Baskijski diabeł - ebook
Baskijski diabeł - ebook
Wydanie krytyczne pod redakcją prof. Aleksandra Madydy.
Zygmunt Haupt to jeden z „wielkich nieodkrytych” polskich pisarzy XX wieku.
Styl Haupta jest natychmiast rozpoznawalny: rządzi nim wędrówka skojarzeń, kontrapunkt nastrojów i perspektyw widzenia świata. Pisarz opowiada o własnym dzieciństwie widzianym z perspektywy dorosłości – i zdarzeniach wieku dojrzałego, w których umie zachować bezpośredniość i świeżość postrzegania dziecka; kreśli portrety przyjaciół i członków rodziny, ale też ludzi spotkanych przypadkowo. Opowiada o zwyczajach małych społeczności wołyńskich: polskich i ukraińskich chłopów, Żydów, małomiasteczkowej inteligencji, właścicieli ziemskich i żołnierzy, przywołuje widziane malarskim okiem obrazy natury i kreślone w świetnym, perspektywicznym skrócie scenki rodzajowe, ale przede wszystkim zatrzymuje wzrok na postaciach, które go intrygują i poruszają – na ludziach zakochanych, walczących, ludziach u początku i u kresu życia. Wbrew zatem pozornej nieistotności tego, co w tych opowieściach pokazane, Haupta – erudytę i filozofa – interesują tematy najpoważniejsze, zaduma nad egzystencją człowieka: próbuje narysować kształt ludzkiego życia, splot różnych losów, wpatruje się w ich niejasną symbolikę, poszukując sensu.
prof. Jerzy Jarzębski
Splot myśli i rzeczy w prozie Zygmunta Haupta tworzy tkaninę tak gęstą, że władze rozumu stają się bezsilne i w dodatku najzupełniej zbędne. […] Pyszna pogańskość tego pisarstwa polega na tym, że przepadają w nim rozróżnienia. Wyobrażone i wyrażone splata się w materii języka, który, śmiem twierdzić, nie ma sobie równego w polskiej literaturze XX wieku.
Andrzej Stasiuk, fragment przedmowy
Kategoria: | Inne |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-269-1 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Odwrócona ciemność
Zastanawiam się, jakie przedmioty pozostaną z naszego świata. W końcu nie jest to bez znaczenia, skoro pamięć ma strukturę podobną do światła: załamuje się na krawędziach rzeczy, rozszczepia i powraca odbita.
Gdy zaglądamy w stare lustra, nasze odbicie dołącza do tych wszystkich minionych. Stajemy jako pierwsi, lecz za nami stoi nieskończony rząd postaci, jak przypomnienie albo ironiczna pociecha, że koniec końców, dopóki lustro będzie trwało, przetrwamy i my. W spokojnych czasach lustra na ogół żyją dłużej niż ludzie, którzy noszą nas w pamięci.
No więc jak jest z tymi rzeczami? Albo z rzeczownikami? To one przecież odbijają promień pamięci. One i jeszcze przymiotniki, sadowiące rzeczowniki w przestrzeni. Czasowniki to wrogowie pamięci. Opisują ruch, są sprzymierzone z upływem, usiłują unieważnić pamięć.
No więc jakich rzeczowników, jakich przymiotników będziemy musieli użyć do opisania minionego świata w enigmatycznej przyszłości, zakładając, że w ogóle znajdzie się słuchacz? Wszystko wskazuje na to, że desygnatyka unicestwi leksykę; inaczej mówiąc, po prostu zabraknie nam słów do nazwania rzeczy. Już teraz widać, że liczba przedmiotów przekracza liczbę słów. Przedmioty uzyskały wolność, język przestał nad nimi panować, nie znajduje już sił na czynienie sobie świata poddanym. Spróbujmy przejść ulicą i zrobić katalog rozmaitości wystawionych w witrynach, a potem wyobraźmy sobie magazyny na zapleczach tych witryn i jeszcze (jeśli nie boimy się szaleństwa) postarajmy się przenieść w myślach do fabryk produkujących tę rozmaitość. Wrócimy porażeni niemotą.
*
„A we dworze jest pstryka, woda leje się ze ściany, a pali się smrodem”. Któregoś dnia postanowiłem odnaleźć ten dwór, gdzie przed wojną (tą ostatnią) gościł Zygmunt Haupt. Elektryczność, kanalizacja i gaz nazwane w chłopskiej gwarze jakoś dziwnie podziałały na moją wyobraźnię. A poza tym ten Szymbark z opowiadania Meine liebe Mutter, sei stolz, ich trage die Fahne był blisko, był osiągalny. Wszystkie inne miejsca z Hauptowskich opowiadań leżały już od dawna za granicami. Czas został tu poddany działaniu geografii, i to w dodatku geografii politycznej. Dwór, austriacki cmentarz z pierwszej wojny, szyby naftowe – tyle w tym opowiadaniu było topografii i tyle chciałem odnaleźć.
Było popołudnie, zima, jechaliśmy szosą od Żmigrodu. Ta szosa odcina Beskid od reszty świata. Po prawej jest plaskata północ, po lewej trochę równi i od razu, bez żadnych uwertur wyrasta spod ziemi cielsko Magury Wątkowskiej. Dopiero gdy pionowe tak nagle spotyka się z poziomym, możemy zyskać jakie takie pojęcie o tym, że widzialny świat został skonstruowany prawdopodobnie tylko po to, by w przystępny sposób wyrazić ideę nieskończoności. Tak samo jak dla unaocznienia idei czasu wykonany został człowiek.
W Samoklęskach w środku wielkiej białej łąki stał błękitny autobus. Śnieg jak woda podnosił się do połowy kół i żaden ślad nie wiódł w stronę pojazdu. W Pielgrzymce zaspy przy szosie były wysokie jak mur. Spychacze rozgarnęły je i jechało się jak przez ruiny. Na takiej równinie wiatr nabiera rozpędu i zwiewa wszystko w wąską szczelinę drogi.
Splot myśli i rzeczy w prozie Zygmunta Haupta tworzy tkaninę tak gęstą, że władze rozumu stają się bezsilne i w dodatku najzupełniej zbędne. Nitka dyskursu pojawia się, znika, znowu wypełza na powierzchnię, lecz właściwie mogłoby jej nie być; jest jedynie ustępstwem na rzecz linearności umysłu, który czuje się niepewnie, gdy nie podąża skądś dokądś. Opowieść zazwyczaj polega na zatrzymaniu odcinka czasu, na wyjęciu go z kontekstu egzystencji i przeniesieniu w dziedzinę umysłowej percepcji w taki sposób, by utracił jak najmniej dynamizmu. Chodzi o to, by zamrożone w procesie pisania życie zachowało jak najwięcej swoich cech i zapachów po odmrażającym procesie lektury. Czas jest tak samo wrogi literaturze jak żywności. Niszczy zwłaszcza prozę: po pierwsze, często ją po prostu unieważnia; po drugie, rozkłada ją od wewnątrz, przeżera niczym rdza, gdy naczynie wykonane zostało z języka w kiepskim gatunku. Pamięć rozlewa się wtedy, staje się bezkształtna jak plama kawy na knajpianym blacie. Nie mówi nam nic, jest lustrem odbijającym własną czerń.
„Ani nie widzieć na tysiąc mil, ani na dwadzieścia tysięcy, kiedy rozwiną przed nami rulony map, kiedy wysypią przed nas mak statystyk, indeksy diabelskie, kiedy ukażą nam widma spektroskopu i babilońskie kartoteki i wyryją nam to w kamieniu, i utwardzą na taśmie filmowej, i otworzą ludzkie czaszki, ażeby pokazać fałdy szarej masy mózgu, kiedy powiedzą nam słowo i inne słowo, i tysiąc innych słów, i dwieście tysięcy innych słów, i powiedzą, że tak już było, że to, co jest teraz sekwensem, to tego, co już było, że przeszłość wżera się w teraźniejszość, że tu jest okrąg, a tu jest granica, że to jest dobre, a to jest złe, że to jest kula, a to jest pseudokula, to jest ojciec, a to jest syn, to jest »Przybądź Duchu Święty, oświeć serca i umysły nasze…«, a to jest »Łączę wyrazy poważania i szacunku«, a to jest »Potrzebny od zaraz zdolny kamizelkarz. Warunki według umowy«, a to jest »…dokolusineczka, moja kochaneczka!«”.
Tak wygląda powrót do Edenu. Wiedza i rozróżnienie są przecież powodem i następstwem grzechu. Wiedza i rozróżnienie mogą istnieć jedynie w czasie. W wieczności są bezużyteczne. Precyzyjna struktura umysłu stała się karą, która umożliwia egzystencję. Pojmując świat w bezpośredni, zwierzęcy sposób, przepadlibyśmy w nim tuż po narodzinach. Zygmunt Haupt szuka raju utraconego tam, gdzie może go znaleźć pisarz: we wnętrzu języka, w kosmosie, w którym zamiast gwiazd wirują słowa, a trajektorie i orbity wyznaczone są przez brzmienia, sensy i napięcia. Jak każdy prawdziwy utopista wierzy, że rzeczywistość wyobraźni i literatury jest naprawialna – wystarczy znaleźć błąd i go usunąć, wystarczy wykryć robaka, który drąży stworzenie, wystarczy usunąć pierwotną pomyłkę, a wszystko powróci na swoje miejsce. W dodatku w odróżnieniu od utopistów zajętych naprawą realnego świata jego wiara znajduje spełnienie. Czas, cichy i wszechobecny wróg wyobraźni i kreacji, zostaje w jego prozie unicestwiony. Jeżeli skondensowaną, sprężoną formą czasu jest nuda, a w szczególności nuda lektury, to w przypadku Zygmunta Haupta doświadczamy czegoś odwrotnego: książka wypada nam z rąk, bo władze naszej percepcji są zbyt ograniczone, by pojąć i objąć to wszystko, co Autor przedstawia nam na jednej stronie czy dwóch. Język – substancja w końcu lekka, kapryśna, zbytkowna i zbyteczna – wypiera, wbrew prawom grawitacji, ciężką i złowrogą materię czasu. Cudowność jest zawsze zawieszeniem reguł fizyki i jakkolwiek byśmy się starali, neguje albo przestrzeń, albo przemijanie.
No więc Pielgrzymka. Stanęliśmy w knajpie, którą prowadził wtedy Piotrek Nowak, basista z pierwszego składu Breakoutów. Ale w środku był tylko ziąb i barman, więc wypiliśmy po piwie i ruszyliśmy dalej. Nikt prócz nas nie jechał białą i śliską szosą. Na tym pustkowiu domy zbijały się w ciasne stada, jakby spodziewały się najgorszego. Przed Rozdzielem na nagim wygwizdowie stały wielkie hale z niebieskiej blachy. Coś, co miało tu powstać, nigdy nie zaczęło działać. Właściwością naszego świata jest to, że wytwarza rzeczy całkowicie zbędne – albo jednorazowe, albo potrzebne tylko przez chwilę. Niektóre stają się ruinami już w chwili budowy, inne zmieniają się w śmieci w chwili, gdy z nich skorzystamy. Betonowe rumowiska osiedli, miliardy puszek po piwie. Trwanie tych rzeczy obliczone jest ledwo na jedną czynność – niezależnie od tego, czy będzie to zamieszkanie, czy ugaszenie pragnienia. Trudno sobie wyobrazić opis tych przedmiotów, opis, który nie nosiłby w sobie jednocześnie zapowiedzi rozpadu. Niewykluczone, że właśnie dlatego literatura ostatnich kilkudziesięciu lat przestała interesować się światem i zajęła tak zwanym wnętrzem, duszą albo psychiką artysty czy pisarza. Trudno zajmować się czymś beznadziejnie zmiennym, upadającym i już w chwili narodzin skazanym na zagładę. Andy Warhol może namalować puszkę zupy, W. C. Williams może napisać wiersz o stłuczonej butelce, lecz nikt poza grafomanami i miłośnikami awangardy nie wytrzyma dwudziestu stron prozy na podobny temat. Rzecz w tym, że przedmioty, rzeczywistość i w ogóle świat widzialny mają strukturę nieco geologiczną. Sensy i znaczenia narastają w nich stopniowo. Same w sobie są niewiele warte. Uszlachetnia je dopiero ciągłość percepcji, czyli wszyscy ludzie, którzy przed nami dotykali ich myślą, słowem albo po prostu ręką.
Nie da się opisać tej prozy. Dlatego kluczę, krążę i odbiegam, i za sposób obrałem sobie podróż, którą zawsze można przerwać albo skręcić gdzieś na Cieklin czy Wapienne. Nie da się opisać tych opowiadań inaczej niż tylko jakimś przewrotnym antyopisem, czyli przemilczeniem albo przedstawieniem świata, którego Hauptowski język tknąć by nie chciał lub który obejrzałby tylko z oddali, jak w odwróconej lunecie. Bo rzeczywistość Pierścienia z papieru czy Szpicy jest ukształtowana i ostateczna. Jest to wprawdzie przeszłość, ale przeszłość heroiczna, bo nie rozpadła się pod własnym ciężarem, lecz została unicestwiona. Nieskończona liczba przedmiotów wymienionych w dziele Haupta została powołana, by trwać. Konie, uprzęże, naczynia, broń myśliwska, gatunki drewna, rodzaje skóry, zapachy pór dnia i roku, światło we wszystkich odmianach, meteorologia, topografia, architektura, lary i penaty całego świata, katalog, spis wszystkiego, co oko pochwyciło, a pamięć zatrzymała, rysunek balkonowej kraty, deseń tkaniny, ruchliwy cień drzewa w wietrzny dzień, pochód rzeczowników, karawana przymiotników, które opuściły słownik, by odcisnąć się w czasie, przyszpilić go jak motyla w gablocie, by – chociaż nieruchomy – trwał dłużej od swego brata na wolności.
I tylko czasem spod tej materii przeziera twarz Autora. Lecz ani na moment nie przesłania przedstawionego świata. Po czymś takim poznaje się dawnych mistrzów. Ich pracą kierowała pokora wobec stworzenia, a opis własnej duszy czy też jej braku uznaliby pewnie za wyraz pychy. Albo głupoty – bo cóż nowego może mieć do powiedzenia człowiek w dziedzinie siedmiu grzechów i niewielu cnót?
A tutaj, z prawej, ten poroniony PGR. Szary beton, rozpierducha, rzecz wyrzucona jeszcze przed użyciem i nikt nad tym łzy nie uroni, że o przechowaniu w pamięci nie wspomnę. Jest równie bezużyteczny i obojętny jak góry po drugiej stronie szosy. Bo w paradoksalny sposób jesteśmy coraz bardziej naturalni i tak jak zwierzęta stajemy się powoli jedynie wehikułami gatunku. Jemy, żeby mieć energię, mieszkamy, żeby się przechować, i żadna z tych czynności nie nosi piętna czegoś ponadutylitarnego. Kultura powoli zmienia się w rozrywkę i zabawę, religia staje się terapeutyczną techniką. Wytwarzamy miliony zbędnych rzeczy, które natychmiast stają się niezbędne. Wystarczy wyobrazić sobie materialne ubóstwo ludzi sprzed dwóch czy trzech stuleci, by pojąć, jakim zbytkiem, luksusem, czyli „przedmiotem kultury”, była dla nich każda rzecz, której nadawano indywidualne piętno artystyczne czy rzemieślnicze (co wtedy zresztą wychodziło na jedno).
Wystarczy spojrzeć na współczesny dostatek, by zrozumieć, że niemal wszystkie przedmioty zbytku i luksusu natychmiast stają się nieodzowne, a jednocześnie nie mają nic wspólnego z przedmiotami kultury. Chyba że podeprzemy się sofizmatem kultury technicznej. W końcu nieprzypadkowo zamiast reprodukcji takiego, dajmy na to, Kossaka wieszamy sobie dziś na ścianach wizerunki najnowszych modeli samochodów. Podobnie jest z architekturą: jedyną ciekawą propozycją jest dziś architektura wielkich zakładów przemysłowych. To ona góruje nad miastami czy też przedmieściami na podobieństwo dawnych zamków czy katedr, w jej monumentach uwięziony jest duch czasu. Współczesne kościoły, muzea czy supermarkety są jedynie jej powtórzeniem i pomniejszonym odbiciem. Lecz nie mogę sobie wyobrazić, by huty i rafinerie stały się kiedyś zabytkami. Niewykluczone jednak, że to tylko niedowład wyobraźni.
Nic więc dziwnego, że przedmiotem współczesnej literatury jest rozpad. Jeżeli coś zostanie zniszczone, nie będzie trzeba tego zapamiętywać. Albo inaczej: lepiej to zniszczyć, bo w przeciwnym razie musielibyśmy to zapamiętać, nie mając w zamian niczego lepszego.
Zygmunt Haupt malował dla pieniędzy stacje Męki Pańskiej w wiejskich kościółkach Podola. Do końca życia malował też obrazy. Malarstwo jest bliżej barbarzyństwa. Przemawia językiem barwy, kształtu i światła, czyli językiem natury. Niezależnie od tego, czy wizja przedstawia Ukrzyżowanego, czy pejzaż – zawsze skłania się ku widzialnemu, zawsze jest pokrewna temu, co może zobaczyć pies, kot albo ryba. Nasza zwierzęcość znajduje w obrazach, w rzeźbie czy muzyce wysublimowane zaspokojenie. I jeśli kontemplacja polega na zjednoczeniu z tym, co kontemplowane, to powracamy w ten sposób do świata materii, z którego wyszliśmy. Można podejrzewać, że oglądaniu obrazów towarzyszy nieuświadomiona chęć redukcji (czy rozbicia własnego istnienia) do form elementarnych, z których można by ten obraz odtworzyć. Piękno zawsze ciągnie nas w stronę zatraty.
Na szczęście człowiek jest również istotą kulturalną i przed cofnięciem się na szczebel minerału czy rośliny chroni go zdolność mowy, czyli wyrażania tych wszystkich stanów i pragnień, które w innym wypadku musiałby przeżywać bezpośrednio.
Niezwykła siła prozy Zygmunta Haupta polega na połączeniu tych dwu umiejętności: na barbarzyństwie widzenia i na kulturze wyrażenia. Malarz i pisarz. To, co powszechne, „wszechświatowe” albo kosmiczne, przekazać językiem jednego gatunku czy nawet językiem jednej, dość pośledniej tego gatunku podgrupy: czyli po polsku.
Pyszna pogańskość tego pisarstwa polega na tym, że przepadają w nim rozróżnienia. Wyobrażone i wyrażone splata się w materii języka, który, śmiem twierdzić, nie ma sobie równego w polskiej literaturze XX wieku. (No, może jeden Bruno Schulz…) Proces kreacji jest zawsze częściową negacją, coś trzeba odrzucić, by to, co pozostało, zyskało na znaczeniu. Tymczasem u Zygmunta Haupta tej skazy właściwie nie widać. Opowieść rozwija się i rozwidla nieustannie, i pokrywa świat siecią podobną do siatki południków i równoleżników. Wszystkie stopnie, minuty i sekundy są zaznaczone, wszystko, co istnieje, musi być uwzględnione. Dla pisarza z prawdziwego zdarzenia mapa świata zawsze jest pełna białych plam. Nieustanny jęk nad kryzysem literatury, nad jej wyczerpaniem dotyczy w istocie nie tyle samej literatury, ile kryzysu wyobraźni. Po prostu okazało się, że wyobraźnia, jeżeli zdaje się na samą siebie, wyczerpuje się równie szybko jak pojemność przestarzałych central telefonicznych w rozpadających się miastach. Bo rzeczywistość najzwyczajniej w świecie przekracza każdą, nawet najbardziej niezwykłą wyobraźnię. Nuda, cena, jaką przyszło zapłacić za lucyferyczne tęsknoty pisarzy, jest niezbyt wygórowana. Zwłaszcza że najbardziej w swoich alternatywnych i konkurencyjnych rzeczywistościach nudzą się sami pisarze.
Dojechaliśmy do Gorlic. Szosa ledwo je musnęła, szturchnęła zgiętym ramieniem Zawodzie i pomknęła prosto na zachód. W Szymbarku byliśmy o zmroku. Od Chełmu, od Bartniej Góry snuł się niebieskawy cień. Wyglądało na to, że noc wypływa gdzieś z wnętrza gór jak dym z na wpół uśpionych wulkanów. Wydrapaliśmy się kamienistą drogą ponad wieś. Z wysokości ludzkie osiedla wyglądają jak zbieg okoliczności, chaos przypadków i nieporozumienie. Trzeba czekać, aż ciemność zgęstnieje na tyle, że pozostaną same światła świecące sobie a muzom. Nie znalazłem ani cmentarza, ani dworu, ani ogni z naftowych szybów. Domy znikały, powietrze mroczniało coraz bardziej, wypełniało dolinę i usuwało z niej wszystko, co widzialne. Czy pejzaż, który jest zakryty, pozostaje pejzażem?
I pomyślałem sobie wtedy, że proza Zygmunta Haupta jest odwróconą ciemnością – przypomina pożar. Pożar, który się przetacza i po którym zostaje czarna, naga ziemia. Opis unicestwił wszystko: ludzi, ich uczynki i uczucia, zieleń, zwierzęta, miasta, wsie, historię zastygłą w murach, życie pokoleń zawarte w przedmiotach i sprzętach, pamięć i czas; zagarnął wszystko, zamienił w dym i uniósł w dziedzinę literatury, by istniało tam ocalone, nieruchome i trwalsze od wszystkich widzialnych rzeczy. Jak ogień pożaru, który o zmierzchu odbija się w lustrze chmur.Entropia
Kto zajmował się termodynamiką, natknął się zapewne na pesymistyczną formułę powiadającą, że „entropia wzrasta do zera”. Różne temperatury dążą do wyrównania. Takie samo zjawisko inwolucji zachodzi wszędzie. Napięcia elektryczne chcą się wyładować, kolory zmieszane dają jeden kolor szary, jesteśmy świadkami powolnej niwelacji ziemi prowadzącej do tego, że kiedyś góry wypełnią doliny i z morzami stworzą jedną wielką płyciznę. W sferze spraw ludzkich takie zszarzenie i płycizny da powolny proces ujednostajnienia i zestandaryzowania nie tylko przez zmechanizowaną cywilizację, która staje się nawet z drobiazgami powszedniego życia i strojem jednakowa i tandetna, ale radio, prasa i kino robią z nas powoli miliony i miliardy jednakowo zaopatrzonych w sztancowane ideje ludzi. Entropia wzrasta do zera.
Kiedy się tak wędruje po świecie, wydaje się, że nawet pory roku tracą swe oczywiste granice i zlewają się w jedną szarą, gdyby nawet była wieczną kalifornijską wiosną, porę roku.
------------------------------------------------------------------------
Mój kraj – od doliny jednej rzeki do drugiej, od jaru do jaru, od Miodoborów i Pantalichy do zębiastej sierry Karpat – mój kraj w soczyste lato, kiedy zieleń kopuł drzew idzie w zawody z zielenią łąk, a srebro falujących łanów żyta odbija niebo, w czerwoną jesień, kiedy w wieczór zaduszny palą się naokoło widnokręgu cmentarze jak ognie alarmowe, w matowobiałe noce zimowe, kiedy zadymka porywa z zasp śnieżnych sztandar kurzawy, wyjącego tryumfu nad bezsiłą człowieka, a nagie gałęzie drzew smagają bluźnierczo niebo, w dnie przedwiosenne, kiedy znad kałuż błota nadlatuje najbardziej mistyczny, upajający zapach, mój kraj roślin sprzyjających człowiekowi i ścielących się u jego stóp, i rozwieszających nad głowami w bezcenne tło, kraj zwierząt najłagodniejszych i najprzedziwniejszych w formie i czarze ruchów, kraj ludzi naiwnych i prostych, od urzędnika XI kategorii izby skarbowej, kowala i powroźnika miasteczkowego, astmatycznego rządcy folwarku, policjanta zgarbionego na podwodzie, dziewczyny o złotych kosmykach włosów na karku i czerwonych rozchylonych ustach, kiedy pochylona nad okopywaniem ziemniaków, kłusownika spotkanego na przesiece leśnej, nie ogolonego kierowcy żydowskiego odrapanego autobusu – mój kraj jest krajem czterech pór roku.
Jest gorące lato. Z granatowej kopuły nieba leje się żar. Pola z nie poruszonymi kłosami zbóż są w południowej porze puste upiornie. Jedynie strzyga południcy tańczy i wiruje na rozstajach miedz. Ultramarynowy cień nad przyzbą chaty. Mała i ciemna sień i puste ubóstwo izby z wonią starych wianków i zaduchem chłopskiej biedy. Muchy gęsto popstrzyły obłupaną emalię tarczy tandetnego zegara wiszącego na oddrzwiowej ścianie, tarczy z naiwnym jarmarcznym malowidełkiem kwiatów. Od garnków na dymiącym ognisku na zgrzytających dwanaście uderzeń odrywa się młoda zdrowa kobieta z kapryszącym niemowlęciem na ręku. Patrząc w górę na zegar, podnosi ciężarki pordzewiałe i czarne.
Na wiórach i plewie podwórza stoi rozkraczony wóz, podniesionym dyszlem celujący w zenit. Piasta i dzwony kół nieomylnie wykreślone cyrklem, wyrobione bardą i toczydłem kołodzieja, który umiejętność swoją odziedziczył w nie zapisanych prawidłach od całych pokoleń nauczycieli, wykonujący je w ociekającym potem trudzie w zimowe krótkie dni. Nie wiem, czy czoło jego marszczyła myśl, raczej sądzę, że w hieratycznych sposobach i nakazanych ruchach było więcej jakby instynktu i odruchu. Ściosywał włókna drzewa ośnikiem, parzył grabowe kręgi dzwonów, jakby odprawiał nabożeństwo o swoistej liturgii. Oto wytaczał dzieło swych rąk na światło dzienne, osądzał okiem nieomylne proporcje i stosunek rozwory, luśni, kłonic, wag.
Brony pod ścianami szczerzyły swe kły do słońca, ściągnięte łykowymi obręczami putnie z drzewa poczerniałego od starości i wody wiszą u żurawi nad czarnym lustrem krynicy. Pod okapem strzech, na tle białych i farbkowatosinych ścian lepionych z warkoczy słomy umazanych w glinie wiszą złote kaczany kukurudzy. Ażur liści jesionowych przepuszcza promienie słoneczne w japońskie obicie liści bambusu. Około chat rosną pokrzywy, łopiany, burzany – tłum roślin homotropijnych, towarzyszy człowieka, pariasy śmietniskowe. Przywędrowały tu za nim ze stepów środkowoazjatyckich, sprzyjacielone z nim na dolę i niedolę. Malwy pną się pretensjonalnym ornamentem na tle ścian i wdzięczy się drzewko wiśni cudowne zawsze i zachwycające „w opłotkach brudnych wsi”.
W gorące lato, kiedy się szło do dalekiej kąpieli całym naskórkiem spragniony zanurzenia się w stojące wody stawów, wspominam ścieżki do nich wiodące – elastyczne i miękkie, odbijające wiernie ślady stóp ludzkich, malutkie podkówki butów chłopek – wśród zwisających gałęzi wierzb, czered białopiórych gęsi na rozległych wygonach. Stojąca w szuwarach woda wydziela ostry zapach butwiejących trzcin, ostry i rybi. Z rozkoszą pomieszaną ze wstrętem zanurzałem się w ciemną toń porosłą trzciną i żabim skrzekiem. Żuki na szczudłowatych nogach pobiegały po jej powierzchni. Grube skórzane liście lilii wodnych leżały płasko na wodzie. Łodygi wodorostów oplątują i łaskocą nogi i pęcherzyki gazu błotnego z bulgotem pryskają naokoło mnie. Grobla zamykająca stawy szczerzyła się próchniejącymi patykami faszyny i leniwie przeciekała woda w brodatym od mchów wodnych jazie. Mokną obręcze kół wozów po osie w wodzie stojących i kręgi rozchodzą się z miejsc, gdzie kapią krople z pysków pijących koni.
Potem leżałem nago na stratowanej trawie brzegu, mając trochę gęsią skórkę od zetknięcia się z taką surowizną bez izolacji ubrania. Patrzyłem w przepaść nieba rozwartą nade mną czy pode mną?
Patrzyłem na obłoki. Podobno była to ulubiona zabawa królów perskich – patrzenie na chmury, na obłoki. Te najczarowniejsze wykwitają na południo-wschodzie. Układają się w głąb zdecydowanie wyraźnie. Ta stereoskopowość zależy w znacznej mierze od oświetlenia słońcem w porze popołudniowej. Rzucają na siebie wzajem cienie i te w cieniu nabierają fiołkowej barwy w odróżnieniu od różowej bieli ich partii oświetlonych. Nagrzany słońcem słup gorącego powietrza zaczyna znaczyć swój komin wznoszącym się kłębem cumulusu, przeradza się niewidocznie w kształty, które kaprys i wyobraźnia przyodziewają w porównania od banalnych asocjacji wzrokowych do surrealistycznych kompozycji. Rozpływa się potem w charakterystycznym kowadle chmur. Sztuka obserwacji chmur jest nieodłączna od stanu rozleniwienia, który absolutnie nie pozwala na rzeczowe skojarzenia i logikę trzeźwości.
Albo inne, kiedy z wujem mym, Mamertem Górskim, wyjeżdżałem małym wózkiem o jednym dużym siedzeniu, tak zwaną amerykanką, w pole do robót. Przy niebosiężnych stertach zboża dymił komin lokomobili i w straszliwym pyle i kurzu młocarni zwijały się dziewczyny w czerwonych zapaskach, a bęben młocarni wył ponuro w chwilach wolnych między jednym a drugim kęsem chrzęszczących snopów. Tymczasem fornalskie czwórki na gorąco zaorywały ścierniska między stertami i czarnoziem na lśniących skibach dymił w zachodzie słońca. Jakieś drzewa rozczapierzały się wzdłuż drogi i ja, czekając na koniec rozmowy, jaką miał mój wuj z ekonomem, patrzyłem na obłoki południo-zachodu, obłoki układające się kompozycyjnie jak dalekoplanowe pejzaże u malarzy quattrocenta, wydłużające się w dalekie perspektywy, w dale kłębiące się kopułami i minaretami Bagdadu chmur, stwarzające dantejskie kręgi, przestylizowujące się w feerie o klasycznej harmonii.
Nie miałem świadomości, patrząc tak, nie miałem wyczucia przepływającego czasu czy też wydawało mi się, może najsłuszniej, że ta chwila sama jedyna w sobie powinna mi wystarczyć na zawsze, że, urągając przemijalności, pozostanie moją nieodpartą własnością raz utrwaloną i jedyną.
------------------------------------------------------------------------
Chodziłem popołudniami na długie wędrówki po wzgórzach. Towarzyszył mi w tych peregrynacjach młody pies, bastard legawej suki i jakiegoś kundysa, po którym odziedziczył ordynarny czarny włos, a po niej – piękne kształty. Imienia jego nie przypominam już sobie. Jak wszystkie młode psy, miał ciężkie grube łapy i zdyszany opierał się na mnie, brudząc mi błotem ubranie.
Chodziliśmy ścieżką wspinającą się na południowe garby wzgórz. Z tyłu, za nami pozostawał tor kolejowy z wzniesionymi na przejeździe barierami. Potem mijało się zabudowania cegielni z całym otaczającym ją terenem dołów po wybranej glinie. A potem zaczynały się równolegle biegnące pasma wzgórz. Pokrywał je jakiś nieświetny rodzaj gleby wapiennej i szczerzył się na niej nijaki plon. Dalej smużyły się lasy.
Wiódł mię mało uczęszczany szlak-ścieżka. Schodziło się z garbu w niezbyt rozległe aluwialne doliny i zaczynało się podchodzić na nowy wał. Doliny były przepiękne w maju. Zarastały wspaniałą trawą przetkaną kwiatami, których świeżość i delikatność nieziemska chwytała wzruszeniem za gardło. Nad biegnącą środkiem strugą wyrastały pochylone pnie wierzb, które, okaleczone w młodości, stroszyły się kulami gałęzi. Ich wici o młodej połyskującej korze krzyżowały się i splątywały z sąsiednimi. Trawa rosła prosto i strzeliście i nadawała całemu terenowi urok jakiejś dziewiczości i wrażenie, że to kraina nie tknięta przez człowieka od stworzenia świata. Potok sączył się między urwistymi brzegami i chlupotał na wyrwiskach lub napotkanej spadłej, zagradzającej przepływ gałęzi. Dmuchawce znaczyły pole nietrwałymi punktami i polatywały płatki motyli kapustników. Cały przedziwny, rozrzutnie rozmaity świat kwiatów zalegał dolinę. Było tam dobrze aż do niepokoju, do niemożności pozostania w miejscu; można było w tym przesycie harmonii i spokoju wytrwać czas ograniczony.
Odchodziłem stamtąd z niezmierzonym żalem i ulgą.
Ten czar trwał określone terminy wiosenne. Ale w jesieni łąka stawała się pusta i łysa, jej cały wyraz ulatywał wraz z kulami dmuchawców, jej starcza martwota nie miała w sobie ani szczypty atrakcyjności. Przebywałem doliny z mym wiernym psem szybko i wstydząc się niezrozumiałych i miękkich uczuć czasu wiosny.
Mieliśmy ważniejsze sprawy. Ciekawił nas niezauważalnie zmieniający się w oczach koloryt pejzażu w jesieni. Po zbiorach, kiedy grunty zostały zaorane, a oziminy jeszcze nie wzeszły, ziemia, jak odarta ze skóry, czerwieniła się kolorem gliny. Lasy czerniły się nieregularnymi plamami i przechodziły w kobaltowe smugi na horyzoncie.
Panował już ostry chłód i bieliły się urwiska gliniastych wzgórz plamami pierwszego szronu, kiedy ja i pies zawędrowaliśmy tam jednego dnia. Przedzieraliśmy się dżunglą nieprzebytą pni leśnych, zagajników i polan z wysoką na wzrost człowieka żółtą, jeszcze letnią trawą. Graby i dęby, świerki i dzikie grusze. Wjazdy do tajemniczych swymi perspektywami linii leśnych, zamknięte z gruba ociosanym pniem, na którym płoszymy złotopiórego bażanta. Sokół, jak hawker hurricane, unosi się wysoko w zenicie. Zapuszczamy się w gąszcz z drgnieniem i uciskiem serca. Wieje od lasu pustką i pełnią spraw, które są nie do poznania dla człowieka. Jest niezrozumiały i upokarza mię jego zamknięcie się w sobie. Tylko kojące są wdzięczne i smukłe, jak panny, drzewka brzóz. Błyskają jedwabiem kory i obsypują się pyłem drobnych żółtych listków. Żółtość ta jest specjalnego rodzaju: bardzo ciepła, jakby dla brzóz tylko zarezerwowana.
Pochylam się na krętej drodze leśnej nad ścierwem lisa. Jego futerko płomieni się, w wyszczerzeniu się śmiertelnym zębów naśmiewa się i odgradza od świata, zanim milczący koniec sprawią mu krogulce i wrony.
Wracaliśmy pod wieczór w pobok wsi. Ze wzgórz, z kęp drzew, z osiedli i samotni wyrastały cerkwie. Trzy piętrzące się piramidy dachów: czworo- i ośmiościanów. Stare gonty zastępuje często sina biel blachy cynkowanej. Wyglądają z daleka jak galeony z rozpiętymi wszystkimi żaglami. Płyną ze wschodu na zachód po tajemniczych farwaterach, według niezgłębionych róż wiatrów. Czerwienią się w zachodach słońc, czernią na tle wygwieżdżonego nieba, kołyszą w tumulcie świątecznego pośpiesznego bełkotu dzwonów, palą się w nich ikonostasy i carskie wrota, wierna załoga diaków, popów i dziadów okadza ich święte przyciesie i zręby. Ich zewnętrzne okapy osłaniają wyparte przez jarmarczne oleodruki naiwne prymitywy sztuki malarskiej Bizancjum. Wyobrażona na nich Trójca Święta surowo odgraniczy dobro od złego, niebo od czeluści piekielnych, na których czerwonym tle straszni i komiczni szatani wykonują smutny obowiązek dręczenia potępionych. Budowane są bez użycia funta żelaza. Ich ściany z dyli kładzionych wieńcem łączone są na zawiły zamek, którego skomplikowany, uświęcony wiekami zacios został przyniesiony tu z pamięcią cedrowych słojów drzew Pamiru czy od czasów, kiedy wikingowie, porzuciwszy swe kościoły z przewróconych dnem do góry łodzi, zaczęli stawiać swe pierwsze gontyny. Cmentarz około cerkwi, święty teren zabaw i gier tak starych prawie, jak aluwialne doliny, w których stoi cerkwiszcze, otacza sędziwy parkan o deskach wypuczonych i stlałych od starości.
Kiedy wracaliśmy do domu, to już ostre ćwieki gwiazd nabijały dekoracje stratocumulusów na południu.
------------------------------------------------------------------------
Siadywaliśmy wieczorami w pokoju na dole, pokoju, który w miesiące zimowe służył za salon, jadalnię, pokój lekcyjny itp. Był urządzony ze spartańską prostotą pozwalającą na połączenie kompletu wiktoriańskich mebli, ciężkiego gdańskiego kredensu i wyplatanych trzcinowych foteli. Na kaflowym gzymsie kominka stało kilka greckich miniaturowych dzbanuszków z bladymi śladami malowanych liści akantu i srebrny komplet do czarnej kawy z zimnymi błyskami na polerowanych płaszczyznach.
Salon był pomalowany na różowy „pompejański” kolor i na tych ścianach odcinały się jedynie złocone owalne kopie Fragonarda wycięte ze świątecznych numerów „L’Illustration”. Ciężka zasłona z zielonego wojłoku dzieliła salon od sieni-hallu. Tu czerni się podłużna szafa stojącego zegaru. Pociemniały mahoń lśni w blaskach ognia. Za szkłem bezszelestnie chodzi tam i z powrotem dysk wahadła. U góry blada matowa tarcza z wydłużonymi rzymskimi XII, I, II, III, IV, VIII, jak szprychy koła zbiegającymi się do środka. Pośrodku wycyzelowany napis: „John Wait London”.
Wśród blaszanosuchych dożynkowych wieńców roztaczają swe skrzydła wypchane orły i rybołowy. Pełno gratów ze wsi i szlacheckiego gospodarstwa. Jakieś panwie miedziane i pokryte grynszpanem do smażenia ryb, rogi kozłów, wieńce jelenie utwierdzone na drewnianych tarczach z wypaloną na nich datą i miejscem zdobycia trofeum: „Hurcza 1878”, „Zielony Kąt w marcu 1888”, „1867 Halileja”, kły i czaszki dzików, wyleniałe skóry borsucze, muszle morskie białe i kolorowe, gładkie i nakrapiane, z niezapomnianym szumem dalekich mórz, kiedy ich różowe konchy zbliżyć do ucha, szatkownice do kapusty, beczki, kufry, skrzynie, meble i fotele z wyłażącym włosiem, przesiąknięte zapachem cygar, rozmaitego rodzaju bibeloty, świeczniki, fajki, popielniczki, dywany stare i wytarte, na których utkane były i wyobrażone sceny z tawern, gdzie kawalerowie w kapeluszach ze strusimi piórami i w butach z wywiniętymi cholewami umizgali się do piersistych i koronkami przybranych Flamandek albo psy monstrualne i rasowe obracały swoje łagodne oczy na pawie i perlice. Sztychy, litografie kolorowe i staloryty.
