę­bie­ni, wy­cień­cze­ni, nie­zdol­ni do żad­nej my­śli ani de­cy­zji, ma­sze­ro­wa­li siłą przy­zwy­cza­je­nia i gdzie­kol­wiek się za­trzy­my­wa­li, pa­da­li ze zmę­cze­nia. Wśród nich naj­wię­cej wi­dzia­ło się re­zer­wi­stów, lu­dzi uspo­so­bio­nych po­ko­jo­wo, spo­koj­nych ren­tie­rów, ugi­na­ją­cych się pod cię­ża­rem ka­ra­bi­nu. Byli tam mło­dzi chłop­cy z Gwar­dii Ru­cho­mej, czuj­ni, ła­two ule­ga­ją­cy pa­ni­ce i en­tu­zja­zmo­wi, w każ­dej chwi­li go­to­wi za­rów­no do ata­ku jak i do uciecz­ki; ka­dro­wi żoł­nie­rze w czer­wo­nych por­t­kach, roz­bit­ki dy­wi­zji prze­trze­bio­nej w ja­kiejś war­nej bi­twie: ciem­no ubra­ni ar­ty­le­rzy­ści, ma­sze­ru­ją­cy obok żoł­nie­rzy z róż­nych for­ma­cyj pie­cho­ty; cza­sem po­ły­ski­wał wśród nich błysz­czą­cy hełm cięż­ko­sto­po­we­go dra­go­na, któ­ry z tru­dem na­dą­żał za lżej­szym kro­kiem li­nio­wych pie­chu­rów. Za nimi cią­gnę­ły po­dob­ne do band zbó­jec­kich le­gio­ny wol­nych strzel­ców o bo­ha­ter­skich na­zwach „Mści­cie­li Klę­ski”, „Oby­wa­te­li Mo­gi­ły”, „To­wa­rzy­szy Śmier­ci”.

Ich przy­wód­cy, ongi kup­cy bła­wat­ni lub zbo­żo­wi, daw­ni han­dla­rze ło­jem lub my­dłem, wo­jow­ni­cy z przy­pad­ku, mia­no­wa­ni ofi­ce­ra­mi za du­ka­ty czy dłu­gie wąsy, szli ob­cią­że­ni rynsz­tun­kiem wo­jen­nym, ubra­ni we fla­ne­lę i ga­lo­ny. Mó­wi­li do­no­śnym gło­sem i dys­ku­to­wa­li o pla­nach kam­pa­nii, prze­świad­cze­ni, że je­dy­nie oni pod­trzy­mu­ją ko­na­ją­cą Fran­cję swym fan­fa­roń­skim ra­mie­niem. Mimo to lę­ka­li się wła­snych żoł­nie­rzy, lu­dzi pro­stych, lecz od­waż­nych do zu­chwal­stwa, ra­bu­siów i roz­pust­ni­ków.

Mó­wio­no, że Pru­sa­cy wkro­czą nie­ba­wem do Ro­uen.

Gwar­dia Na­ro­do­wa, któ­ra od cza­su do cza­su za­pusz­cza­ła się na ostroż­ne zwia­dy do po­bli­skich la­sów, strze­la­ła cza­sem do wła­snych po­ste­run­ków i za lada po­ru­sze­niem się kró­li­ka w krza­kach szy­ko­wa­ła się do wal­ki, po­wró­ci­ła już do swych ognisk do­mo­wych. Jej broń, mun­du­ry, cały mor­der­czy ekwi­pu­nek, bu­dzą­cy nie­gdyś po­strach w pro­mie­niu trzech mil do­ko­ła, znikł na­gle z ho­ry­zon­tu.

Ostat­ni żoł­nie­rze fran­cu­scy prze­pra­wi­li się wła­śnie przez Se­kwa­nę, po­dą­ża­jąc przez Sa­int-Se­ver i Bo­urg-Achard do Pont-Au­de­mer. Z tyłu za wszyst­ki­mi ge­ne­rał, zroz­pa­czo­ny tym, że z tymi strzę­pa­mi wojsk nie może ni­cze­go do­ko­nać, sam oszo­ło­mio­ny klę­ską na­ro­du, tak na­wy­kłe­go do zwy­cięstw, a mimo le­gen­dar­ne­go mę­stwa po­bi­te­go na gło­wę, wlókł się pie­cho­tą w to­wa­rzy­stwie dwóch ad­iu­tan­tów.

