- W empik go
Baryłeczka - ebook
Baryłeczka - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 182 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ich przywódcy, ongi kupcy bławatni lub zbożowi, dawni handlarze łojem lub mydłem, wojownicy z przypadku, mianowani oficerami za dukaty czy długie wąsy, szli obciążeni rynsztunkiem wojennym, ubrani we flanelę i galony. Mówili donośnym głosem i dyskutowali o planach kampanii, przeświadczeni, że jedynie oni podtrzymują konającą Francję swym fanfarońskim ramieniem. Mimo to lękali się własnych żołnierzy, ludzi prostych, lecz odważnych do zuchwalstwa, rabusiów i rozpustników.
Mówiono, że Prusacy wkroczą niebawem do Rouen.
Gwardia Narodowa, która od czasu do czasu zapuszczała się na ostrożne zwiady do pobliskich lasów, strzelała czasem do własnych posterunków i za lada poruszeniem się królika w krzakach szykowała się do walki, powróciła już do swych ognisk domowych. Jej broń, mundury, cały morderczy ekwipunek, budzący niegdyś postrach w promieniu trzech mil dokoła, znikł nagle z horyzontu.
Ostatni żołnierze francuscy przeprawili się właśnie przez Sekwanę, podążając przez Saint-Sever i Bourg-Achard do Pont-Audemer. Z tyłu za wszystkimi generał, zrozpaczony tym, że z tymi strzępami wojsk nie może niczego dokonać, sam oszołomiony klęską narodu, tak nawykłego do zwycięstw, a mimo legendarnego męstwa pobitego na głowę, wlókł się piechotą w towarzystwie dwóch adiutantów.
Wreszcie głęboka cisza, milczące, pełne lęku oczekiwanie zawisło nad miastem. Brzuchaci, zniewieściali w handlu mieszczanie z niepokojem oczekiwali zwycięzców, drżąc ze strachu, by ich rożny do pieczeni i kuchenne noże nie zostały uznane przez Niemców za broń.
Życie jak gdyby zamarło. Sklepy były pozamykane, ulica oniemiała. Od czasu do czasu któryś z mieszkańców, onieśmielony tą ciszą, szybko przemykał się pod murami.
Z trwogi oczekiwania rodziło się zwolna życzenie, by wróg wreszcie już nadszedł.
Po południu, nazajutrz po odejściu wojsk francuskich, nie wiadomo skąd wypadło kilku ułanów, którzy szybko przegalopowali przez miasto. Nieco później czarna masa wojsk spłynęła ze stoków Św. Katarzyny, a dwa inne strumienie najeźdźców ukazały się na drogach wiodących od Darnetal i Boisguillaume. Przednie straże trzech korpusów przybyły jednocześnie i połączyły się na Placu Ratuszowym. Przez wszystkie sąsiednie ulice napływała armia niemiecka rozwijając swe bataliony, bruk głucho jęczał pod ich twardym, rytmicznym krokiem.
Rozkazy wydawane obcym, chrapliwym głosem rozlegały się wśród domów, które zdawały się martwe i opuszczone, podczas gdy spoza zamkniętych okiennic oczy Francuzów śledziły poruszenia zwycięzców, panów miasta, losów i życia ludzkiego na mocy „prawa wojny”. Mieszkańcy w swych zaciemnionych pokojach szaleli z przerażenia, jakiemu ulega człowiek podczas klęsk żywiołowych czy trzęsienia ziemi, wobec których wszelka siła i rozum są bezradne. Podobny nastrój rodzi się zawsze wówczas, gdy zwykły porządek rzeczy zostaje obalony, gdy znika poczucie bezpieczeństwa, a wszystko, co było chronione przez prawo ludzkie czy też prawo przyrody, wydane jest na pastwę dzikiej, nieświadomej przemocy. Trzęsienie ziemi miażdżące pod walącymi się domami całą ludność, powódź unosząca trupy ludzi i bydła i belki wyrwane z dachów czy zwycięska armia, mordująca tych, którzy się jeszcze bronią, biorąca jeńców, rabująca prawem silniejszego i chwaląca Boga przy huku strzałów armatnich, wszystkie te straszliwe plagi niszczą wiarę w sprawiedliwość wieczystą i podkopują wpajane w nas zaufanie do opieki niebios i ludzkiego rozumu,
Do każdych drzwi pukały drobne grupki żołnierzy i znikały w głębi domów, Po inwazji następowała okupacja. Dla zwyciężonych powstawał obowiązek świadczenia grzeczności zwycięzcom.
Po pewnym czasie, kiedy ludzie ochłonęli z pierwszego przerażenia, powrócił na nowo spokój, W wielu rodzinach oficer pruski jadał przy wspólnym stole. Zdarzało się niekiedy, że był to człowiek dobrze wychowany, który przez grzeczność ubolewał nad klęską Francji i mówił, jak niechętnie bierze udział w tej wojnie. Wyrażano mu wdzięczność za to uczucie, gdyż mogło się okazać, że dziś czy jutro potrzebna będzie jego opieka. Kto mu dogadzał, ten zyskiwał to, że mniej ludzi wyznaczą mu na kwaterę. Zresztą, po co narażać się komuś, od kogo jest się w zupełności zależnym? Byłoby to już nie dowodem odwagi, lecz zuchwalstwem.
Zaś zuchwałość przestała już cechować mieszczan z Rouen, jak to bywało niegdyś, za czasów bohaterskich walk, którymi wsławiło się miasto. Wreszcie, mówiono sobie – a wypływało to ze znanej francuskiej uprzejmości – że wolno być grzecznym we własnym domu, byle tylko w miejscu publicznym nie spoufalać się z obcym żołnierzem. Poza domem znajomość kończyła się, ale w domu rozmawiano z nim chętnie i Niemiec z każdym wieczorem coraz dłużej grzał się przy wspólnym ognisku rodzinnym.
Miasto powoli przybierało swój dawny wygląd. Francuzi jeszcze nie opuszczali mieszkań, ale ulice roiły się od pruskich żołnierzy. Zresztą oficerowie błękitnych huzarów, wlokący arogancko po bruku swoje długie szable, nie zdawali się żywić względem zwykłych obywateli o wiele większej pogardy niż francuscy oficerowie szaserów, którzy w zeszłym roku siadywali w tych samych kawiarniach.
A jednak było coś w powietrzu, coś nieokreślonego i subtelnego, jakaś obca a nieznośna atmosfera, niby szerząca się wokoło woń inwazji. Napełniała ona mieszkania i miejsca publiczne, zmieniała smak potraw i wywoływała wrażenie, że jest się w podróży, gdzieś bardzo daleko, wśród groźnych barbarzyńskich szczepów.
Zwycięzcy żądali pieniędzy, dużo pieniędzy. Mieszkańcy stale płacili, zresztą byli bogaci. Jednak kupiec normandzki, im jest bogatszy, tym bardziej boleje nad uszczerbkiem mienia, nad każdą jego cząstką przechodzącą w obce ręce. Tymczasem o dwie czy trzy mile za miastem, idąc z biegiem rzeki w kierunku Croisset, Dieppedale czy Biessart, marynarze; lub rybacy wyławiali często z wody opuchłego trupa niemieckiego w mundurze, zakłutego nożem lub zabitego uderzeniem sabota, z głową zmiażdżoną kamieniem albo strąconego do wody z wysokości mostu. Rzeka kryła w swych głębiach owe zemsty tajemne, dzikie i sprawiedliwe, nie – ujawnione czyny bohaterskie, podstępne napaści, groźniejsze niż walki w biały dzień i pozbawione rozgłosu sławy.
Bowiem nienawiść do wroga potrafi zawsze uzbroić kilku śmiałków, gotowych umrzeć dla idei.
Wreszcie, skoro najeźdźcy poza narzuceniem miastu swej niezłomnej dyscypliny, nie popełnili żadnej z tych okropności, jakie im przypisywano podczas ich triumfalnego pochodu, ludzie zaczynali się ośmielać, a tęsknota za handlem zrodziła się na nowo w sercach miejscowych kupców. Wielu z nich łączyły poważne interesy z Hawrem, zajętym jeszcze przez wojska francuskie, usiłowali więc dostać się do tego portu, udając się drogą lądową do Dieppe i tam wsiadając na statek.
Paru takich kupców korzystając z wpływów oficerów niemieckich, z którymi się byli poznali, uzyskali od głównodowodzącego generała pozwolenie na wyjazd z miasta.
Wynajęto więc wielki, czterokonny dyliżans, a gdy dziesięć osób zamówiło miejsca u woźnicy, postanowiono wyruszyć w drogę we wtorek przed świtem, żeby uniknąć zbiegowiska.
Już od pewnego czasu ziemia była skuta mrozem; w poniedziałek koło trzeciej wielkie, czarne chmury nadciągnęły ód północy i przyniosły ze sobą śnieg, który bez przerwy padał cały wieczór i przez całą noc.
O pół do piątej rano podróżni zebrali się na dziedzińcu Hotelu Normandzkiego, gdzie mieli wsiąść do pojazdu.
Byli jeszcze bardzo zaspani i drżeli z zimna pod swymi okryciami. Trudno było się rozeznać w mroku, a nagromadzenie zimowych płaszczów nadawało wszystkim wygląd opasłych księży, ubranych w długie sutanny. Mimo to dwaj mężczyźni poznali się, zbliżył się do nich trzeci i zawiązała się rozmowa.
– Zabieram ze sobą żonę – powiedział jeden z nich.– Ja również. – I ja. – Pierwszy dodał: – Nie wrócimy już do Rouen, a jeśli Prusacy podejdą do Hawru, przedostaniemy się do Anglii. – Wszyscy mieli podobne zamiary, gdyż mieli podobne usposobienia.
Tymczasem koni jeszcze jakoś nie zaprzęgano. Mała latarenka w rękach stajennego migotała niekiedy w ciemnych drzwiach, by za chwilę zniknąć w innych. Z głębi budynku dochodził tupot kopyt końskich, tłumiony warstwą nawozu, i głos męski przemawiający do nich lub miotający przekleństwa. Lekki brzęk dzwonków świadczył, że zakładano uprząż; brzęk ten wkrótce zmienił się w głośny i trwały dźwięk, wyraźny i stały, regulowany przez poruszenia koni, niekiedy ustawał, potem nagle przy silniejszym wstrząśnieniu wzrastał, czemu towarzyszył głuchy odgłos podkutego kopyta, uderzającego o ziemię.
Nagle drzwi zamknęły się. Wszystko ucichło.
Przemarznięci obywatele umilkli. Stali sztywni i nieruchomi.
Nieprzerwana zasłona białych płatków migotała nieustannie, opadając ku ziemi, zacierała wszelkie kształty, prószyła na dookolne przedmioty lodowym puchem. W ogromnej ciszy milczącego, uśpionego pod śniegiem miasta słychać było tylko, ten nieuchwytny, trudny do określenia szelest prószącego śniegu, raczej wrażenie szelestu niż szelest, wirowanie leciuchnych atomów, które zdawały się wypełniać przestrzeń i pokrywać świat cały.
Znów ukazał się człowiek z latarką prowadzący na lince smutnego, stąpającego niechętnie konia. Postawił go przy dyszlu, przymocował popręgi i długo krzątał się przy założeniu uprzęży, gdyż manipulował tylko jedną ręką, w drugiej trzymając latarkę. Gdy szedł już po drugiego konia, zauważył stojących nieruchomo i ubielonych śniegiem podróżnych i zapytał:
– Dlaczego u licha nie siadacie państwo do powozu? Będziecie tam przynajmniej pod dachem.
Widocznie nie przyszło im to na myśl, toteż pośpieszyli do środka. Trzej mężczyźni usadowili swoje żony w głębi, potem wsiedli sami. Wślad za nimi inne niewyraźne, opatulone postacie zajęły miejsca, nie zamieniwszy słowa.
Podłoga wozu wysłana była słomą, w którą powsuwano stopy. Trzy damy w głębi, które zabrały ze sobą małe, mosiężne grzałki, napełnione chemicznym węglem, zapaliły je zaraz; przez chwilę wyliczały szeptem zalety tych przyrządów i powtarzały sobie wzajem rzeczy znane wszystkim od dawna.
Nareszcie, gdy już zaprzężono do dyliżansu sześć koni zamiast czterech, ze względu na ciężką drogę, ktoś z zewnątrz zapytał: