Baśnie Śnieżnego Lasu - ebook
Baśnie Śnieżnego Lasu - ebook
Pięknie opowiedziana, inspirowana rosyjskim folklorem baśń o dziewczynce, która musiała znaleźć w sobie nadludzką siłę, aby wyruszyć w podróż do poznania prawdy o sobie.
Nowa opowieść Sophie Anderson, autorki „Domu na kurzych łapach”.
Kiedy Janka była dzieckiem, znaleziono ją w lesie tuż przy jaskini niedźwiedzicy. Dziś dziewczynka wzrostem i siłą przewyższa nie tylko swoich rówieśników, ale nawet niektórych dorosłych. Dlatego zyskała przydomek Janka Niedźwiedzica.
Pewnego dnia spostrzega, że jej nogi zamieniły się w… łapy niedźwiedzia! Aby odkryć, dlaczego tak się stało, musi poznać tajemnicę swojego pochodzenia. Postanawia wyruszyć do Śnieżnego Lasu, ponieważ czuje, że tam odkryje prawdę.
Czy z pomocą przyjaciół, mimo wielu przeciwności, uda jej się dowiedzieć, kto rzucił na nią niedźwiedzią klątwę, i z powrotem powrócić do ludzkiego świata?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67069-28-1 |
Rozmiar pliku: | 6,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pamiętam niedźwiedzicę, która mnie wychowała. Wtulałam buzię w jej ciepły brzuch. Wielkie futrzaste łapy chroniły mnie przed dojmująco zimnym śniegiem. Pamiętam jej głębokie, dudniące pochrapywanie pośród zimowej ciszy, obłoki oddechu pachnącego jagodami i orzeszkami piniowymi.
Mamoczka, moja zastępcza matka, powiada, że gdy znalazła mnie nieopodal Niedźwiedziej Jaskini, miałam około dwóch lat. Mówi, że stałam w śniegu naga, ale miałam ciepłe różowe policzki i ogromny uśmiech na twarzy. Podeszłam prosto do niej, uniosłam ramiona i miękko zaszczekałam. Mamoczka podniosła mnie, a ja złożyłam główkę na jej ramieniu, otoczyłam ją w pasie nóżkami i natychmiast zasnęłam. Mamoczka twierdzi, iż od razu wiedziała, że jesteśmy sobie przeznaczone. Ale skoro nie wiem, skąd pochodzę, to jak mam wiedzieć, gdzie jest moje miejsce na ziemi?
Mamoczka szukała w jaskini jakichś wskazówek, które pomogłyby odpowiedzieć na to pytanie, a także na to, kim mogą być moi rodzice, ale w środku spała tylko snem zimowym stara niedźwiedzica. Nic więcej tam nie było. Nie chcąc jej przeszkadzać, Mamoczka wycofała się chyłkiem, a następnie zaniosła mnie do swojego domu na skraju Śnieżnego Lasu.
Uwielbiam mieszkać z Mamoczką. To najlepsza mama, jaką mogłabym sobie wymarzyć, często jednak myślę o tamtej niedźwiedzicy. Ciekawe, czy mnie pamięta. Może nawet za mną tęskni. Rozmyślam o niej prawie tak często jak o swoich prawdziwych rodzicach. Tych, którzy mnie zgubili – albo pozostawili – w lesie.
Chciałabym któregoś dnia poznać swoją przeszłość. Mam nadzieję, że kryje się w niej coś bardziej magicznego niż tylko bycie niechcianym i porzuconym na pastwę losu niemowlęciem. Mam nadzieję, że okaże się baśnią pełną cudów, która wyjaśni mi, kim jestem i dlaczego jestem inna, dlaczego słyszę drzewa szepczące o swoich tajemnicach, dlaczego zawsze czuję zew lasu.Nazywają mnie Janka Niedźwiedzica. Nie z powodu miejsca, w którym mnie znaleziono – o tym wie tylko parę osób. Nazywają mnie Janka Niedźwiedzica, bo jestem wielka i silna.
Góruję nad wszystkimi innymi dwunastolatkami, a także nad większością dorosłych. Nie ma silniejszego ode mnie. Nawet wśród drwali, kruszycieli kry czy tych nielicznych myśliwych i zbieraczy, którzy są na tyle odważni, żeby zapuszczać się w głąb Śnieżnego Lasu.
W naszej wsi na południowym skraju puszczy mieszka jakieś sto osób. W tej chwili wszyscy tłoczą się na placyku, przygotowując do jutrzejszego święta.
Skrzy się śnieg, w powietrzu kipi ekscytacja. Od ponad pół roku wieś znajduje się w pułapce surowej zimy, jutro jednak zaczyna się początek Ogromnych Roztopów. Wielką Zamarzniętą Rzekę ogarnie odwilż, a Śnieżny Las straci swą pokrywę z bieli. Będę mogła wędrować pod świeżą zielenią drzew. Nie wybiorę się daleko – Mamoczka by się martwiła. Ale sama myśl o staniu pod szumiącymi wierzbami i szepczącymi sosnami sprawia, że w policzki łaskocze mnie szczęście.