Wresz­cie głę­bo­ka ci­sza, mil­czą­ce, peł­ne lęku ocze­ki­wa­nie za­wi­sło nad mia­stem. Brzu­cha­ci, znie­wie­ścia­li w han­dlu miesz­cza­nie z nie­po­ko­jem ocze­ki­wa­li zwy­cięz­ców, drżąc ze stra­chu, by ich roż­ny do pie­cze­ni i ku­chen­ne noże nie zo­sta­ły uzna­ne przez Niem­ców za broń.

Ży­cie jak gdy­by za­mar­ło. Skle­py były po­za­my­ka­ne, uli­ca onie­mia­ła. Od cza­su do cza­su któ­ryś z miesz­kań­ców, onie­śmie­lo­ny tą ci­szą, szyb­ko prze­my­kał się pod mu­ra­mi.

Z trwo­gi ocze­ki­wa­nia ro­dzi­ło się zwol­na ży­cze­nie, by wróg wresz­cie już nad­szedł.

Po po­łu­dniu, na­za­jutrz po odej­ściu wojsk fran­cu­skich, nie wia­do­mo skąd wy­pa­dło kil­ku uła­nów, któ­rzy szyb­ko prze­ga­lo­po­wa­li przez mia­sto. Nie­co póź­niej czar­na masa wojsk spły­nę­ła ze sto­ków Św. Ka­ta­rzy­ny, a dwa inne stru­mie­nie na­jeźdź­ców uka­za­ły się na dro­gach wio­dą­cych od Dar­ne­tal i Bo­is­gu­il­lau­me. Przed­nie stra­że trzech kor­pu­sów przy­by­ły jed­no­cze­śnie i po­łą­czy­ły się na Pla­cu Ra­tu­szo­wym. Przez wszyst­kie są­sied­nie uli­ce na­pły­wa­ła ar­mia nie­miec­ka roz­wi­ja­jąc swe ba­ta­lio­ny, bruk głu­cho ję­czał pod ich twar­dym, ryt­micz­nym kro­kiem.

Roz­ka­zy wy­da­wa­ne ob­cym, chra­pli­wym gło­sem roz­le­ga­ły się wśród do­mów, któ­re zda­wa­ły się mar­twe i opusz­czo­ne, pod­czas gdy spo­za za­mknię­tych okien­nic oczy Fran­cu­zów śle­dzi­ły po­ru­sze­nia zwy­cięz­ców, pa­nów mia­sta, lo­sów i ży­cia ludz­kie­go na mocy „pra­wa woj­ny”. Miesz­kań­cy w swych za­ciem­nio­nych po­ko­jach sza­le­li z prze­ra­że­nia, ja­kie­mu ule­ga czło­wiek pod­czas klęsk ży­wio­ło­wych czy trzę­sie­nia zie­mi, wo­bec któ­rych wszel­ka siła i ro­zum są bez­rad­ne. Po­dob­ny na­strój ro­dzi się za­wsze wów­czas, gdy zwy­kły po­rzą­dek rze­czy zo­sta­je oba­lo­ny, gdy zni­ka po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, a wszyst­ko, co było chro­nio­ne przez pra­wo ludz­kie czy też pra­wo przy­ro­dy, wy­da­ne jest na pa­stwę dzi­kiej, nie­świa­do­mej prze­mo­cy. Trzę­sie­nie zie­mi miaż­dżą­ce pod wa­lą­cy­mi się do­ma­mi całą lud­ność, po­wódź uno­szą­ca tru­py lu­dzi i by­dła i bel­ki wy­rwa­ne z da­chów czy zwy­cię­ska ar­mia, mor­du­ją­ca tych, któ­rzy się jesz­cze bro­nią, bio­rą­ca jeń­ców, ra­bu­ją­ca pra­wem sil­niej­sze­go i chwa­lą­ca Boga przy huku strza­łów ar­mat­nich, wszyst­kie te strasz­li­we pla­gi nisz­czą wia­rę w spra­wie­dli­wość wie­czy­stą i pod­ko­pu­ją wpa­ja­ne w nas za­ufa­nie do opie­ki nie­bios i ludz­kie­go ro­zu­mu,

Do każ­dych drzwi pu­ka­ły drob­ne grup­ki żoł­nie­rzy i zni­ka­ły w głę­bi do­mów, Po in­wa­zji na­stę­po­wa­ła oku­pa­cja. Dla zwy­cię­żo­nych po­wsta­wał obo­wią­zek świad­cze­nia grzecz­no­ści zwy­cięz­com.