Na zewnątrz tło stanowią potężne drzewa. Wyrosłe przy domu, osiadły słupami pni przechodzących w górze w czarną i fiołkową siatkę gałęzi i gałązek. Na trawniku przed domem, trawniku pocukrowanym teraz śniegiem, na kamiennym empirowym postumencie zegar słoneczny. Szara, poczerniała od deszczów płyta ma wrysowany, wryty „sundial”; skośnie osadzony śpiżowy wskaźnik jest pokryty zielonym nalotem.
Kiedy na świecie jest ponury, zaciągnięty chmurami dzień, kiedy smugi śniegu wleczone wiatrem sieką szare mury i okna domu, wydaje się, że zegar słoneczny emanuje z siebie akumulowane w gorące dni lata światło słoneczne.
Odwoziłem Pannę na stację kolejową, kiedy wyjeżdżała do Lwowa. Było niedzielne popołudnie, a właściwie: wieczór, kiedy tak szybko zapada zmrok na zsiniałe w mrozie pola śniegu. Nie chciałem psuć fornalowi niedzieli i sam poszedłem do stajni „zakładać”. Wrota stajni zawsze otwarte, zima czy lato, kryły czeluść mroku. Ostry zapach końskiego nawozu. Po ciemku zachodzę konie od tyłu. Na pamięć odnajduję uprząż. Parciane szleje z guzowatymi postronkami, szorstkie lejce; naszelniki z dzwoniącymi łańcuchami zostają zawsze u dyszla sań. Konie posłusznie na głos: „Nastąp!” przypierają się do przedzielników, na chwilę odrywają pyski od chrupiącego obroku. Nakładając uprząż, obejmuję ich drgające życiem szyje oburącz. Opierają się, kiedy je kiełznam i wyprowadzam ze stajni. Trudno jest zaczepić stwardniałe jak żelazo pętle postronków o orczyki.
Wodze rozdzielone. Przysiadam bokiem niskie sanie przysypane podściółką słomy tak, że nie widać niskich płóz w śniegu. Popuszczam wodzy niecierpliwiącym się koniom i zrywają z miejsca. Łukiem zajeżdżam przed ganek. Panna jest w dużym futrze, w lisim kołnierzu znika jej twarz, oczy tylko błyszczą pod kresą kapelusza. Udaje mi się przykryć słomę kraciastą derą i nam nogi ciężką baranicą. Konie ponoszą z miejsca. Sanie płyną między niewyraźnymi brzegami drogi. Śnieg jest kopny i sypki. Kiedy wyjeżdżamy poza ostatnie płoty zabudowań, dostajemy uderzenie wiatru i niesionego śniegu. Widzę przed sobą tylko buchające parą kłęby końskie w rytmie wyciągniętego kłusa. Biel śniegu zlewa się z mleczną kopułą nieba w jedną białą kulę. Powietrze łopocze jak sztandar na wietrze i huczy jak żagle brygantyny. Wychynie od czasu do czasu cień samotny przydrożnej wierzby, ledwie widoczny za muślinem zadymki. Mróz pali twarz i czuję jego kleszcze w końcach palców, mimo rękawiczek. Koło oczu przelatują grudy wyrwanego kopytami śniegu.
------------------------------------------------------------------------
Kiedy pierwsze wiosenne promienie słońca tają śnieg na wydeptanych drogach ludzkich, górą, w zenicie, przeganiają się obłoki, w pośpiechu gnane przez ciemnolazurowe zatoki nieba. Wicher zimny potrząsa nagimi gałęziami drzew. Czarne wody rozlewisk wiernie odbijają niebieskie gonitwy. Jest to może okres, kiedy niebo jest najbliższe ziemi. W innych porach roku dotkliwie odczuwam „splendid isolation” przepaści niebieskich, odosobnienie olimpijskie ich spraw od tak zwanego ziemskiego padołu.
O wiośnie jest bardzo trudno pisać – bardzo łatwo jest wpaść w banał, emfazę i patos. Wobec jej wspaniałego zjawiska powtarzalnego cudownie co roku stajemy popodpierani zewsząd pleonazmami i truizmami – wydawałoby się, że jest to wszystko znane i otrzaskane do znudzenia.
Wychodziłem rano na gazon, gdzie stał okaleczony pień – kadłub kasztana. Był skośnie ścięty piłą na wysokości półtora metra, ale oszczędzono mu jakiejś gałęzi, która, groteskowo i kapryśnie powykręcana, jak namalowana tuszem na chińskim obrazku, odstrzelała w bok od martwej masy pniaczyska. Jej zgrubienia i zakończenie wypuściły pęki skupione brązowe i lepkie. Czuło się w nich niebywale skupione, zamagazynowane życie. Co ranka widzieć można było postęp uparty i samolubny w ich rozwoju. Oto pąki nie są już zbite i caliste, ale zaczynają się delikatnie rozluźniać i rozczapierzać. Brązowa łuska odchyla się i ukazuje delikatną zieleń wnętrza. Jeżeli pochodzi się tak przez tydzień do tego wybranego pnia i myśli się potem w skrócie, to ma się efekt filmu „au ralenti”, jakby jakiegoś popularnonaukowego filmu z życia roślin. Przymknąć tylko oczy i gałąź rusza się i wije przerażająco, i rośnie w oczach, i wydłuża, bezwstydny poród na oczach odbywa się z całą siłą i energią natury. Pszczoły, wczesne i odważne pszczoły pierwszych dni wiosny, dają się nabierać na ostry zapach pęków i przyklejają się do ich ociekających roślinną posoką łusek. A potem rozprostowują się pierwsze listeczki. Są jasnozielone, mają jeszcze swe delikatne fałdy i złożenia i dopóki nie podrosną, są trochę wstrętne i miniaturowo zniekształcone jak embriony wczesnych miesięcy poczęcia, widziane w słojach kliniki położniczej.
Potem już wybuchają w zawrotnym tempie pierzaste skupiska liści rezolutnych i tak naturalnie się czujących, jakby tu trwały od czasu lasów paprociowych okresu dewońskiego. Kiedy będzie to rok rójki chrabąszczów, to niedługi będzie ich pyszny żywot. Zostaną po nich objedzone łodygi i drzewo długo przecierpi, zanim wyda ich następną edycję, anemiczną i schorzałą, już w pełni upalnego lata.
Nie można zapatrywać się na wyłączne zjawisko wiosenne kasztana, choćby to dla nas było łatwe takie ześrodkowanie, ale należy patrzeć uważnie, co się dzieje dokoła. Trawa, naturalnie, już dawno i niepostrzeżenie wybujała po rowach, sadach, łąkach, skarpach, pastwiskach, między grządkami, na starych dachach i murach. Wszędzie, gdzie jej nie posiali. Jest pierwsza, ale ustępliwa. Toruje drogę, daje przykład tysiącu fantastycznych bylin i roślin, które zaczynają prześcigiwać się w konkursie kształtów, oryginalności i ekskluzywności wyglądu, odcieni zieleni, pór kwitnienia i umierania. Rośnie to wszystko na grobach swych przodków sprzed roku, tu odbywa się ceremoniał ich aktów miłosnych, tu popieleją potem w blaskach gorącego słońca i gniją w wilgoci wielodniowych słót. Depcze po nich stopa niecierpliwego człowieka i kopyto cierpliwego zwierza. Chylą się w wietrze dmącym od północo-zachodu i plami je cętkowany cień słońca. Patrzą kwiatami jednych w niebo i zamyślają pochylonymi kielichami innych nad próchnicą. Upadają, gdzie je stratowano, i podnoszą się tam, gdzie słońce i woda najbardziej sprzyjają. Pachną nazwami, jakie im nadali uczeni maniacy, znachorzy leśni lub zakochani.
Do miasteczka jechało się przez tak zwane Czarne. Droga powoli wspinała się na płaski garb, na którego szczycie rozpinał ramiona krzyż zapomnianego cmentarza wojennego. Potem biegła wśród akrów zielonej oziminy, przechodziła rozlewiska strugi, zające podrywały się spod miedz i daleko podlatywały z najsmutniejszym krzykiem czajki. Koło karczmy na rozstaju wózek miękko kołyszący się w cieście błota chwytał wartki rytm na bitym gościńcu. Siedzący na koźle Pańko, sztywny i poprawny, umiejętnie wybierał lepsze miejsca źle utrzymanej arterii komunikacyjnej. Ściśnięty pasem, z podwiniętym kraciastym kocem podróżnym nigdy się nie oglądał i oszczędnie zażywał bata rwącym i tak koniom.
Droga znaczona pryzmami tłucznia szła zdecydowanie prostą linią od zakrętu do zakrętu. Po obu stronach zieleniała przetykana plamami piasku trawa. Dął wiosenny wiatr i lśniły wiosenne kałuże. Sosny małe i rozkrzaczone chyliły swe srebrnosiwe korony. Z turkotem mijało się most młynówki w cieniu wielkiego gmaszyska młynu. Na bramie wjazdowej widniał runiczny Lis – , herb jakiegoś magnackiego właściciela. Znów zakręt i wjeżdżało się w zwarty las sosnowy. Nadbiegały dalekie i świetliste perspektywy linii i przesiek leśnych. Wśród drzew rządziły się sroki o długich ogonach i błyskały białymi piórami.
Potem las kończył się i niespodziewanie ukazywały się zabudowania miasteczka. Chaos dachów, beznadziejne słupy telegraficzne z lśniącą bielą porcelanowych izolatorów. Trzeba było długo czekać przed zamkniętym przejazdem kolejowym, za którym sapała spocona lokomotywa.
W końcu z budki nastawniczego wychodził zgarbiony kolejarz i kręcił korbą mechanizmu rampy.
Miasteczko ze swymi domami, które słoty i ubóstwo poplamiły trądem, było szare i płaskie pod sklepieniem niebios. W uliczkach biegnących do rynku cisnęły się do siebie żydowskie sklepiki. Otwierały swe drzwi z łuszczącą się na deskach farbą, obwieszone żelaziwem, łańcuchami, tandetą manufaktury, wiankami cebuli i krzykliwymi reklamami cykorii z emaliowanej blachy. Ubóstwo i codzienność tego miasteczka przenosiły je prawie w sfery mistyczne. Chodziliśmy z Panną wśród tych uliczek za jakimiś interesami, ale właściwie byliśmy jak zaczadzeni. Niebieskie niebo przezierało ponad dachami, które przeżarła rdza tam, gdzie znikło posrebrzenie cynkowe. Ściany domów bladoniebieskie lub bladoróżowe popstrzone były odpryskami błota i gliny.
Obszerny rynek jest źle zniwelowany i podle zabrukowany, ale dzieje się to w cieniu wspaniałej kolegiaty o liniach renesansu tak czystych, że doznaje się po prostu fizycznego ukojenia. Harmonia gmachu, jego spokój, duma, skończoność dają wrażenie zamkniętej myśli ludzkiej. To nic, że dzieje się ta architektura na najbardziej ubogim tle, że ubóstwo i pustka jej towarzyszące, zapomnienie i nieuchronna groźba czasu nad nią zawieszona chciałyby pomniejszyć tę wspaniałość. Chodzimy naokoło tego kościoła, dotykamy ukradkiem chropawych murów, zanurzamy się w cień jego wnętrza. Różowy marmur jest świeży i rumiany, jakby nim okładano ściany nie trzysta lat temu, ale wczoraj. Ciężkie płótna obrazów Altomontego czernią się kolosalnymi kwadratami na murach naw i u dołu wiszą fałdą jak żagle. Alabaster pomników nagrobkowych ma ciepło skóry kobiecej. Kopuła na transepcie pęka i wpuszcza wodospad światła.
Stoimy w otoczeniu żydowskich dzieci i niedojdy nosiwody miasteczkowego i podziwiamy jeszcze portal kościoła, który jest już barokowy, z wrzeźbioną infułą i herbem biskupa, którego czarny szkielet leży pod wydeptaną płytą w głównej nawie, potem znów chodzimy po zaułkach miasteczka, zaglądamy w bezdenną studnię u zejścia nad stawy, mijamy domki i drewniane i oszklone ganeczki mieszczan, chodzimy zabłoconymi drewnianymi chodnikami, niedostępnymi dla dostojnych i szanownych jak w Indiach krów.
To było żydowskie święto Hamana i te dzieci ciągnące się za nami były niezdarnie i litościwie śmiesznie poumazywane na twarzach prymitywnymi kolorami i węglem i w papierowych przybraniach głów. Dzieci były krzykliwe i wyraźnie nami urzeczone. Trzymaliśmy się z Panną pod ręce, z trudem zachowywaliśmy równowagę nad kałużami, które otwierały pod nami przepaście z błękitniejącym niebem. Chodziliśmy po składach drzewa, gdzie żywiczno-terpentynowe wonie rozlewały się między stosami desek. Trociny zasypywały błoto żółtawą mąką. Wychodziliśmy ze składów i znów natykaliśmy się na dziecięcoapokaliptyczne pochody.
Słońce przetaczało się ponad miasteczkiem i rzucało urzekające blaski na dachy i płoty. Pańko odmotywał wodze od słupa i kiełznał niecierpliwiące się konie. Długie skośne promienie leżały w poprzek drogi. Szczyty drzew złociły się jak unurzane w złocie. Furman nie oglądał się wstecz.