Przecinam placyk; ludzie wołają do mnie, proszą o pomoc. Zatrzymuję się, żeby przytrzymać drewniane belki dla cieśli budujących świąteczny podest. Pomagam wbijać pale w zamarzniętą ziemię – będą potrzebne do konkursu wspinaczkowego. Potem prosto z zamarzniętej rzeki holuję skrzypiące sanie, wyładowane blokami lodu do budowy lodowej fortecy. Jest już prawie tak wysoka jak wiejska świetlica, ale dzieciaki ciągle się wdrapują na jej lśniące ściany, chcą, aby była jeszcze wyższa.
Wreszcie docieram na środek placu, gdzie mój najlepszy przyjaciel Sasza układa w stos drewno na świąteczne ognisko.
– Cześć, Sasza. – Uśmiecham się i macham do niego.
– Cześć, Janka. – Odpowiada mi uśmiechem spod wielkiej futrzanej czapy.
Jesteśmy najlepszymi kumplami od czasu, jak wyciągnęłam go z zarośli pokrzyw; miałam wtedy trzy lata, on pięć. Opatrzyłam mu oparzenia liśćmi szczawiu, a potem poprosiłam, żeby wspiął się ze mną na drzewo. Mamoczka powiada, że właśnie wtedy po raz pierwszy się odezwałam. Sasza jest wysoki i długonogi jak czapla. Jeszcze przed tą zimą byliśmy równi wzrostem, ale gdy ostatnio przyspieszyłam z centymetrami, z łatwością widzę czubek jego głowy. Nigdy nie sądziłam, że stanę się tak wielka, nie wiem, czy kiedykolwiek do tego przywyknę.
– Zaniesiemy to razem? – Sasza podnosi jeden koniec długiego ściętego drzewa.
– Dam radę sama. – Zarzucam sobie kłodę na ramię i natychmiast zapadam się w śniegu.
Sasza bierze następną, mniejszą, po czym ciężkim krokiem idziemy ramię w ramię w kierunku stosu drewna na ognisko. Podbiega do nas najmłodszy kuzyn Saszy, Wania, z naręczem gałązek. Patrzy na mnie zachwycony wielkimi oczami.
– Jesteś silna jak niedźwiedź, Janka!
Zrzucam kłodę na stos, uśmiecham się. Nie przeszkadza mi to porównanie do niedźwiedzia. Niespecjalnie. Natomiast przypomina mi, jak bardzo jestem odmienna – nie tylko pod względem wzrostu i siły.
Wszyscy pozostali mieszkańcy wsi urodzili się tutaj, tak samo jak ich rodzice i dziadkowie. Noszą futra przekazane im przez pradziadów, sypiają pod pledami utkanymi przez prababki. Tymczasem ja nie wiem, gdzie przyszłam na świat, kim są moi prawdziwi rodzice ani w jaki sposób znalazłam się w Niedźwiedziej Jaskini. Ta niewiedza jest niczym dziura w duszy, która z każdym kolejnym rokiem staje się coraz szersza.
Zarzucam na ramię następną kłodę i odpycham od siebie nieprzyjemne myśli. Wkrótce stos drewna na ognisko dorównuje mi wysokością; uśmiecham się, wyobraziwszy sobie, jakim żarem jutro zapłonie.
Sasza śmieje się z czegoś razem z grupką dzieci, które wspinają się na lodową fortecę. Czapkę trzyma w ręku, jego pierzaste włosy sterczą we wszystkich kierunkach. Znam każdego w tej gromadzie. We wsi jest tylko dwudziestka dzieciaków, wszyscy chodzimy do jednej szkoły, więc w ich obecności nie powinnam czuć się obco. A jednak idąc ku nim, zaczynam się potykać, uśmiecham się nerwowo. Nikt chyba tego nie zauważa. Być może dlatego, że są zbytnio zajęci robieniem planów na jutro. Albo dlatego, że moja głowa znajduje się znacznie wyżej od ich głów. Usiłuję się zgarbić, uginam kolana, ale mimo to wciąż nie pasuję do grupy. Czuję się jak pisklę kukułki w gnieździe strzyżyków.
Bladoszare niebo ciemnieje, mróz zaczyna kąsać powietrze. Może i zima się kończy, jednak wiosenne ciepło jest jeszcze daleko. Zawsze tak to wygląda. Śnieg, który topnieje w słońcu, o zmierzchu ponownie zamarza, więc noce są lodowate, przeszywające zimnem.
Obok mnie przelatuje gil, tak blisko, że muska piórkami mój policzek. Wzbija się w górę, oddala w stronę lasu. Stąd widzę tylko kilka wiotkich czubków drzew, ale dla mnie są niczym grube, szarpiące serce liny. Znajduję się teraz prawie na samym wierzchołku wzniesienia za wsią i dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że powędrowałam za daleko, odsunęłam się od pozostałych.
Sasza mnie dogania, wali w ramię, zrównuje krok. Idziemy obok siebie.
– Co to niby ma być? – Oddaję mu kuksańca, możliwie najdelikatniej, ale on i tak chwieje się na nogach.
– Daję ci fory. – Sasza wyjmuje ostrza, które przypina do butów, zmieniając je w łyżwy. – Ścigamy się do mojego domu?
– Tak! – Serce wypełnia mi radość, ale po chwili zamiera, gdy przypominam sobie, dlaczego nie noszę butów do łyżew. Tej zimy wyrosłam z trzech par, nie dam rady zamówić kolejnych. Przeraża mnie ta świadomość, myśl, że tak szybko rosnę – znacznie szybciej niż w poprzednich latach; w nocy bolą mnie od tego nogi. Majstruję przy swoich kieszeniach, wzdycham. – Zapomniałam ostrzy.
– Znowu? – jęczy Sasza.
– Możesz się ślizgać beze mnie.
Staję na szczycie wzniesienia. Szlak wydeptany w skuwającej drogę lodowej pokrywie ciągnie się aż do domu Saszy, a potem dalej, pod frontowe drzwi moje i Mamoczki. Wiem, że Sasza uwielbia szusować po lodzie, robi to z wdziękiem szybującej jaskółki. On jednak nie przypina ostrzy.
– Lepiej chodźmy razem przez las. – Odskakuje w kierunku starego, sękatego wiązu, na który się wspinaliśmy, gdy byliśmy mali. Zaraz za nim biegnie wijący się między drzewami szlak, prowadzący okrężną drogą do naszych ogrodów. Zawsze wolałam chodzić właśnie tędy, Sasza o tym wie. Zalewa mnie ciepło. To naprawdę mój najlepszy przyjaciel.
Wkroczyć w Śnieżny Las oznacza wejść w zupełnie inny świat. Wysokie, bardzo wysokie drzewa sprawiają, że czuję się tutaj mała. Przechodzą mnie ciarki, umysł i zmysły ożywają. Czasem wydaje mi się, że jestem tu tak blisko swojej nieznanej przeszłości, iż prawie słyszę ją na wietrze.
– Cieszysz się na jutrzejsze święto? – pyta Sasza. Jego oczy błyszczą.
Kiwam głową, myśląc o tych wszystkich rzeczach, które lubię: o grach, zabawach, muzyce, przedstawieniach, o wyścigach na sankach po wyłożonym świeżym lodem zboczu, oczywiście z Saszą, o biegu przez ogniowy labirynt do Mamoczki.
W ogniowym labiryncie nie ma prawdziwego ognia. Wokół podestu owinięte są wielkie połacie powiewającego jedwabiu, przyciętego i zabarwionego tak, aby wyglądał na płomienie. Pod koniec wieczoru wszyscy przez niego przebiegają, wybuchając śmiechem w chwili, gdy się zaplączą w tkaninę albo w niej zagubią; potem wyłaniają się z labiryntu z twarzami lśniącymi jak rozżarzone węgle.
Pierwszy raz przeszłam labirynt ognia, mając trzy albo cztery lata. Ponieważ bardzo się bałam, Mamoczka musiała stanąć po drugiej stronie i prowadzić mnie gestami. Już nie czuję strachu, a jednak – gdy biegnę – ona nadal tam stoi.
– Nie mogę się doczekać zabawy w oblężenie. – Sasza promienieje. – Widziałaś, jak wysoka jest forteca w tym roku?
– Wyższa niż wiejska świetlica – mruczę, dekoncentrowana przez odgłosy lasu. Daję nura pod jakąś gałąź, śnieg spada mi na kark, dygoczę.
Las ma swoje humory. W tej chwili jest niespokojny, ponieważ śnieg się topi i kapie, ptactwo hałasuje, zwierzęta biegają po drzewach, suną tunelami pod białą pierzyną.
Sasza dalej rozprawia o zabawach, ale ja nie mogę się skupić. Jestem napięta, jakby las próbował mi coś powiedzieć.
– Janka?
– Przepraszam. Tak?
– Znowu słuchałaś drzew? – Sasza się uśmiecha. – Już cię poinformowały, kim jesteś?
Krew napływa mi do policzków. Sasza i ja zawsze mówimy sobie o wszystkim. Jednak czasami chciałabym, żeby nie wiedział o mnie aż tyle: że słyszę w lesie różne rzeczy, że zastanawiam się nad swoją przeszłością.
– Mam po ciebie jutro wpaść? – pyta.
– Muszę pomóc Mamoczce zanieść lekarstwa na placyk i rozstawić kram. Ruszamy o pierwszym brzasku.
– To przyjdę. Może się przydam.
– Nie trzeba.
– Ale ja chcę. Rodzice jadą saniami po dziadków, więc rano i tak będę sam. – Sasza pędzi do swojego ogrodu. – Do zobaczenia jutro!
Idę dalej do domu, w którym mieszkamy z Mamoczką. Jeszcze chwilę zwlekam pod sosnami na skraju naszego ogrodu, żeby troszkę dłużej być blisko lasu.
Nasz ogród, podobnie jak ten Saszy, łączy się bezpośrednio z puszczą. Nie ma tu żadnych płotów ani furtek, które by te dwie sfery dzieliły. Obecnie to tylko płaska połać śniegu, ale po Ogromnych Roztopach skopiemy ziemię i zasadzimy nasiona. Gdy nadejdą długie dni lata, ogród zatętni barwami owoców, kwiatów i setek ziół, będzie pełen tańczących pszczół i motyli.
Zioła to źródło utrzymania Mamoczki. Zbiera je, suszy, miele, a następnie wyrabia z nich wszelkie możliwe lekarstwa. Gdy czuję się źle, robi mi wywar albo herbatkę na poprawę samopoczucia. Tej zimy przygotowała nawet specjalną maść tylko dla mnie, bo skarżyłam się na rosnące zbyt szybko stopy.
Ludzie mówią, że Mamoczka może uleczyć wszystko – że gdyby chciała, wykurowałaby niebo z krwawych zachodów słońca – ponieważ ma w sobie mądrość Śnieżnego Lasu. Mamoczka jest podobna do puszczy, groźna i łagodna zarazem. Dłonie ma gładkie, choć twarde niczym młoda kora. Jej ciemne włosy są jak cień między sosnami. Pachnie słodko kwiatem lipy.
Gdy była młodsza, zagłębiała się daleko w las, zbierając zioła i jagody na swoje leki. Właśnie w ten sposób znalazła mnie przy Niedźwiedziej Jaskini. Dziś jednak trzyma się bliżej wsi, a to, czego jej potrzeba, uprawia w swoim ogródku.
Jak wszyscy pozostali mieszkańcy powiada, że las jest niebezpieczny. Za swoje najważniejsze zadanie uważa zapewnienie mi opieki. Chciałabym, aby pozwalała mi wchodzić do puszczy trochę dalej; twierdzi niestety, że mogłabym się zgubić, zamarznąć albo paść ofiarą któregoś z licznych drapieżników grasujących wśród drzew.
Mój wzrok przykuwa różowy błysk na ośnieżonej gałęzi. Kolejny gruby, krągły gil. Uśmiecham się do niego, wsuwam rękę do kieszeni i wyjmuję kilka nasion słonecznika, które zawsze mam przy sobie dla ptaków. Unoszę wysoko nieruchomą płaską dłoń z ziarnami, gwiżdżę nisko i smutno.
Gil przekrzywia łebek i przesuwa się w dół po gałęzi. Potem nagle skacze i sfruwa mi na rękę.
– Janko!
Oddech więźnie mi w gardle. Jestem pewna, że gil właśnie zawołał mnie po imieniu!
– Janko! – powtarza ptak. – Janko Niedźwiedzico! Wracaj do lasu!
Gapię się na niego z rozdziawioną buzią. Usłyszałam te słowa w postaci ptasiego trelu, ale w moim umyśle układają się w znaczenie. Przybliżam się, pragnąc, by gil dodał coś jeszcze.
Lecz nagle po moich plecach, okrytych reniferową skórą, przebiegają szybko niewielkie łapki i Mordka, czyli nasza domowa łasica, rzuca się z mego ramienia prosto na małego ptaka.
Gil zmyka w ostatniej chwili, a Mordka ląduje na mojej ręce, posyłając na śnieg deszcz z nasion słonecznika. Owija mi się wokół nadgarstka, spogląda niewinnie w oczy, oblizuje pyszczek.
Robię groźną minę i kręcę głową.
– Nie podoba mi się, że polujesz na ptaki, które właśnie karmię. Za mało masz myszy w domu?
On się otrząsa, stroszy futerko, potem zeskakuje na ziemię i śmiga z powrotem przez ogród – miedzianej barwy pasemko na tle bieli śniegu. Jego umaszczenie nie zmienia się na zimę jak u innych łasic, ponieważ mieszka przy naszym kominku.
Mamoczka puka w kuchenne okno.
– Zbitenia? – Wymawia to słowo bezgłośnie, unosząc mój ulubiony żółty kubek.
Uśmiecham się, potakuję, czuję ciepło na samą myśl o tym napoju z gorącego miodu.
Rzucam jeszcze okiem za siebie, w stronę, w którą uleciał gil, lecz on już zniknął na dobre. Tłumaczę sobie, że tylko mi się wydawało, iż go zrozumiałam, moje serce jednak wie, że jest inaczej. Korony drzew szepczą tajemniczo, śnieg topi się sekretami. Czuję zew lasu, silniejszy niż kiedykolwiek. Gdzieś tam w ciemnej głębi pośród drzew kryje się prawda o mojej przeszłości.
Serce bije mi gwałtownie, drżą palce moich stóp. Strząsam z butów śnieg, otrzepuję płaszcz, ale nie mogę się pozbyć lekkiego dygotania nóg. Gdy drzwi wejściowe do domu zamykają się za mną, raz jeszcze słyszę śpiew gila, z oddali:
– Janko Niedźwiedzico! Wracaj do puszczy! Tu jest twoje miejsce!Anatolij zjawia się nocą, w brodzie ma lód, a w oczach blask księżyca. Kipi we mnie ekscytacja, gdy patrzę na niego przez malowane mrozem okno. Odpina od sań psy, karmi je, każdego starannie szczotkuje, sprawdza łapy, szepcze po imieniu: Nessa, Bajan, Piotr i Zoja. Wreszcie prowadzi je do kojca, a sam wchodzi do domu.
Pochyla się w drzwiach, ogromny jak niedźwiedź w tych swoich jelenich skórach i futrach, lecz kiedy zdejmuje kolejne warstwy odzienia i siada przy kominku w znoszonej rubaszce, sprawia wrażenie chudszego i starszego, niż go zapamiętałam. Wokół srebrzystych oczu widać coraz głębsze zmarszczki, na nierówno przystrzyżonej brodzie jest więcej siwych włosów – rośnie, jak chce, ponieważ Anatolij ma na policzkach blizny po oparzeniu. Tylko uśmiech jest ten sam. Uśmiechając się, wbija wzrok w ziemię i różowieje na twarzy tą samą barwą co brzuszek gila.
Od ostatniej wizyty Anatolija minęły dwa miesiące i chociaż wydaje się to wiecznością, tak naprawdę nią nie jest. Czasami zjawia się u nas raz na pół roku albo rzadziej, niekiedy co kilka tygodni. Chciałabym, aby odwiedzał nas regularniej. Tęsknię za nim, gdy go nie ma, za często myślę o tym, kiedy znów do nas zawita.
Anatolij mieszka samotnie w lesie; aby przetrwać, poluje, łowi ryby, zastawia sidła. Nikt we wsi nie wiedział o jego istnieniu, dopóki mniej więcej dziesięć lat wstecz nie stanął w progu chaty Mamoczki, prosząc o maść na oparzenia. Były to stare blizny, z czasów dawnego pożaru lasu, które wciąż go jednak bolały i swędziały, zwłaszcza nocą.
Potem już Anatolij odwiedzał nas co najmniej raz w roku, choć zdarzało mu się częściej. Od czasu do czasu zatrzymywał się na noc i sypiał obok kominka; ludzie we wsi żartowali sobie z Mamoczki, że jest jej ukochanym. Ona tylko się śmiała, odpowiadając, że nie można wiązać się z kimś, kto cały czas mieszka w lesie. Jednak na widok Anatolija jej oczy świeciły jaśniej, a uśmiech robił się szerszy.
– Wyglądasz, jakbyś nic nie jadł od naszego ostatniego spotkania. – Mamoczka nalewa gościowi herbaty z cytryną do kubka i podaje mu koszyczek z piernikami: miękkimi, pełnymi przypraw ciastkami z białą jak śnieg polewą.
Mamoczka jest drobna – o połowę niższa od Anatolija i ode mnie – ale zajmuje więcej przestrzeni. Krząta się, uwija, silna i niepowstrzymana, wypełnia pokój takim natężeniem ruchu i życia jak stado gołębi.
Anatolij sączy herbatę, zagryza pierniczkami, rumieniec zalewa mu twarz.
– Dobrze jadałem, ale ostatnie miesiące spędziłem na Dalekiej Północy. Zimnica mnie odchudziła.
– Co znalazłeś? – pytam, drżąc z ciekawości; chcę usłyszeć jego opowieść. Gdy Anatolij wychodzi ze Śnieżnego Lasu, zawsze przynosi jakąś historię.
Kiedy byłam mała, wierzyłam we wszystkie jego baśnie, czy to o watahach wilków polujących na śniegu przy blasku księżyca, czy o wyskakujących z wulkanów ognistych smokach. Ponieważ opowieści te wywodziły się z puszczy – tak jak ja – odbierałam je jako wskazówki dotyczące mojej przeszłości.
Teraz wiem, że historie Anatolija to tylko historie. Mamoczka podkreślała to wystarczająco często, ale nadal chcę w nie wierzyć, zwłaszcza w chwilach gdy on je opowiada, a nawet nieco później – pośród nocnych ciemności, kiedy za oknem srebrzą się konary drzew, a ja nie mogę zasnąć, pełna myśli o tajemnicach skrywanych przez las.
Anatolij uśmiecha się nieśmiało, sięga głęboko do kieszeni i wyjmuje z niej mapę. Na niskim stoliku między nami wygładza postrzępiony stary papier; szukam na planie nowego znaku. Zawsze jest jakiś nowy znak, schowany pośród atramentowych drzew, aby pokazać, gdzie rozpoczyna się dana opowieść.
– Wieś jest tutaj. – Anatolij wskazuje na staranny rysunek naszej miejscowości na południowym skraju mapy. – A tu wasz dom. – Jego palec unosi się ponad chatą Mamoczki i moją, oznaczoną przez dwa małe serca w kwadracie.
Anatolij zawsze wymienia wszystkie najważniejsze szczegóły mapy, chociaż widziałam ją tyle razy, że mogłabym ją narysować z pamięci. Mnie to jednak nie przeszkadza. Lubię słuchać jego łagodnego głosu, który dudni na tle trzaskającego ognia, lubię obserwować jego zrogowaciałe palce, jak ślizgają się po naszkicowanym lesie.
Dzięki temu mam również sposobność znaleźć nowy znak sama. Bywa, że jest wyraźny i duży – na przykład wyobrażenie Zrujnowanego Zamku, tak jak w zeszłym roku; towarzyszyła mu historia o niedźwiedziu, który kiedyś był człowiekiem. Bywa też, że znak jest mały – to na przykład pazur ukryty na polance, inicjujący opowieść o samotnej małej dziewczynce, która stawiła czoło watasze wilków. Anatolij opowiedział mi tę historię, kiedy byłam bardzo mała – wciąż mam pod poduszką wilczy pazur, który mi wówczas dał. Czasem przesuwając po nim palcem, czuję przypływ odwagi, ale równie często widok tego grubego ciemnego haka, długiego jak kciuk, każe mi mocniej owinąć się kocem.
Mój wzrok wędruje po mapie na północ przez las, podąża wijącym się wąskim szlakiem. Między drzewami kryją się zwierzęta: wilki, rosomaki, borsuki, niedźwiedzie, węże i wiewiórki. Za pierwszą z pięciu chat Anatolija trasa znika, idę więc wzdłuż Srebrzystego Strumienia, którego połyskliwa powierzchnia usiana jest krą oraz skaczącymi rybami.
– Chata Jagi znów się przeprowadziła. – Pokazuję rysunek domu na kurzych łapach w sosnowej gęstwinie.
– W tym roku zima jest surowa. – Anatolij poważnie kiwa głową. – Dom tak bardzo zmarzł, że z kolan poszły mu drzazgi. Nagle w środku nocy wstał z trzaskiem podobnym do grzmotu. Usłyszałem go z odległości ponad piętnastu mil. Biegł na południe, gnał wzdłuż rzeki, dopóki się nie ogrzał. Wtedy osiadł w tej przytulnej kępie. Jaga, która mieszka w domu, wcale nie była zadowolona, bo nie lubi zbliżać się do żyjących. Jak wiadomo, Jagowie wolą martwe dusze.
– Martwe dusze i domy na kurzych łapach. – Mamoczka krzyżuje ramiona na piersiach, kręci głową. – Bzdury jej wciskasz do głowy, Anatoliju.
– We wszystkich moich opowieściach jest ziarnko prawdy – odpowiada spokojnie.
Podnosi na mnie wzrok, w którym jest tyle szczerości, że mam ochotę powiedzieć: „Wierzę w każdą twoją baśń”. Lecz tylko wstaję i otwieram długie drewniane pudełko na kominku. W środku znajduje się moje ulubione pióro i kopia mapy Anatolija. Narysowałam ją podczas jego poprzedniej wizyty i choć nie jest tak staranna jak oryginał, budzi we mnie dumę. Rozwijam ją na stole i w skupieniu zaznaczam nową pozycję domu na kurzych łapach.
Mamoczka znika w kuchni, nadal mrucząc o bzdurach. Ona wierzy tylko w coś, co sama może zobaczyć. Ale nie zawsze podchodziła do opowieści Anatolija równie lekceważąco. Gdy byłam młodsza, powtarzała mi je przed snem tym swoim rzeczowym tonem głosu. Albo śpiewała pieśni przodków, pieśni o potędze natury oraz uzdrawiającej magii lasu. Najwyraźniej musiała jednak uznać, że jako dwunastolatka jestem zbyt dorosła na takie bajeczki.
Podczas ostatniej wizyty Anatolija, gdy już poszłam do łóżka, słyszałam, jak Mamoczka dzieli się z nim obawami, iż historie te podtrzymają we mnie zainteresowanie własną przeszłością. Anatolij odparł, że jestem zaczarowanym niedźwiedzim dzieckiem, które zawsze będzie się zastanawiać, skąd pochodzi. Mamoczka zareplikowała, iż byłoby lepiej, gdyby moje serce pozostało we wsi, a nie gubiło się w opowieściach o lesie. W tym momencie obróciłam się na drugi bok, nie chciałam już niczego słyszeć. Sama ukołysałam się do snu.
Skończywszy rysować dom na kurzych łapach, prostuję się nad mapą Anatolija, żeby zobaczyć, czy jest jeszcze coś nowego. Mój wzrok ląduje na Niebieskiej Górze i nie może się od niej oderwać. Wysoko na urwisku widnieje zarys Niedźwiedziej Jaskini, gdzie zostałam znaleziona, a obok ja sama, narysowana jako dziecko, tuląca się do łap Niedźwiedzicy Caryny. Anatolij zawsze nazywa tę, która mnie wychowywała, Caryną, królową Śnieżnego Lasu.
Moje nogi ogarnia to samo drżenie, ten sam niepokój co wcześniej, gdy usłyszałam słowa gila. Za oknem połyskuje śnieg; mam ogromną chęć pozostawienia na nim odcisków stóp.
– Niedźwiedzia Jaskinia. – Głos Anatolija przecina moje myśli. Mężczyzna delikatnie dotyka mapy tuż obok zaznaczonej pieczary. – Miejsce, gdzie twoja Mamoczka znalazła najcenniejszy skarb, jaki kiedykolwiek odkryto w Śnieżnym Lesie.
Mamoczka stawia przede mną kubek ze zbiteniem i całuje mnie w głowę. Uśmiecha się do Anatolija, który odpowiada jej tym samym, nie odwracając wzroku; przez chwilę czuję się tak, jakbyśmy we trójkę tworzyli jedną rodzinę. Prawdziwą rodzinę.
– Jak długo zostaniesz? – wyrzucam z siebie nagłe pytanie i natychmiast go żałuję, ponieważ twarz Anatolija płonie jaskrawą czerwienią po same uszy. Nie odpowiada.
Mamoczka się pochyla i nalewa gorącej wody z samowara do czajniczka. Gdy otwiera wieczko lśniącego mosiężnego naczynia, wydobywa się z niego para, a żar w powietrzu kamufluje rumieniec Anatolija.
– Co to jest? – pyta Mamoczka, wskazując na mały trójkątny znak na mapie.
Ja też się gapię na trójkąt osadzony wysoko na pniu wielkiej smukłej brzozy. W jego wnętrzu widnieje litera N z koroną u góry.
– To nowy znak! – Ogarnia mnie ekscytacja i spłukuje przykre rozczarowanie, którego doznałam, nie znalazłszy znaku sama. – Ma chyba coś wspólnego z księżniczką Nastazją. – Poznaję ten symbol, ukoronowane N. Anatolij opowiadał mi o niej różne historie już wcześniej; niektóre wskazywały, że mogłaby być moją biologiczną matką. Myśl, że to prawda i że za chwilę czegoś się o niej dowiem, napełnia mnie nagłym oszałamiającym podnieceniem, jakbym ślizgała się na lodzie i lekko straciła nad tym kontrolę.
Anatolij wyjmuje z kieszeni jakiś przedmiot owinięty w szmatkę i mi go podaje. Jest wielkości mojej dłoni, ciężki, wyczuwalnie zimny mimo tkaniny.
Mordka wystawia głowę ze swojej dziury w rogu pomieszczenia, obok kominka, i obwąchuje powietrze. To groźny i dumny myśliwy, nigdy nie uprasza się o jedzenie, chyba że o słodkowodnego dorsza przyniesionego przez Anatolija. Ale w zawiniątku jest coś innego, nie dorsz.
To trójkątny jasnoniebieski kamień, gładki niczym szkło, o czubku i krawędziach ostrych jak nóż. W jego szerszym punkcie Anatolij zrobił otwór, przez który przeciągnął skórzany rzemień, więc można go nosić jak naszyjnik. Kamień drży w moim ręku. Jest nienaturalnie zimny, jakby w jego wnętrzu trwała śnieżna burza.
Zdawszy sobie sprawę, że nikt nie zaproponuje mu ryby, Mordka robi smutną minę, ale chyba zarazem czuje wiszącą w powietrzu nową opowieść, bo podchodzi do nas, śmiga po oparciu mojego krzesła, usadawia mi się na ramieniu i wyczekująco patrzy na Anatolija.
Wdycham znajomy zapach Mordki: woń kurzu oraz piżma. Wyciągam rękę, by go pogłaskać, ale on odpycha moje palce. Mordka uwielbia siadać mi na ramieniu, unika jednak głaskania i innych pieszczot.
– Czy to grot strzały? – pytam, unosząc kamień w kierunku okna, żeby rozbłysnął blaskiem gwiazd.
Anatolij potakuje.
– Prezent dla ciebie. Ostatnia strzała księżniczki Nastazji. – Głos mu się trochę łamie, upija kolejny łyk herbaty.
– Piękny. Dziękuję. – Podnoszę naszyjnik ponad głowę, uważając, żeby nie spłoszyć Mordki, zakładam, a potem pokazuję go Mamoczce.
– Ładnie na tobie wygląda. – Mamoczka się uśmiecha. – Ale te ostre krawędzie nie są chyba zbyt bezpieczne. – Unosi brwi w kierunku Anatolija, który przepraszająco spuszcza wzrok.
– Chciałabyś poznać historię tej strzały? – pyta.
– Tak, bardzo. – Dostaję gęsiej skórki na całym ciele. Chociaż opowieść o księżniczce Nastazji słyszałam już wcześniej, to jednak o jej strzale nic mi nie wiadomo.
Mordka piskliwie ziewa, rozciąga się, owija wokół mojej szyi.
– Księżniczki i strzały. – Mamoczka cmoka z dezaprobatą, wracając do kuchni, gdzie udaje, że chowa ryby i zwierzynę, które przyniósł nam Anatolij. Ale dobrze ją widzę przez otwarte drzwi: słucha. Być może nie wierzy w opowieści Anatolija, nie umie się jednak oprzeć ich magii.
Jeśli nawet historie te są zbyt fantastyczne, aby były prawdziwe, to w tym baśniowym opakowaniu, przy polanach trzaskających w kominku, na tle lśniącego lodowatego pejzażu za oknem, jestem w stanie uwierzyć, że któregoś dnia odnajdę własną opowieść, która cudownie zabłyśnie na czystym nocnym niebie.
– W moich historiach jest ziarno prawdy – szepcze Anatolij, podając mi piernik. Uśmiecham się, biorę kęs miękkiego ciasta. Wtedy Anatolij zaczyna, jak zawsze tymi samymi słowami: – Dawno, dawno temu…
Ostatnia strzała księżniczki Nastazji
Pewnego razu do Śnieżnego Lasu przybyła waleczna księżniczka Nastazja, dzielna wojowniczka.
Na ramieniu miała łuk, a na plecach kołczan ze strzałami, którymi potrafiła strącić migotliwą gwiazdę z nieba.
Przez wiele lat księżniczka Nastazja broniła i chroniła stworzenia zamieszkujące Śnieżny Las. Wypędzała z rzek wodne demony, uspokajała duchy drzew, których wycie sprowadza deszcz, uratowała duszę Kościeja Nieśmiertelnego.
Któregoś dnia na brzegu Zielonej Zatoki spotkała rybaka. Zakochali się w sobie, urodziła im się piękna córeczka.
Ale nim dziecko skończyło miesiąc, wielkim płomieniem wybuchł Ognisty Wulkan na północy. Smej, ziejący ogniem trzygłowy smok, eksplodował pod same niebo, a mąż Nastazji, który w owym czasie znajdował się blisko wulkanu, wpadł w pułapkę rozwścieczonej bestii.
Nastazja również zapłonęła gniewem. Zarzuciła na ramię łuk, przycisnęła do piersi dziecko i wspięła się do jaskini na Niebieskiej Górze. Tam – choć pękało jej serce – zostawiła ukochaną córeczkę pod opieką jedynego stworzenia, któremu mogła powierzyć jej bezpieczeństwo: Niedźwiedzicy Caryny.
Na samym szczycie góry, której prastary wierzchołek niebo barwi błękitem, księżniczka wycięła ze skały sześć grotów do strzał. Wykonane z twardego lodowca, zahartowane przez gwiezdny pył, były mocne i wystarczająco zimne, by schłodzić gniew w sercu ognistego smoka.
Słońce wielokroć zachodziło, a księżyc wzeszedł trzykrotnie, nim Nastazja dotarła do Ognistego Wulkanu i znalazła Pieczarę Smeja. Przystąpiła do ataku, mierząc prosto w smoczą pierś, lecz Smej zasłonił się mężem księżniczki, nie mogła więc wypuścić strzały.
Między jednym uderzeniem swego serca a drugim Nastazja wystrzeliła zatem pięć pocisków w trzy głowy Smeja, oślepiając pięcioro jego oczu. Potem z uśmiechem na ustach wyjęła kolejną strzałę, chcąc pozbawić smoka wzroku w ostatniej źrenicy. Ten jednak rozpostarł swe ogromne skrzydła i odleciał z pieczary, nadal trzymając w łapach męża Nastazji. Ryknąwszy z wściekłości, wrzucił mężczyznę do kłębowiska ognia.
Na widok męża znikającego w płomieniach księżniczkę ogarnęła straszliwa rozpacz. Serce jej stanęło, z trudem łapała oddech. Wypuściła ostatnią strzałę, chybiła jednak celu. Pocisk przebił skrzydło Smeja i uniemożliwił mu podniebny lot. Plując ogniem i żarem, smok spadł na Nastazję. Nie miała szans ucieczki.
Gdzieś tam na wysokościach ostatnia strzała mknęła dalej. Śmigała do gwiazd, niosąc miłość i siłę księżniczki. Pod księżycem obniżyła lot, zbierała jego magię oraz promienie światła, a następnie wylądowała na ziemi, gdzie wbiła się w korę wysokiej smukłej brzozy.
W oczach Nastazji wezbrały łzy, zalśniła w nich obawa o osierocone dziecko. Lecz w jej ostatnim tchnieniu była też nadzieja, że pewnego dnia córka znajdzie ową ostatnią strzałę, a wtedy historia zapamięta jej matkę.