Po pew­nym cza­sie, kie­dy lu­dzie ochło­nę­li z pierw­sze­go prze­ra­że­nia, po­wró­cił na nowo spo­kój, W wie­lu ro­dzi­nach ofi­cer pru­ski ja­dał przy wspól­nym sto­le. Zda­rza­ło się nie­kie­dy, że był to czło­wiek do­brze wy­cho­wa­ny, któ­ry przez grzecz­ność ubo­le­wał nad klę­ską Fran­cji i mó­wił, jak nie­chęt­nie bie­rze udział w tej woj­nie. Wy­ra­ża­no mu wdzięcz­ność za to uczu­cie, gdyż mo­gło się oka­zać, że dziś czy ju­tro po­trzeb­na bę­dzie jego opie­ka. Kto mu do­ga­dzał, ten zy­ski­wał to, że mniej lu­dzi wy­zna­czą mu na kwa­te­rę. Zresz­tą, po co na­ra­żać się ko­muś, od kogo jest się w zu­peł­no­ści za­leż­nym? By­ło­by to już nie do­wo­dem od­wa­gi, lecz zu­chwal­stwem.

Zaś zu­chwa­łość prze­sta­ła już ce­cho­wać miesz­czan z Ro­uen, jak to by­wa­ło nie­gdyś, za cza­sów bo­ha­ter­skich walk, któ­ry­mi wsła­wi­ło się mia­sto. Wresz­cie, mó­wio­no so­bie – a wy­pły­wa­ło to ze zna­nej fran­cu­skiej uprzej­mo­ści – że wol­no być grzecz­nym we wła­snym domu, byle tyl­ko w miej­scu pu­blicz­nym nie spo­ufa­lać się z ob­cym żoł­nie­rzem. Poza do­mem zna­jo­mość koń­czy­ła się, ale w domu roz­ma­wia­no z nim chęt­nie i Nie­miec z każ­dym wie­czo­rem co­raz dłu­żej grzał się przy wspól­nym ogni­sku ro­dzin­nym.

Mia­sto po­wo­li przy­bie­ra­ło swój daw­ny wy­gląd. Fran­cu­zi jesz­cze nie opusz­cza­li miesz­kań, ale uli­ce ro­iły się od pru­skich żoł­nie­rzy. Zresz­tą ofi­ce­ro­wie błę­kit­nych hu­za­rów, wlo­ką­cy aro­ganc­ko po bru­ku swo­je dłu­gie sza­ble, nie zda­wa­li się ży­wić wzglę­dem zwy­kłych oby­wa­te­li o wie­le więk­szej po­gar­dy niż fran­cu­scy ofi­ce­ro­wie sza­se­rów, któ­rzy w ze­szłym roku sia­dy­wa­li w tych sa­mych ka­wiar­niach.

A jed­nak było coś w po­wie­trzu, coś nie­okre­ślo­ne­go i sub­tel­ne­go, ja­kaś obca a nie­zno­śna at­mos­fe­ra, niby sze­rzą­ca się wo­ko­ło woń in­wa­zji. Na­peł­nia­ła ona miesz­ka­nia i miej­sca pu­blicz­ne, zmie­nia­ła smak po­traw i wy­wo­ły­wa­ła wra­że­nie, że jest się w po­dró­ży, gdzieś bar­dzo da­le­ko, wśród groź­nych bar­ba­rzyń­skich szcze­pów.

Zwy­cięz­cy żą­da­li pie­nię­dzy, dużo pie­nię­dzy. Miesz­kań­cy sta­le pła­ci­li, zresz­tą byli bo­ga­ci. Jed­nak ku­piec nor­mandz­ki, im jest bo­gat­szy, tym bar­dziej bo­le­je nad uszczerb­kiem mie­nia, nad każ­dą jego cząst­ką prze­cho­dzą­cą w obce ręce. Tym­cza­sem o dwie czy trzy mile za mia­stem, idąc z bie­giem rze­ki w kie­run­ku Cro­is­set, Diep­pe­da­le czy Bies­sart, ma­ry­na­rze; lub ry­ba­cy wy­ła­wia­li czę­sto z wody opu­chłe­go tru­pa nie­miec­kie­go w mun­du­rze, za­kłu­te­go no­żem lub za­bi­te­go ude­rze­niem sa­bo­ta, z gło­wą zmiaż­dżo­ną ka­mie­niem albo strą­co­ne­go do wody z wy­so­ko­ści mo­stu. Rze­ka kry­ła w swych głę­biach owe ze­msty ta­jem­ne, dzi­kie i spra­wie­dli­we, nie – ujaw­nio­ne czy­ny bo­ha­ter­skie, pod­stęp­ne na­pa­ści, groź­niej­sze niż wal­ki w bia­ły dzień i po­zba­wio­ne roz­gło­su sła­wy.

Bo­wiem nie­na­wiść do wro­ga po­tra­fi za­wsze uzbro­ić kil­ku śmiał­ków, go­to­wych umrzeć dla idei.

Wresz­cie, sko­ro na­jeźdź­cy poza na­rzu­ce­niem mia­stu swej nie­złom­nej dys­cy­pli­ny, nie po­peł­ni­li żad­nej z tych okrop­no­ści, ja­kie im przy­pi­sy­wa­no pod­czas ich trium­fal­ne­go po­cho­du, lu­dzie za­czy­na­li się ośmie­lać, a tę­sk­no­ta za han­dlem zro­dzi­ła się na nowo w ser­cach miej­sco­wych kup­ców. Wie­lu z nich łą­czy­ły po­waż­ne in­te­re­sy z Haw­rem, za­ję­tym jesz­cze przez woj­ska fran­cu­skie, usi­ło­wa­li więc do­stać się do tego por­tu, uda­jąc się dro­gą lą­do­wą do Diep­pe i tam wsia­da­jąc na sta­tek.

Paru ta­kich kup­ców ko­rzy­sta­jąc z wpły­wów ofi­ce­rów nie­miec­kich, z któ­ry­mi się byli po­zna­li, uzy­ska­li od głów­no­do­wo­dzą­ce­go ge­ne­ra­ła po­zwo­le­nie na wy­jazd z mia­sta.

Wy­na­ję­to więc wiel­ki, czte­ro­kon­ny dy­li­żans, a gdy dzie­sięć osób za­mó­wi­ło miej­sca u woź­ni­cy, po­sta­no­wio­no wy­ru­szyć w dro­gę we wto­rek przed świ­tem, żeby unik­nąć zbie­go­wi­ska.

Już od pew­ne­go cza­su zie­mia była sku­ta mro­zem; w po­nie­dzia­łek koło trze­ciej wiel­kie, czar­ne chmu­ry nad­cią­gnę­ły ód pół­no­cy i przy­nio­sły ze sobą śnieg, któ­ry bez prze­rwy pa­dał cały wie­czór i przez całą noc.

O pół do pią­tej rano po­dróż­ni ze­bra­li się na dzie­dziń­cu Ho­te­lu Nor­mandz­kie­go, gdzie mie­li wsiąść do po­jaz­du.

Byli jesz­cze bar­dzo za­spa­ni i drże­li z zim­na pod swy­mi okry­cia­mi. Trud­no było się ro­ze­znać w mro­ku, a na­gro­ma­dze­nie zi­mo­wych płasz­czów nada­wa­ło wszyst­kim wy­gląd opa­słych księ­ży, ubra­nych w dłu­gie su­tan­ny. Mimo to dwaj męż­czyź­ni po­zna­li się, zbli­żył się do nich trze­ci i za­wią­za­ła się roz­mo­wa.

– Za­bie­ram ze sobą żonę – po­wie­dział je­den z nich.– Ja rów­nież. – I ja. – Pierw­szy do­dał: – Nie wró­ci­my już do Ro­uen, a je­śli Pru­sa­cy po­dej­dą do Haw­ru, prze­do­sta­nie­my się do An­glii. – Wszy­scy mie­li po­dob­ne za­mia­ry, gdyż mie­li po­dob­ne uspo­so­bie­nia.

Tym­cza­sem koni jesz­cze ja­koś nie za­przę­ga­no. Mała la­ta­ren­ka w rę­kach sta­jen­ne­go mi­go­ta­ła nie­kie­dy w ciem­nych drzwiach, by za chwi­lę znik­nąć w in­nych. Z głę­bi bu­dyn­ku do­cho­dził tu­pot ko­pyt koń­skich, tłu­mio­ny war­stwą na­wo­zu, i głos mę­ski prze­ma­wia­ją­cy do nich lub mio­ta­ją­cy prze­kleń­stwa. Lek­ki brzęk dzwon­ków świad­czył, że za­kła­da­no uprząż; brzęk ten wkrót­ce zmie­nił się w gło­śny i trwa­ły dźwięk, wy­raź­ny i sta­ły, re­gu­lo­wa­ny przez po­ru­sze­nia koni, nie­kie­dy usta­wał, po­tem na­gle przy sil­niej­szym wstrzą­śnie­niu wzra­stał, cze­mu to­wa­rzy­szył głu­chy od­głos pod­ku­te­go ko­py­ta, ude­rza­ją­ce­go o zie­mię.

Na­gle drzwi za­mknę­ły się. Wszyst­ko uci­chło.

Prze­mar­z­nię­ci oby­wa­te­le umil­kli. Sta­li sztyw­ni i nie­ru­cho­mi.

Nie­prze­rwa­na za­sło­na bia­łych płat­ków mi­go­ta­ła nie­ustan­nie, opa­da­jąc ku zie­mi, za­cie­ra­ła wszel­kie kształ­ty, pró­szy­ła na do­okol­ne przed­mio­ty lo­do­wym pu­chem. W ogrom­nej ci­szy mil­czą­ce­go, uśpio­ne­go pod śnie­giem mia­sta sły­chać było tyl­ko, ten nie­uchwyt­ny, trud­ny do okre­śle­nia sze­lest pró­szą­ce­go śnie­gu, ra­czej wra­że­nie sze­le­stu niż sze­lest, wi­ro­wa­nie le­ciuch­nych ato­mów, któ­re zda­wa­ły się wy­peł­niać prze­strzeń i po­kry­wać świat cały.

Znów uka­zał się czło­wiek z la­tar­ką pro­wa­dzą­cy na lin­ce smut­ne­go, stą­pa­ją­ce­go nie­chęt­nie ko­nia. Po­sta­wił go przy dy­sz­lu, przy­mo­co­wał po­prę­gi i dłu­go krzą­tał się przy za­ło­że­niu uprzę­ży, gdyż ma­ni­pu­lo­wał tyl­ko jed­ną ręką, w dru­giej trzy­ma­jąc la­tar­kę. Gdy szedł już po dru­gie­go ko­nia, za­uwa­żył sto­ją­cych nie­ru­cho­mo i ubie­lo­nych śnie­giem po­dróż­nych i za­py­tał:

– Dla­cze­go u li­cha nie sia­da­cie pań­stwo do po­wo­zu? Bę­dzie­cie tam przy­najm­niej pod da­chem.

Wi­docz­nie nie przy­szło im to na myśl, to­też po­śpie­szy­li do środ­ka. Trzej męż­czyź­ni usa­do­wi­li swo­je żony w głę­bi, po­tem wsie­dli sami. Wślad za nimi inne nie­wy­raź­ne, opa­tu­lo­ne po­sta­cie za­ję­ły miej­sca, nie za­mie­niw­szy sło­wa.

Pod­ło­ga wozu wy­sła­na była sło­mą, w któ­rą po­wsu­wa­no sto­py. Trzy damy w głę­bi, któ­re za­bra­ły ze sobą małe, mo­sięż­ne grzał­ki, na­peł­nio­ne che­micz­nym wę­glem, za­pa­li­ły je za­raz; przez chwi­lę wy­li­cza­ły szep­tem za­le­ty tych przy­rzą­dów i po­wta­rza­ły so­bie wza­jem rze­czy zna­ne wszyst­kim od daw­na.

Na­resz­cie, gdy już za­przę­żo­no do dy­li­żan­su sześć koni za­miast czte­rech, ze wzglę­du na cięż­ką dro­gę, ktoś z ze­wnątrz za­py­tał:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: