- W empik go
Bastard - ebook
Bastard - ebook
We współczesnej Warszawie dochodzi do serii makabrycznych zdarzeń. Pod samochodem wokalistki Niny Goldfarb wybucha bomba. W fabryce wódek podczas strzelaniny ginie dwóch ludzi, a ich ciała znikają z kostnicy. Niewierna żona znajduje w mieszkaniu zmasakrowane zwłoki męża. To nie koniec brutalnych morderstw. Szybko okaże się, że zbrodnie są ze sobą powiązane, lecz tropy się gubią. Dochodzenie prowadzi wyjątkowy duet policyjny: Szubert i Szuman.
Agenci obcego państwa, stara atystokracja, ciemne interesy na rynku nieruchomości… wszystko to sprawia, że śledztwo wyjątkowo się komplikuje. A tymczasem rozwija się historia, od której nie można się oderwać, rozgrywająca się w Polsce, Szkocji, Izraelu oraz …za czasów Rzeczpospolitej Obojga Narodów.
„Bastard”, powieść senacyjna z wątkiem śledztwa w sprawie zabójstw, brawurowo przedstawia nie tylko wielką aferę kryminalną, ale i na jej tle historię dziedziców polsko-litewskich książęcych rodów.
Tym razem nie mogła przyjść wcześniej. Postanowiła zaryzykować konfrontację. Już w korytarzu poczuła dziwny, metaliczny zapach. Otworzyła drzwi sypialni. Kotary były zasunięte, nic nie widziała. Zapaliła światło. Wojtek wisiał na haku od żyrandola. Cały we krwi. Na głowie miał czarny, katowski kaptur, ale Halinka nie miała wątpliwości, że to on. Przecież nikt inny nie zrobiłby jej takiego obrzydliwego kawału!
Przez chwilę miała to samo absurdalne wrażenie, jakiego doświadczył Wojtek, kiedy zobaczył ją klęczącą przed tamtym facetem: że to nie dzieje się naprawdę, że jest na planie jakiegoś dziwacznego filmu.
Kiedy zrozumiała, że to jednak nie film, straciła przytomność. A kiedy ją odzyskała, próbowała zdjąć ciało męża z haka. Nie dała rady, więc kuchennym nożem odcięła linkę. Położyła Wojtka na dywanie. Dopiero teraz zauważyła, że na ścianach pokoju są jakieś napisy, znaki nabazgrane krwią.
Zrobiło jej się niedobrze. Pobiegła do łazienki. Zwymiotowała.
Kiedy wreszcie doszła jakoś do siebie, próbowała myśleć.
Była przekonana, że to jej na złość Wojtek popełnił samobójstwo, a przy okazji zapaćkał krwią cały pokój. Nie przyszło jej do głowy, że samobójcy rzadko sami się obrzezują i wycinają sobie na ciele kretyńskie symbole.
(fragment)
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-084-1 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niektórzy twierdzą, że wszystko zaczęło się w poniedziałek 6 czerwca 2011 roku. Tego dnia lotem numer BA 3663 z Mińska przyleciał do Warszawy Wadim Trochimow. Wadim nie miał na imię Wadim i nie był biznesmenem. Był zabójcą. Nie był również obywatelem Federacji Rosyjskiej, której paszportem się legitymował.
W hali przylotów portu lotniczego imienia Fryderyka Chopina czekał na niego Baszir Dugajew. Baszir nie miał na imię Baszir i nie był czeczeńskim uchodźcą. Nie zajmował się też zbieraniem materiałów do pracy doktorskiej o Chazarach. Zajmował się zabijaniem.
Wojtka Glinki nikt nie sponsorował, był skromnym archiwistą, dochody miał ograniczone. Wrócił ze Szkocji autobusem. O czternastej trzydzieści sześć wysiadł z niego na Dworcu Zachodnim. Jego niemal równoczesne z Wadimem pojawienie się w Warszawie było zwykłym przypadkiem, choć później snuto na ten temat różne teorie.
Tego samego dnia przyleciał z Edynburga do Warszawy mecenas Konstanty Semir Soltan. Jego podróż nie miała nic wspólnego ani z Wadimem, ani z Baszirem. Był to jeden z licznych lotów mecenasa na tej trasie. Jednak tym razem mecenas nie przebywał w Szkocji w interesach. Towarzyszył synowi. Konstanty Semir Junior ukończył edukację w prywatnej szkole w Szkocji i przed studiami w Oksfordzie chciał odwiedzić ojczyznę.
Bardziej wtajemniczeni twierdzą, że wszystko zaczęło się owszem 6 czerwca, ale 1916 roku, kiedy stary książę Soltan-Puński pierwszy raz zobaczył miłość swojego życia. Stary książę nie był jeszcze wtedy stary, a okoliczności spotkania wcale nie były romantyczne.
Mateusz oczywiście upierał się, że tak naprawdę wszystko zaczęło się jeszcze wcześniej, znacznie wcześniej: szóstego dnia szóstego miesiąca roku smoka, kiedy w stepie nad wieczną rzeką Onon narodził się Temudżin, znany światu jako Czyngis-Chan, władca sześciu stron świata.
Salomon Weiss kpił z tych teorii, tłumaczył Szubertowi, że to wszystko bzdury, że jeśli już szukać początku, to tak naprawdę wszystko zaczęło się szóstego dnia stworzenia, kiedy Pan stworzył człowieka. Ponoć na swój obraz i podobieństwo. Być może. Jednak kolejne kopie, odbitki z odbitek, coraz mniej przypominały pierwowzór. Pierwotny obraz zatarł się niemal zupełnie i teraz... Pewnie miał rację. Salomon zawsze miał rację.
Ale nikt, nawet Salomon Weiss, nigdy się nie dowiedział, że morderca zabijał już wcześniej. Trzydzieści lat temu zabił po raz pierwszy. Miał wtedy dwanaście lat. Trzy lata później próbował zabić ponownie. O pierwszym morderstwie nie wiedział nikt, o próbie drugiego wiedziało, poza mordercą, sześć osób. Żadna z nich nie odważyła się powiadomić brytyjskich organów ścigania. Gdyby któraś z nich to zrobiła, być może światowe media nie mówiłyby o mordowaniu Żydów w Warszawie, nie byłoby sześciu ofiar, a mózg mordercy nie obryzgałby twarzy Szuberta.SZUBERT
Dla Szuberta wszystko zaczęło się dziesięć dni wcześniej, choć wtedy nie miał pojęcia, że cokolwiek się zaczyna.
Siedział przy barze w Jazzowni, słuchał koncertu Niny Goldfarb. Wódka była zimna, wokalistka starała się, muzycy pomagali, jak potrafili. Przed północą, więc ból jeszcze nie rozsadzał mu czaszki. Dało radę żyć.
Koncert się skończył. Niemrawe oklaski nie zachęciły Niny do bisów. Przez chwilę stała niepewnie na scenie, ukłoniła się i wyszła na zaplecze. Muzycy zaczęli pakować instrumenty, Szubert zamówił drugą wódkę. Ostatnią przed conocną wędrówką.
Telefon miał wyciszony, więc nie usłyszał sygnału. Eksplozji w zaułku, sto metrów od klubu, również nie usłyszał. Dopiero gdy w szatni, pół godziny później, uruchomił komórkę, zobaczył, że ma nieodebrane połączenie i jedną wiadomość na poczcie głosowej. Roxi. Odsłuchał wiadomość: nie było wiadomości. Tylko szum badziewnej muzyki. Była w jakimś klubie. Mógł się domyślić. Kiedy po dziesiątej wrócił od Mateusza, w domu śmierdziało tak, jakby stado Jamajczyków nagrywało dwupłytowy album. Plus niedopite pół litra. Jamajczycy z góralami! Karteczka, dwa słowa: „Będę późno”. Teraz głuchy telefon. Niedobrze.
Rzadko wychodziła, a jeśli już, to do Klubokawiarni na Czackiego. Z Powiśla najbliżej. Z Jazzowni dwieście, może trzysta metrów.
Nie uszedł nawet dziesięciu, kiedy usłyszał ryk sygnału. Karetka pogotowia odjeżdżała z zaułka na tyłach Jazzowni. Wóz bojowy straży pożarnej i radiowóz policji migały niebieskimi światłami. Kilkudziesięciu gapiów – większość w szlafrokach, pidżamach i kapciach patrzyło, jak strażacy polewają pianą wrak samochodu. Niewiele z niego zostało. Znudzony funkcjonariusz bez przekonania namawiał ludzi do rozejścia. Nikogo nie namówił.
Znowu ryk sygnału. Mieszkańcy pobliskich domów raczej nie pośpią tej nocy. Od strony Czackiego w zaułek wjechał nieoznakowany radiowóz. Wysiadł wielki, ponury facet. Szubertowi wydawało się, że gość patrzy wprost na niego. Pochylił głowę, odwrócił się, wrócił na Mazowiecką. Nie miał ochoty zaprzyjaźniać się z tym typem. Wolał nadłożyć drogi. Nikt nie wiedział, że właśnie się zaczęło. Nawet morderca. Piekło. Tak musi wyglądać piekło.
Stał na schodach, patrzył na rozedrgany tłum. Duszno, ryk głośników, co chwilę ktoś go potrącał. Nie sposób było przedrzeć się do baru. Przedarł się. Zamówił wódkę z lodem. Panna z obowiązkowym tatuażem nad sznurkiem stringów spojrzała na niego dziwnie, przyjęła zamówienie, zniknęła na zapleczu. Znajomy ból nadchodził falami. Stalowa obręcz zaciskała się wokół czaszki.
Ignorował ironiczne spojrzenia dzieciaków. Był najstarszy na sali. Kiedyś, w zamierzchłych, heroicznych czasach był najmłodszy. Na wydziale, w kapeli, w firmie... Nawet nie zauważył, kiedy stał się najstarszy. I nie zauważył, kiedy Roxi... Teraz szukał jej rozpaczliwie po zakamarkach sali. Znalazł. W zakamarku właśnie, pod schodami. Siedziała z jakimś miglancem w garniturze, który kosztował pewnie więcej niż cała garderoba Szuberta. Kłócili się. Roxi wstała gwałtownie, pochyliła się nad miglancem, wykrzyczała mu coś prosto w twarz. Wyszła na parkiet, zaczęła tańczyć. Przymknięte oczy, rozrzucone, miedziane włosy. Boże, jaka była piękna!
Miglanc nie zrezygnował. Ruszył za dziewczyną, krążył wokół niej, tańczył. To nie był, kurwa, taniec! Bydlak wykonywał obleśne ruchy frykcyjne. Przed Roxi! Przed jego Roxi! Chwycił ją za rękę. Strąciła jego dłoń.
No dobra, wystarczy! Szubert ruszył. Zatrzymała go panna z tatuażem, podała wódkę. Zażądała, żeby uiścił. Teraz. Natychmiast. Zapłacił. Za wódkę, lód był gratis.
Kiedy odwrócił się od baru, Roxi już nie było. Miglanca również.
Przedarł się do wyjścia, rozepchnął tłum przy szatni, wbiegł po schodach.
Ochroniarze uśmiechnęli się drwiąco. Nic nie powiedzieli. I dobrze.
Powietrze, ulga. Mógł oddychać, lecz stalowa obręcz wciąż się zaciskała, pulsujący ból wwiercał się w mózg.
Nie mogła odejść daleko. Biegł ulicą, szukał. Pusto, ciemno, mokro.
Znalazł. Stali za żywopłotem, pod murem Ministerstwa Finansów. Znów się kłócili, Roxi obiema dłońmi odepchnęła faceta. Nawet się nie zachwiał. Duży był. Duży i silny. Dwa metry wzrostu, dziewięćdziesiąt, może dziewięćdziesiąt pięć kilo. Dwie Roxi.
Szubert uspokoił oddech i dłonie. Podszedł.
– Roxi? Kochanie...
– Kochanie? Pojebało cię, dziadu?! Spierdalaj, ale już!
Miglanc potrafił mówić. Jeszcze potrafił.
– Daj spokój, Marcin!
Miał nawet imię. Ale to już naprawdę nie była wina Szuberta.
– Odpierdol się!
Napuszył się, napiął mięśnie. Naprawdę był duży, z bliska jeszcze większy. Prawdziwe bydlę! Jeśli trafi, zabije.
– Wiesz, on chyba się nie odpierdoli. – Roxi uśmiechnęła się. Tylko Szubert zobaczył ten uśmiech. Była lojalna wobec miglanca, ostrzegła go. – Walnie cię w nos. A później w nogę, pod kolano.
– Jaja sobie ze mnie robisz?!
– Skurwiel jesteś wyjątkowy, ale i tak nie chcę, żeby cię pogotowie zabrało. Idź już, spadaj, bo ci ten dziadek przyłoży!
Oni gawędzili, a Szubert stał jak ten... No, niech już bydlę idzie. Nie chciał robić mu krzywdy. Marcin spojrzał na nią, na jej uśmiech, później na Szuberta, szacował szanse. Nic nie rozumiał i to go wkurwiało. Szubert wcześniej niż on wiedział, co zrobi. Roxi też.
Dobry był. Bez ostrzeżenia uderzył prawą. Mocno, ale wolno. Zbyt wolno.
Szubert zbił lewą, prawą uderzył w nos. Słychać było, jak przemieszcza się kość. Fuj! Bydlę zalało się krwią. Cofał się, charcząc. Otarł dłonią twarz, zobaczył krew. Wściekłość odebrała mu rozum, rzucił się na Szuberta. No i wykrakała Roxi: Szubert kopnął go pod kolano. Facet zachwiał się, przewrócił. Dziewczyna pochyliła się nad nim ze współczuciem.
– Boli? Dzwonię po karetkę.
– Spierdalaj!
– Ja też cię serdecznie... Pozdrowienia od Dominiki.
Odeszli. Facet coś tam za nimi krzyczał, ale go zignorowali. Szubert odetchnął głęboko, ból odpłynął, ustało pulsowanie. Stalowa obręcz rozwarła się wreszcie. Być może zaśnie tej nocy.
– Do domu?
– Do Przekąsek.
– Daj spokój. Znowu będą cię zaczepiać.
– Będę grzeczna. Obiecuję! Jedna lufka i do domku lulu. Słowo!
Szli w milczeniu. Szubert bardziej czuł, niż słyszał jej chichot.
– Co jest?
– Ostrzegałam go. Mówiłam, że walniesz go w nos.
– Nie wspomniałaś o przemieszczeniu kości.
– Bonus.
Przekąski Zakąski, bar naprzeciw Pałacu Prezydenckiego. Tania wódka, tanie, zjadliwe przekąski. Skłębiony tłum, opary wódki. Speluna. Najmodniejsza speluna w mieście. Czynna całą dobę. W dzień udawała jeden z licznych na Krakowskim Przedmieściu barów, w nocy była ściekiem. Tutaj robili sobie przystanek wędrowcy krążący między niezliczonymi w tej okolicy klubami, tutaj znajdowali schronienie goście, którzy urwali się z imprez. Tych oficjalnych i tych zupełnie nieoficjalnych. Studenci, wieczni playboye, artyści, ludzie reklamy, dziennikarze, czasami posłowie na sejm RP. Emerytów raczej się tu nie widywało. Szubert był wyjątkiem.
Nikt nie wiedział, na czym polega fenomen tego miejsca. Teraz też, pierwsza w nocy, a przed barem tłum, w środku jeszcze większy. Jakoś docisnęli się do baru. Pan Roman rozjaśnił się na widok Roxi, Szubertowi ledwo skinął głową. Nalał dwie wódki, dwie cole. Roman uwielbiał Roxi. Szuberta tolerował.
Barman i Roxi szczebiotali, Szubert wypił wódkę, poprosił o następną. Dostał. Roxi grzecznie została przy jednej. Pan Roman namówił ją na przekąskę. Oddalił się, żeby osobiście przygotowaćtatara.
– Tak, wiem, dziesięć tysięcy lat cywilizacji psu w dupę!
– Dokładnie. Powrót do surowego. Regres. – Szubert skrzywił się z obrzydzeniem. – Dlaczego pobiłem tego faceta?
Roxi westchnęła teatralnie.
– Dominika. Zemsta. Zabawa.
– Fajna zabawa! Przecież to bydlę mogło mnie zabić!
– E tam...
Jej wiara w niego była wzruszająca. Jakoś się nie wzruszył.
– Spokojnie. Po kolei. Dominika?
– Poderwał ją w Cynamonie, pojechali do niej. Znasz Dominikę; świece, kadzidełka, śniadanie do łóżka, miłość życia... Spotykali się przez miesiąc. Sielanka. Aż do następnej miesiączki.
– Zaszła w ciążę z tym kretynem?
– Pogonił ją. Powiedział, że to nie jego sprawa. Skurwiel!
– No i?
– Jak już przestała płakać, zadzwoniła do niego. Nie ma takiego numeru.
– I?
– Alarm okazał się przedwczesny, ale ona naprawdę się zakochała, głupia. Szukała go po klubach. Znalazła właśnie w Klubokawiarni. Wyśmiał ją. Kazał spadać. Coś tam jeszcze próbowała, bramkarze ją wyprowadzili. Obciach.
– I namówiła ciebie.
– Nie musiała namawiać.
Uśmiechnęła się promiennie do barmana, który przyniósł jej surowe, siekane mięso. Z surowym żółtkiem. Ohyda!
– Skąd wiedziałaś, że będę cię szukał?
– Jesteś taki przewidywalny...
– Roxi!
– No przecież wiesz, troszeczkę przypaliłyśmy z Dominiką.
– Zainscenizowałaś cały ten bajzel?!
– No i na wszelki wypadek, jakbyś okazał się mało pojętny, wykonałam ten głuchy telefon...
Wiedziała, że będzie się zamartwiał, że będzie jej szukał. Teraz chichotała, ogromnie z siebie zadowolona. Szubert przez dwadzieścia lat manipulował ludźmi i był w tym dobry, naprawdę dobry. Teraz, jak dziecko, dał się podprowadzić dwudziestodwuletniej pannicy. Pora umierać!
– Podstępna suka!
– Ja też cię kocham. Jesteś taki opiekuńczy. Ci panowie to chyba po ciebie. Cieszysz się? – Wskazała na zakrwawionego faceta stojącego w drzwiach baru. Bydlę. Tym razem w towarzystwie dwóch mundurowych. Szubert odwrócił się, skurczył, starał wtopić w tłum. Nie poszło. Wrzask Marcina zagłuszył barowy gwar.
– To ten!
Nagła cisza. Mundurowi podeszli do Szuberta, ludzie rozstąpili się, zrobili im przejście. Szubert poczuł ciężką dłoń władzy na swoim ramieniu. Odwrócił się. Mundurowi instynktownie przyjęli pozycję zasadniczą i spróbowali zameldować:
– Panie inspektorze...
– Dobra, w porządku. Dajcie sobie spokój. Co jest?
Pierwszy mundurowy zaczął się jąkać:
– Ten pan, on twierdzi, że pan inspektor... To na pewno pomyłka...
Roxi świetnie się bawiła. Bydlę nic nie rozumiało. Drugi mundurowy przejął inicjatywę.
– Jaka tam pomyłka?! Panie inspektorze, czy ten mężczyzna zaatakował pana inspektora?
– Nie... To znaczy niezupełnie...
– Chce pan inspektor złożyć skargę?
– Nie, nie ma sprawy. Odwieźcie go do wytrzeźwiałki, dosyć dziś narozrabiał.
– Tak jest!
Mundurowi stuknęli obcasami, wrócili do Marcina, który wciąż stał w drzwiach, patrzył i nie wierzył, że widzi to, co widzi. Roxi przyjaźnie pomachała do niego dłonią. Nie odmachał, nie zdążył. Mundurowi wyprowadzili go z baru. To chyba nie był jego szczęśliwy dzień.
Roxi pocałowała Szuberta w policzek, wzięła go pod ramię, wyszli. Objął ją. Szli wolno opustoszałym Krakowskim Przedmieściem.
Roxi. Najważniejsza kobieta jego życia.
Przez tę kobietę Szubert trafił do policji i przez nią musiał z policji odejść.GAZETA CODZIENNA
28 maja
WYBUCH SAMOCHODU ŻONY MINISTRA!
WYPADEK CZY ZAMACH?
Było kilka minut po północy, kiedy Nina Goldfarb (47 l.), znana amerykańska wokalistka jazzowa, zakończyła występ w klubie Jazzownia.
Swój samochód, najnowszy model jeepa, zaparkowała na małej uliczce Dowcip. Jednak to, co ją spotkało, trudno nazwać dowcipem.
Pani Goldfarb nacisnęła przycisk pilota, żeby otworzyć auto. W tym momencie nastąpił wybuch. Niemal dwutonowy samochód stanął w płomieniach. Siła wybuchu odrzuciła panią Goldfarb do bramy przy ul. Mazowieckiej 8. Z niegroźnymi, jak się na szczęście okazało, obrażeniami odwieziono ją do szpitala MSW przy ulicy Wołoskiej.
Płonący samochód przez dwadzieścia minut gasiła jednostka straży pożarnej. Z wartego ponad 120 tysięcy auta została tylko kupa osmalonego żelastwa.
Nina Goldfarb jest żoną wiceministra obrony narodowej Władysława Sosny. Gazecie nie udało skontaktować się z ministrem, który obecnie przebywa w Afganistanie.
Wokalistka pochodzi ze znanej rodziny rabinackiej. Dziadkiem żony ministra był Nachman Goldfarb, sławny rabin cudotwórca z Glinian nad Bugiem. Wyznawcy rabina Nachmana do dzisiaj pielgrzymują do jego grobu w Glinianach – małym, nadbużańskim miasteczku.
Sprawę wybuchu bada specjalna grupa śledcza pod dowództwem inspektora Mariana Szumana. W tej chwili policja nie wyklucza żadnej hipotezy.
skGRA
Poniedziałek, 6 czerwca
Wadim Trochimow bez kłopotów przeszedł przez kontrolę celną i paszportową. W bagażu nie było żadnych podejrzanych przedmiotów, paszport nie budził zastrzeżeń. Uwagę oficera straży granicznej zwróciła oczywiście wiza Republiki Naddniestrzańskiej, ale wizyta w Tyraspolu nie jest przecież przestępstwem. Na wszelki wypadek zeskanował jednak paszport Wadima. Przepuścił go i zajął się następnym pasażerem.
Baszir pił kawę, czytał brytyjskie wydanie „Newsweeka” i tylko od czasu do czasu z roztargnieniem rozglądał się po hali przylotów, ani na chwilę nie zatrzymując wzroku na Wadimie. Kiedy Wadim odebrał wreszcie swój bagaż i wyszedł z terminalu, Baszir niespiesznie złożył gazetę, schował ją do kieszeni kurtki, dopił kawę i również wyszedł z hali. Innym wyjściem niż Wadim. Zapalił papierosa, popatrzył na piękną dziewczynę wsiadającą do taksówki, uśmiechnął się do niej. Dziewczyna nie odwzajemniła uśmiechu, zamknęła drzwi samochodu i odjechała. Wadim wsiadł do następnej taksówki. Baszir bardzo uważnie gasił papierosa, stojąc tyłem do odjeżdżającego Wadima. Dopiero później wyjął telefon, powiedział kilka słów w dziwnym, gardłowym języku i rozłączył się.
Dyskretnie rozmieszczone kamery zarejestrowały oczywiście obu mężczyzn. Zarejestrowały nawet markę papierosów Baszira i numer taksówki, którą odjechał Wadim. Port Lotniczy imienia Fryderyka Chopina ma bardzo sprawny system monitoringu i funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, którzy później przeglądali nagrania, bez trudu zidentyfikowali obu dżentelmenów. Tyle że było już za późno, o wiele za późno.
Kamery, nie na lotnisku, ale na Dworcu Zachodnim, zarejestrowały też przyjazd autobusu Wojtka Glinki. Dużo później śledczy próbowali jakoś połączyć te fakty, bez powodzenia. Glinka nie miał nic wspólnego ani z mordercami, ani z Republiką Naddniestrzańską, tym dziwacznym krajem, który ma stolicę, granice, rząd, prezydenta, flagę, ma nawet własny hymn, a jednak nie uznaje go żadne państwo świata, nawet Rosja. Przynajmniej oficjalnie. Republika Naddniestrzańska ma też nieźle rozwinięty, choć dosyć jednorodny przemysł i ogromne zapasy produktów bardzo cenionych w wielu regionach kuli ziemskiej. Dlatego oficer straży granicznej zwrócił uwagę na stempel z Tyraspola, zeskanował paszport Wadima i przesłał informację do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Wadim pojechał do hotelu Sofitel na placu Piłsudskiego. W taksówce ani razu nie spojrzał za siebie, nie sprawdzał, czy jest śledzony. Nie zauważył więc jasnego mercedesa, który jechał za jego taksówką. Kierowca mercedesa zaparkował na tyłach Akademii Sztuk Pięknych i wszedł za Wadimem do hotelu. Podszedł do recepcji, poczęstował się folderem reklamowym. Na meldującego się właśnie Wadima nawet nie spojrzał. Później usiadł przy stoliku w barku, zamówił kawę i wodę mineralną. Wyglądał jak jeden z wielu podrzędnych biznesmenów, którzy przesiadują w tym barku od czasów, kiedy hotel nazywał się jeszcze Victoria i był jedynym porządnym hotelem w mieście. Kierowca mercedesa nie był biznesmenem, lecz tak jak oni natychmiast wyjął komórkę i wybrał numer.
Hotel Sofitel również jest monitorowany. Kamery zarejestrowały kierowcę, ale nigdy nie został zidentyfikowany. Stwierdzono, że powiedział tylko kilka słów i rozłączył się. Nie ustalono jednak, w jakim języku wypowiedział te słowa. Przyjęto hipotezę, że przekazał komuś numer pokoju, w którym zatrzymał się Wadim. Była to słuszna hipoteza.
Oficer dyżurny zarządu kontrwywiadu Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego nie zlekceważył informacji o przylocie obywatela Federacji Rosyjskiej, który podróżował do naszego kraju przez stolicę Republiki Naddniestrzańskiej. Niemal równie szybko jak Baszir dowiedział się, w którym pokoju którego hotelu Wadim się zatrzymał. Zlecono dyskretną obserwację.
A Wadim najzwyczajniej w świecie rozpakował się i poszedł spać. Nikt do niego nie dzwonił, on również nie próbował do nikogo telefonować.
O osiemnastej dwadzieścia trzy zamówił kolację do pokoju. Jajka na bekonie, sery i sok grejpfrutowy. Oficer udający kelnera nie zauważył niczego podejrzanego. Może poza tym, że Wadim nie dał mu napiwku.
Później była straszna awantura między kierownictwem hotelu a Agencją, kto ma zapłacić za tę kolację. Hotel groził procesem. Dla świętego spokoju Agencja uregulowała rachunek. Za kolację. Za nocleg zapłacić nie chciała.
Po kolacji Wadim zszedł do podziemi hotelu, w których znajduje się niewielki basen. Pływał dziewiętnaście minut. W tym czasie przeszukano jego pokój, ale nie znaleziono niczego godnego uwagi. Zainstalowano również podsłuch i kamery. Sprzęt był nowoczesny i niezawodny. Jednak nie nagrał żadnego materiału. Wadim nie wrócił do pokoju.
Zniknięcie Wadima spowodowało w Agencji zrozumiałe poruszenie. Powołano specjalną grupę śledczą, zarządzono poszukiwania. Bez rezultatu. Odnaleziono go po pięciu dniach na cementowej posadzce Fabryki Likierów i Wódek Gatunkowych. Nie żył od szesnastu minut. Nawet najlepsza kamizelka kuloodporna nie chroni przed strzałem z pistoletu automatycznego w twarz.
Baszir Dugajew był tylko umiarkowanie zaniepokojony zniknięciem Wadima. Zdawał sobie sprawę, że służby pewnie zarejestrowały jego przylot, a Wadim na pewno nie chciał mieć z nimi do czynienia. Nie dziwił mu się. Niemniej spoliczkował kierowcę mercedesa, który pozwolił wymknąć się Wadimowi z hotelu. Ot tak, dla zasady. Nie lubił tracić kontroli nad wydarzeniami. Nic dziwnego; gdyby nie obsesyjna kontrola wszystkich i wszystkiego, nie dożyłby swoich czterdziestu dwóch lat, w jego fachu wieku naprawdę podeszłego. Nie szukał Wadima, wiedział, że Wadim go znajdzie. Miał przecież trzy miliony motywacji. Nie wiedział, że znajdzie go tak szybko.
Tylko trzy osoby znały warszawski adres Baszira: Maja, jego polska dziewczyna, kierowca mercedesa i attaché prasowy ambasady Islamskiej Republiki Iranu. Zdziwił się więc nieco, kiedy późnym wieczorem wszedł do swego mieszkania, zapalił światło i zobaczył Wadima siedzącego w fotelu i przeglądającego jego imponującą kolekcję pism pornograficznych. Baszir podniósł ręce do góry. Tak na wszelki wypadek.
– Koran nie zabrania pornografii?
– Nie mam broni – odpowiedział uprzejmie Baszir.
– A forsę?
– Popielniczka. – Wskazał głową pełną niedopałków tandetną popielniczkę z supermarketu stojącą na stoliku obok fotela. Ręce wciąż trzymał w górze.
Wadim obejrzał popielniczkę, niczego nie zauważył.
– Pod spodem – podpowiedział Baszir.
Wadim wyrzucił pety na dywan, odwrócił popielniczkę. Nic. Tylko standardowa metka z ceną. Bez ostrzeżenia rzucił popielniczkę Baszirowi. Ten złapał ją, delikatnie odkleił metkę. Pod spodem był wąziutki pasek cienkiego papieru.
– Połóż na stole. Cofnij się.
Baszir spełnił oba polecenia. Wadim sięgnął po papierek: szereg cyfr, druk komputerowy. Przez chwilę próbował rozszyfrować cyfry, coś mu się nie zgadzało.
– Co to jest?
– Dowód przelewu. Konto numeryczne.
– Ale to nie są Wyspy Normandzkie!
– Angole zrobili się strasznie wścibscy. Willemstad.
– Jakie Willemstad?!
– Stolica Curaçao.
– Co to, do kurwy nędzy, jest Curaçao?!
– Antyle Holenderskie.
– No chyba, że tak.
Holandia, rzecz jasna, walczy z międzynarodowym terroryzmem. Walczy, ale przecież nie aż tak, żeby kontrolować banki na swoich karaibskich wysepkach. Poza tym wyspy mają autonomię. Ta autonomia ogromnie cieszy międzynarodowych oszustów finansowych i wszelkiej maści grupy terrorystyczne.
Baszir był wściekły, że dał się zaskoczyć w swoim własnym mieszkaniu i musi stać przed tym niewiernym psem z podniesionymi rękami. Mimo to nie ucieszyło go polecenie Wadima.
– No i co tak stoisz? Siadaj.
Dopiero w tym momencie naprawdę znienawidził Wadima i obiecał sobie, że gdy już zakończą operację, osobiście poderżnie mu gardło.
Wadim miał w dupie marzenia Baszira, dla niego ten skurwysyn już teraz był trupem. Uśmiechnął się do niego czule, zaproponował:
– Wypijemy coś?
Wypili. Pogadali. Dogadali się.EMERYT
Osiemdziesiąty siódmy rok minionego stulecia, zamierzchła epoka. Komuna zdychała i nie chciała zdechnąć, wydawało się, że ten syf będzie trwał wiecznie. Miał dwadzieścia dwa lata, kończył studia, socjologię. Trochę działał w opozycji demokratycznej, był członkiem punkowej kapeli: trzy akordy, darcie mordy. Akordy produkował Mateusz, Szubert darł mordę. Poza tym Filozof na basie i Stopa na perkusji. Nazwali się MSW, co miało być żartem, skrótem od Męskich Szowinistycznych Wieprzy, a okazało się przepowiednią.
Był dzieciakiem i wcale nie wydoroślał, kiedy po koncercie w Proximie Olga ni z tego, ni z owego oznajmiła, że będą mieli dziecko. Zakrztusił się piwem, a kiedy już przestał kaszleć, wziął ją na ręce i tańczył, dopóki nie wpadł na stolik, stłukł szklanki, rozlał piwo. Ale Olgi nie wypuścił, wciąż trzymał ją w ramionach. Później pili do rana. A później zaczęli myśleć. Nie było dobrze: oboje studiowali, oboje mieszkali z rodzicami. Nie mieli domu, pieniędzy, pracy. Nie mieli nic, poza miłością. Na początku wydawało im się, że to wystarczy. Nie wystarczyło. Zdawał egzamin magisterski w dniu porodu. Szubert zdał, Olga urodziła zdrową, ponoć śliczną córeczkę.
Nie widział nic pięknego w rozwrzeszczanym, pazernym bachorze. Bachorze, który odebrał mu Olgę, wolność i seks. Gówniara darła ryja od rana do nocy. Olga i jej rodzice, u których wciąż mieszkała, już ledwo widzieli na oczy. O wolności nie było mowy. O seksie tym bardziej. A do tego musiał zacząć zarabiać. Nie miał wyjścia, rzucił kapelę, zaczął pracować w jakimś urzędzie. Olga kupiła mu krawat. Pierwszy i ostatni krawat w jego długim życiu. Nienawidził tej pracy, dusił się. Olga dusiła się w maleńkim pokoiku w mieszkaniu rodziców. Zbuntowana punkówa nie chciała być czynnym całą dobę barem mlecznym. Groza. Pół roku później Roxi usiadła, roześmiała się i przestała drzeć ryja. Niespodziewanie okazało się, że ich córka jest wyjątkowo radosnym stworzeniem. Olga odetchnęła. Wróciła na przerwane studia dziennikarskie, dostała się na staż w państwowej telewizji. Innych wtedy nie było. Wynajęli kawalerkę: pokój, wnęka kuchenna, dwadzieścia trzy metry kwadratowe. Byli szczęśliwi. Krótko. Olga wracała zbyt zmęczona, żeby cokolwiek zrobić, on zajmował się córką. Pół roku później Olga dostała życiową szansę: amerykańska fundacja odpowiedziała na jej aplikację. Szubert nie wiedział, że złożyła aplikację, że dostała roczne stypendium w Stanach. Dowiedział się na kilka dni przed jej odlotem. Rozwód załatwili korespondencyjnie. Szubert został jedynym opiekunem roześmianego bachora. Rzucił pracę, żeby opiekować się dzieckiem. Zarabiał jakimś chałupnictwem. Złożył miliony tandetnych długopisów, zmontował tysiące kiczowatych lampek. Dwadzieścia cztery godziny na dobę z bachorem, długopisami, lampkami w maleńkiej kawalerce. Myślał, że zwariuje. Zgodnie z radą mądrego rabina ze znanego żartu kupił kozę. No może niezupełnie kozę. Psa. Malutką, czarną kulkę. Kulka urosła i stała się sznaucerem olbrzymim, suczką. Wprowadziła się do ich kawalerki w dniu czerwcowych wyborów. Nazwali ją Victoria, Vikcia. Teraz już zupełnie nie można było się ruszyć w mieszkaniu. Padał na pysk.
Zapomniał o punkowej kapeli, zapomniał o antykomunistycznej opozycji. Koledzy z podziemia nie zapomnieli o nim. Kiedy po osiemdziesiątym dziewiątym nastała nowa Polska, zaproponowali mu pracę w organizowanych od nowa służbach. Poza przyzwoitą pensją atutem było służbowe mieszkanie. Zdecydował się wyłącznie ze względu na córkę. I psa.
Olga nie wracała. Pisała coraz rzadziej. Dzwoniła dwa razy w roku: w Wigilię i w dniu urodzin swojej córki.
Roxi poszła do przedszkola, on przedzierał się przez kolejne szkolenia. W kraju i za granicą. Został oficerem nowo powstałego Urzędu Ochrony Państwa, później przeszedł do Centralnego Biura Śledczego. Jedyną kobietą w jego życiu wciąż była Roxi. Oczywiście bywały jakieś panie, ale incydentalnie, po cichu, po ciemku. Z żadną się nie związał.
Olga wróciła do kraju. Nie zamierzała mu odbierać córki, chciała zająć się własną karierą. Spotykała się z Roxi raz w tygodniu, zabierała do kina, na lody. Niedzielna mamusia. Gdzieś po drodze spotkała Szumana, jego kolegę z CBŚ. Pobrali się. Mateusza niezmiernie bawiło to upodobanie Olgi do niemieckich kompozytorów romantycznych. Szuberta znacznie mniej. Awansował. Nawet nie zauważył, kiedy z punkowego grajka stał się tatuśkiem, a z tatuśka gliną, rasowym psem. Nie zauważył też, kiedy Roxi stała się kobietą. Skończyła gimnazjum, poszła do liceum.
Vikcia umarła ze starości. Pochowali ją godnie i tego samego dnia kupili szczeniaka. Suczkę, rzecz jasna, sznaucerkę. Nazwali ją Volta.
Dziewczynka coraz rzadziej spotykała się z matką. W niedzielne przedpołudnia wolała zabawę z ojcem w treningi krav magi. Oczywiście, Volta też chciała brać udział w zabawie, tak że więcej w tym było śmiechu niż potu, ale Szubertowi te treningi pozwalały zachować formę, a Roxi poznała podstawy tej najbardziej praktycznej ze szkół samoobrony. No i byli razem. Lubili być razem.
Szubert przeszedł kurs krav magi podczas szkolenia w Izraelu. Poznał wtedy kilku tamtejszych oficerów, współpracowali czasami. Może nie była to przyjaźń, Szubert miał tylko jednego przyjaciela, ale mieli do siebie zaufanie. To zaufanie sprawiło, że Salomon Weiss wplątał go w tę historię.
Salomon znał się na ludziach. Musiał się znać. Inaczej nie dożyłby swoich osiemdziesięciu trzech lat i nie zostałby milionerem. Do miliarda dolarów trochę mu brakowało. Nie przejmował się tym, zamierzał jeszcze długo żyć, a interesy szły dobrze. Czasami wyświadczał swojemu krajowi drobne przysługi.
Szubert był uważany za świetnego glinę, jednego z najlepszych, ale prawdziwą legendą został w zeszłym roku, 25 czerwca, w dniu ostatniego egzaminu Roxi na grafikę w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych.
Przypadkiem.
Denerwował się tymi egzaminami bardziej niż córka, poszedł pobiegać z Voltą. Nie miał przy sobie broni, kamizelki kuloodpornej tym bardziej.
Aldona i Jacek Nowiccy nosili to samo nazwisko, ale nie byli ze sobą spokrewnieni. Poznali się w szkole policyjnej w Szczytnie, mieli nawet krótki romans, ale nie zostali parą. Przyjaźnili się. Oboje byli wyróżniającymi się absolwentami, oboje dostali przydział do Warszawy. Od dwóch miesięcy służyli w jednostce rowerowej patrolującej warszawskie parki. Od Łazienek Królewskich do Mariensztatu. Jechali u podnóża skarpy wiślanej, kiedy na Dynasach, malutkiej, cichej uliczce na Powiślu, zobaczyli, jak trzech grubokarkich wyciąga z najnowszego modelu range rovera kierowcę, zarzuca mu worek na głowę i ciągnie do czarnego bmw, które stało obok z otwartym bagażnikiem. Nowiccy nie sięgnęli po broń, sądzili, że wystarczy okrzyk:
– Stać! Policja!
Nie wystarczył. Bandyci mieli broń i zamierzali jej użyć.
Szubert zbiegał ze skarpy, kiedy zobaczył, jak bandyci rozbrajają policjantów. Nie zdążył pomyśleć, podbiegł. Oni mieli pistolety, on sznaucerkę. Obezwładnił dwóch, trzeci uciekł. Złapano go następnego dnia. Szubert dostał dwie kule, Volta jedną. Przeżył. Volta nie miała tyle szczęścia.
Trzy miesiące leżał w szpitalu, w tym dwa tygodnie na OIOM-ie. Dostał nagrodę: pięć tysięcy złotych, odznaczenie resortowe i butelkę whisky z supermarketu od kierowcy range rovera, szemranego biznesmena spod Radomia. Dostał też kwiaty od Aldony i Jacka. Odwiedzali go niemal równie często jak Roxi. Szubert był nieco zażenowany tymi wyrazami podziwu i wdzięczności.
A kiedy wyszedł ze szpitala, dostał ultimatum od córki: albo on odchodzi z policji, albo ona wyprowadza się z domu. Znał swoje dziecko, wiedział, że nie ma dyskusji. Miał dwudziestoletni staż pracy i prawo do wcześniejszej emerytury. Jego przełożeni z pewną ulgą przyjęli raport Szuberta o zwolnienie ze służby. Po akcji na Dynasach zyskał taką popularność wśród szeregowych funkcjonariuszy, że gdyby chciał działać w związku zawodowym lub, nie daj Boże, rozpocząć karierę polityczną, stałby się dla nich poważnym zagrożeniem. Nieczęsto się zdarza, żeby wysoki rangą oficer ryzykował życie dla zwykłych krawężników. Pożegnano go z honorami. Na odchodnym dostał awans i uścisk dłoni ministra.
Wykorzystał wszystkie zaległe urlopy i został czterdziestosześcioletnim emerytem. Nie widział, co ze sobą zrobić. Zgłupiał do tego stopnia, że zaczął myśleć o reaktywowaniu punkowej kapeli, ale Mateusz go wyśmiał i zalecił zimne okłady.INNY ŚWIAT
Kiedy kilka tygodni po wydarzeniach w Warszawie specjalna komisja Knesetu, izraelskiego parlamentu, szukała przyczyn katastrofy, uznano, że to był pierwszy błąd oficera kierującego akcją. Gdyby Wadim miał zrobić tylko to, co umiał robić najlepiej, zabiłby już wtedy Baszira i sprawy nie wymknęłyby się spod kontroli, a w Warszawie nie zaczęto by zabijać Żydów. Niestety, ów oficer był bardzo ambitny i akcja, którą zmontował, była pomyślana równie ambitnie.
Drugim błędem było to, że o akcji nie powiadomiono ani amerykańskich, ani polskich służb. Za ten drugi błąd odpowiadało wiele ważnych osób, w tym kilku członków komisji, więc jej prace nie przyniosły jednoznacznych rezultatów. Uznano, że ostatecznie operacja zakończyła się sukcesem. Tylko ambitnego oficera przeniesiono na inne, równorzędne stanowisko. W Mongolii. Większego zadupia nie udało się znaleźć.
Tymczasem Amerykanie przesłali do Warszawy informacje o Wadimie Trochimowie. Poszukiwali go od lat. Znaleźli niedawno i Wadim Trochimow wyparował. Wyparował razem ze swoją ochroną i najnowszym modelem toyoty land cruiser, którą jechał na ważne biznesowe spotkanie. Rakieta Hellfire ze śmigłowca bojowego trafiła w toyotę kilka kilometrów za granicą turkmeńsko-afgańską. Amerykanie nie wiedzieli, że handlarz bronią, którego od lat próbowali wyeliminować z rynku, jest nieświadomym elementem innej, znacznie bardziej skomplikowanej układanki. Ani Amerykanie, ani Polacy nie wiedzieli, kim jest mężczyzna legitymujący się paszportem Trochimowa. I w jakim celu przyleciał do Warszawy.
Oficerowie prowadzący sprawę byliby jeszcze bardziej zaniepokojeni, gdyby zidentyfikowali Baszira. Byliby przerażeni. Baszir miał papiery czeczeńskiego uchodźcy, kartę stałego pobytu i otwarty przewód doktorski w Instytucie Historii Polskiej Akademii Nauk. Jednak nie był ani Czeczenem, ani historykiem. I, jak już się rzekło, nie nazywał się Baszir Dugajew. Nazywał się Hamid Halabi i był Palestyńczykiem. Urodził się na przedmieściach Gazy. Miał szesnaście lat, kiedy błyskotliwie zadebiutował w swoim fachu. I już na zawsze przestał być Hamidem. Posługiwał się różnymi imionami i paszportami. Posłał do piekła wielu niewiernych i jeszcze więcej wiernych; cóż – na wojnie zawsze giną niewinni.
Odnosił sukcesy. Największym było wysadzenie autobusu z izraelskimi emerytami spędzającymi urlop w Sharm el-Sheikh. Zginęło dwudziestu trzech Izraelczyków, egipski kierowca autobusu i kilkudziesięciu przypadkowych przechodniów. Zginął również kierowca furgonetki–bomby, który zderzył się czołowo z autobusem na głównej promenadzie nadmorskiego kurortu. Kierowcą był bezrobotny Palestyńczyk z Gazy, który wybrał los świętego męczennika zamiast powolnej śmierci z głodu i beznadziei. Pewną rolę mogło też odegrać dwadzieścia tysięcy dolarów, które Hamas przekazał jego żonie i pięciorgu dzieciom. Hamas zawsze troszczył się o ubogich i otaczał opieką sieroty i wdowy.
Sukces akcji w Sharm el-Sheikh był ogromny. Zdjęcia z masakry pokazały wszystkie telewizje świata, pisała o niej prasa, a nakręcony przez Baszira kamerą cyfrową film z płonącymi w autobusie staruszkami obejrzało w internecie kilkanaście milionów osób. Głównie muzułmanów. Wpisy na forach dowodziły, że ten widok radował ich czyste serca i umocniał wiarę w jedynego i miłosiernego Boga. Baszir mógł być z siebie dumny.
Miał jednak powody, żeby obawiać się o swe życie. Izrael był mściwy i nie znał litości. Baszir wiedział, że prędzej czy później Mossad zdobędzie informacje, zidentyfikuje belgijskiego turystę, który dostarczył szahidowi semtex i zapalniki. To on był tym turystą. Wiedział, że żyje z odraczanym z dnia na dzień wyrokiem śmierci. Izrael nie wybacza. I nie zapomina. Nigdy.
Ukrył się w górach Spin Ghar na pograniczu pakistańsko-afgańskim.
Dziwna rzecz: otóż wcale mu się tam nie spodobało. Od wielu lat przebywał głównie na Zachodzie i Bliskim Wschodzie, przyzwyczaił się do cywilizacji. Siedzenie na piętach w jaskini niespecjalnie go bawiło. Talibowie przyjęli go z otwartymi ramionami, podziwiali go – był bohaterem, legendą. Na pewno byli dzielnymi bojownikami, pobożnymi muzułmanami, tylko... Może odrobinę przesadzali z tą pobożnością. Pięć modlitw każdego dnia i czytanie sześciu tysięcy sześciuset sześćdziesięciu sześciu wersetów Koranu było jedynym ich zajęciem. Nie było radia, nie było telewizji, nie było internetu. Nie było nic! Nawet papieru toaletowego nie było! No i dezodorantów... Kiedy przez wiele miesięcy żyje się w jaskini, utrzymanie higieny osobistej nie jest rzeczą prostą. Co tu dużo mówić – w jaskini śmierdziało gorzej niż na targu rybnym w Gazie pod koniec lipcowego dnia. Ponoć można się przyzwyczaić do smrodu. Baszirowi jednak przychodziło to z trudem. Ale nie tylko dlatego ucieszył się, gdy posłaniec dostarczył mu nowy paszport i nowe instrukcje.
Pożegnał talibów bez żalu. Gdyby nie był psychopatą, zrozumiałby, że z tymi ludźmi nic go już nie łączy, żadna wielka idea. Że już dawno przestał zabijać dla jakiejkolwiek idei. Zabija, bo lubi zabijać.
Posłaniec sprowadził go z gór. Ciężarówką handlarza wełną dojechał do Gwadar, pakistańskiego portu nad Zatoką Arabską. Wprawdzie od wielu lat był na czarnej liście CTC, pakistańskiego centrum antyterrorystycznego, jednak ani CTC, ani żaden inny wywiad świata nie kojarzył Hamida Halabiego z Baszirem Dugajewem, którego paszportem teraz się legitymował.
Prawdziwy Baszir Dugajew miał w życiu szczęście. Był sierotą, więc nikt z jego rodziny nie zginął podczas pokojowych operacji Armii Rosyjskiej w Czeczenii. Był kawalerem, więc jego żona ani razu nie została zgwałcona. Kiedy jego dom został zbombardowany, on akurat stał w kolejce po wodę przed jedynym w jego dzielnicy czynnym hydrantem. Z czteropiętrowej kamienicy ocalał tylko on, staruszek z parteru i kot sąsiadów. Kiedy nastał pokój i stabilizacja, a demokratycznie wybranego prezydenta Achmata Kadyrowa zastąpił jeszcze bardziej demokratycznie wybrany jego syn Ramzan Kadyrow, Baszir Dugajew spędził tylko trzy dni w celi tajnej policji i tylko raz był przesłuchiwany. Stracił połowę zębów, ale go wypuścili. Udało mu się uciec z ruin Groznego, przedostać się najpierw do Rosji, później na Ukrainę, wreszcie do Polski. Był historykiem, doktorantem na Uniwersytecie w Groznym, więc świetnie sprawdzał się przy zbiorze owoców sezonowych i przy prostych pracach budowlanych. Po jakimś czasie dostał jednak kartę stałego pobytu, paszport i stypendium Polskiej Akademii Nauk. Po kilku latach przerwy mógł więc powrócić do swej pracy doktorskiej o Chazarach, współczesnych potomkach Czyngis-Chana. Nie zdążył. Jego jedynym nieszczęściem było podobieństwo do człowieka, który kiedyś nazywał się Hamid Halabi. Paszport i karta stałego pobytu Baszira Dugajewa zostały wymienione na trzy ciosy nożem o długim, wąskim ostrzu.
Tak więc w maleńkim mieszkaniu na warszawskim Ursynowie pili polską wódkę Wadim Trochimow, którego ciało wyparowało gdzieś w górach Afganistanu, z Baszirem Dugajewem, którego owinięte folią termoizolacyjną zwłoki spoczywały w bagażniku szesnastoletniego poloneza ukrytego w wynajętym na rok i opłaconym z góry garażu w podwarszawskim Wołominie.