Bazar złych snów - ebook
Bazar złych snów - ebook
Od czasu gdy przed trzydziestu pięciu laty ukazał się jego pierwszy zbiór opowiadań „Nocna zmiana”, Stephen King olśniewa czytelników swoim darem tworzenia krótkiej prozy. W „Bazarze złych snów” zebrał swoje najnowsze opowiadania. Każdy utwór poprzedzony jest krótkim wstępem przedstawiającym jego genezę.
Teksty zawarte w tym zbiorze mają wspólne motywy: zagadnienia moralności, życia pozagrobowego, winy i kary, pytanie, co zrobilibyśmy inaczej, gdybyśmy mogli zajrzeć w przyszłość lub naprawić błędy popełnione w przeszłości. „Życie po życiu” to historia o człowieku, który umarł na raka okrężnicy i raz po raz przeżywa swoje życie na nowo, powtarzając te same błędy. W kilku opowiadaniach występują postacie, które u kresu życia rozpamiętują swoje zbrodnie i występki. Inne utwory pokazują, jak to jest, kiedy ktoś odkryje w sobie nadprzyrodzone moce – jak felietonista z „Nekrologów”, który zabija ludzi, pisząc ich nekrologi, czy stary sędzia w „Wydmie”, który w dzieciństwie pływał kajakiem na opuszczoną wyspę i widział wypisane na piasku nazwiska nieszczęśników, którzy potem umierali w tragicznych okolicznościach. W „Moralności” King opisuje rozpad małżeństwa i życia dwojga ludzi po tym, jak zawierają oni iście diabelski pakt, który początkowo wydaje się całkiem korzystny.
Imponujące, mrożące krew w żyłach, wciągające bez reszty opowiadania z „Bazaru złych snów” są jednym z najpiękniejszych darów Kinga dla jego czytelników. „Powstały specjalnie dla Ciebie” – pisze autor. „Jeśli chcesz, możesz je obejrzeć z bliska, ale ostrzegam, bądź ostrożny. Niektóre z nich mają kły”.
Stephen King jest autorem ponad pięćdziesięciu książek, z których wszystkie stały się światowymi bestsellerami. Najnowszymi pozycjami w jego dorobku są „Znalezione nie kradzione”, „Przebudzenie”, „Pan Mercedes” (nagrodzona w 2015 roku Edgar Award dla najlepszej powieści), „Doktor Sen” i „Pod kopułą”, na podstawie której powstał popularny serial. Jego powieść „Dallas ’63” trafiła na listę dziesięciu najlepszych książek roku 2011 opublikowaną przez „New York Times Book Review” i otrzymała nagrodę „Los Angeles Times” w kategorii Kryminał/Thriller. W 2003 roku Stephen King został odznaczony przyznawanym przez Narodową Fundację Książek medalem za wybitny wkład w literaturę amerykańską. Mieszka w Bangor w stanie Maine ze swoją żoną, powieściopisarką Tabithą King.
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8069-950-2 |
Rozmiar pliku: | 782 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zrobiłem dla Ciebie garść drobiazgów, Stały Czytelniku; oto leżą przed Tobą w blasku księżyca. Zanim jednak obejrzysz te małe ręcznie wykonane skarby, które mam na sprzedaż, porozmawiajmy o nich chwilę, dobrze? Nie zabiorę Ci dużo czasu. Proszę, usiądź przy mnie. I podejdź trochę bliżej. Nie gryzę.
Chociaż tyle lat się znamy, jak przypuszczam, wiesz, że to nie całkiem prawda.
Mam rację?
I
Zdziwilibyście się – tak przynajmniej sądzę – jak wiele osób pyta mnie, dlaczego nadal piszę opowiadania. Odpowiedź jest dość prosta: pisanie ich sprawia mi radość, bo urodziłem się po to, żeby zabawiać ludzi. Na gitarze gram słabo, stepować nie potrafię w ogóle, a to akurat umiem. Więc to robię.
Jestem z natury powieściopisarzem, przyznaję bez bicia, i szczególnym sentymentem darzę długie powieści, w których i pisarz, i czytelnik mogą się zanurzyć, a wykreowany świat ma szansę stać się światem niemal rzeczywistym. Dobra długa książka jest czymś więcej niż romansem autora z czytelnikiem; to małżeństwo. Kiedy czytelnik pisze do mnie, że z żalem przewracał ostatnią kartkę Bastionu czy Dallas ’63, uznaję, że ta powieść mi się udała.
Jednak krótsze, bardziej intensywne doświadczenie też ma swoje zalety. Może być ożywcze, czasem nawet szokujące, jak walc z obcą osobą, której nigdy więcej nie zobaczysz, pocałunek w mroku czy piękny bibelot wyłożony na tanim kocu na bazarze ulicznym. I rzeczywiście, kiedy powstają zbiory moich opowiadań, zawsze czuję się jak handlarz uliczny, taki, który otwiera swój kramik tylko o północy. Rozkładam swoje towary, zapraszając czytelnika – to Ty – żeby podszedł i coś sobie wybrał. Zawsze jednak dodaję stosowne caveat: bądź ostrożny, mój drogi, bo niektóre z tych przedmiotów są niebezpieczne. To te, w których skrywają się koszmary, te, o których nie możesz przestać myśleć, kiedy sen nie chce nadejść, i zastanawiasz się, dlaczego drzwi szafy są otwarte, chociaż doskonale pamiętasz, że je zamknąłeś.
II
Skłamałbym, gdybym powiedział, że zawsze lubiłem ścisłą dyscyplinę, jaką narzucają krótsze formy literackie. Opowiadania wymagają swoistej ekwilibrystyki, trzeba długo i żmudnie trenować, by nabrać w niej wprawy. Lekka lektura jest produktem ciężkiej pracy pisarza, mawiają niektórzy nauczyciele i mają rację. Potknięcia, które w powieści mogą ujść płazem, w opowiadaniu stają się aż nadto widoczne. Ścisła dyscyplina jest konieczna. Pisarz musi powściągnąć instynktowną chęć zboczenia na pewne kuszące boczne ścieżki i trzymać się głównego szlaku.
Pisząc krótkie formy literackie, jak nigdy jestem świadom ograniczeń swojego talentu. Walczę z poczuciem własnej niedoskonałości, dojmującym strachem, że nie zdołam zasypać przepaści między świetnym pomysłem a realizacją jego pełnego potencjału. Prościej rzecz ujmując, gotowy produkt jakoś nigdy nie dorównuje znakomitemu pomysłowi, który pewnego dnia wychynął z mojej podświadomości wraz z podekscytowaną myślą: O rany! Muszę to natychmiast napisać!
Bywa jednak, że końcowy rezultat jest całkiem niezły. I, raz na jakiś czas, nawet lepszy od pierwotnego zamysłu. Uwielbiam, kiedy tak się dzieje. Największym wyzwaniem jest poważnie wziąć się do roboty i sądzę, że to dlatego tak wielu niedoszłych pisarzy ze świetnymi pomysłami nigdy nie chwyta za długopis ani nie zaczyna stukać w klawisze. Zbyt często przypomina to próbę uruchomienia samochodu w zimny dzień. Początkowo silnik nawet nie rzęzi, tylko stęka. Jeśli jednak będziesz dalej próbował (a akumulator nie zdechnie), odpali… trochę pocharczy… i wreszcie zaskoczy.
Są tu opowiadania, które powstały w przypływie natchnienia (na przykład Letni grom) i musiały natychmiast zostać przelane na papier, nawet kosztem przerwania pracy nad powieścią. Inne, jak 130. kilometr, przez dziesiątki lat cierpliwie czekały na swoją kolej. Mimo wszystko, bez względu na okoliczności, napisanie dobrego opowiadania zawsze wymaga tej samej pełnej koncentracji. Tworzenie powieści nieco przypomina mecz baseballowy, który może trwać tak długo, jak to konieczne, choćby i dwadzieścia rund. Pisanie opowiadań ma więcej wspólnego z grą w koszykówkę lub futbol: to walka nie tylko z przeciwną drużyną, ale i z czasem.
Kto pisze prozę, krótką czy długą, nigdy nie przestaje się uczyć. W oczach skarbówki mogę sobie być Zawodowym Pisarzem – jak podaję w zeznaniu podatkowym – natomiast w pracy twórczej wciąż jestem amatorem, stale uczę się swojego rzemiosła. Jak my wszyscy. Każdy dzień poświęcony pisaniu to kolejna lekcja i bój o to, żeby zrobić coś nowego. Nie wolno pracować na pół gwizdka. Talentu nie da się powiększyć – jest dany w pakiecie startowym – można jednak zapobiec jego kurczeniu. Przynajmniej chcę w to wierzyć.
Zresztą… ech! Nadal to kocham.
III
Oto więc mój kramik, drogi Stały Czytelniku. Tej nocy sprzedaję po trochu wszystkiego – jest potwór, który wygląda jak samochód (echo Christine), człowiek, który zabija pisaniem nekrologów, czytnik e-booków otwierający dostęp do światów równoległych, no i ten największy przebój wszech czasów, kres rasy ludzkiej. Najchętniej handluję tymi rzeczami, kiedy inni przekupnie dawno poszli do domu, gdy ulice opustoszały i nad kanionami miasta unosi się zimny sierp księżyca. To wtedy lubię rozpościerać koc i wykładać mój towar.
Starczy tego gadania. To co, może teraz chciałbyś coś kupić? Wszystko, co widzisz, jest dziełem moich rąk i choć kocham wszystkie te rzeczy i każdą z osobna, chętnie je sprzedam, bo powstały specjalnie dla Ciebie. Jeśli chcesz, możesz je obejrzeć z bliska, ale ostrzegam, bądź ostrożny.
Najlepsze z nich mają kły.
6 sierpnia 2014Kiedy miałem dziewiętnaście lat i studiowałem na Uniwersytecie Maine, często jeździłem z Orono do małego miasta Durham, w moich książkach zwykle przedstawianego jako Harlow. Odbywałem tę podróż mniej więcej co trzeci weekend, żeby zobaczyć się z moją dziewczyną… i, przy okazji, z moją matką. Miałem wtedy forda kombi rocznik ’61: sześć cylindrów, trzy biegi zmieniane drążkiem przy kierownicy (spytajcie swoich ojców, co to był za wóz). Dostałem go po moim bracie, Davidzie.
W tamtych czasach autostrada I-95 była mniej uczęszczana i po wakacjach, kiedy letnicy wracali do swojego powszedniego życia, długimi odcinkami często nie napotykało się ani jednego samochodu. Oczywiście, nie istniały jeszcze telefony komórkowe. W razie awarii wozu miałeś dwie możliwości: naprawić go samemu albo czekać, aż zatrzyma się jakiś samarytanin i podwiezie cię do najbliższego warsztatu.
Podczas tej dwieściepięćdziesięciokilometrowej jazdy szczególnym lękiem napawał mnie sto trzydziesty piąty kilometr, odcinek biegnący przez zupełne pustkowie między Gardiner a Lewiston. Byłem święcie przekonany, że jeśli mój stary gruchot się rozkraczy, stanie się to właśnie tam. Wyobrażałem sobie, jak stoi, samotny i porzucony, na poboczu. Czy ktoś zatrzymałby się, żeby sprawdzić, czy kierowcy nic się nie stało? Czy nie leży na przednim siedzeniu, powalony atakiem serca? Oczywiście, że by sprawdził. Samarytanie są wszędzie, zwłaszcza na głuchej prowincji. Ludzie ze wsi troszczą się o swoich.
Pomyślałem sobie jednak: a gdyby mój rzęch był wabikiem? Potworną pułapką na nieostrożnych? Uznałem, że to materiał na dobre opowiadanie, i miałem rację. Było dobre. Zatytułowałem je „135. kilometr”. Nigdy nie napisałem jego ostatecznej wersji, a tym bardziej go nie opublikowałem, bo gdzieś się zapodziało. W tamtych czasach regularnie brałem LSD i ciągle coś gubiłem. Także, krótkimi okresami, rozum.
Przenieśmy się prawie czterdzieści lat później. Choć w dwudziestym pierwszym wieku długim odcinkiem I-95 przecinającym Maine jeździ więcej samochodów, po wakacjach ruch wciąż jest mały, a cięcia budżetowe zmusiły władze stanu do zamknięcia wielu przydrożnych parkingów. Na jednym z nich, przy zjeździe na Lewiston, była stacja benzynowa z Burger Kingiem (w którym skonsumowałem masę Whopperów). Stała opuszczona, coraz smutniejsza i coraz bardziej zaniedbana, za barierkami z napisem ZAKAZ WJAZDU grodzącymi wjazd i wyjazd. Mroźne zimy zniszczyły nawierzchnię parkingu i z pęknięć w asfalcie powyrastały chwasty.
Kiedy pewnego dnia tamtędy przejeżdżałem, przypomniało mi się moje stare opowiadanie i postanowiłem napisać je od nowa. Ponieważ opuszczony parking był nieco dalej na południe niż przerażający sto trzydziesty piąty kilometr, musiałem zmienić tytuł. Poza tym wszystko jest chyba mniej więcej tak jak w oryginale. Ta oaza na autostradzie może już zniknęła – jak mój stary ford, moja dawna dziewczyna i wiele moich dawnych złych nawyków – ale opowieść pozostaje. Jest jedną z moich ulubionych.130. KILOMETR
1. PETE SIMMONS (huffy ’07)
– Nie możesz pojechać ze mną – powiedział jego starszy brat.
George mówił zniżonym głosem, choć jego kumple – grupa dwunasto- i trzynastolatków z osiedla, którzy nazywali siebie Gangsterami Szos – byli daleko, na końcu przecznicy. Czekali na niego. Dość niecierpliwie.
– To zbyt niebezpieczne.
– Nie boję się – odparł Pete całkiem śmiało, chociaż tak naprawdę trochę się bał. George i jego kumple wybierali się do piaskowni za kręgielnią. Tam będą oddawać się zabawie, którą wymyślił Normie Therriault, szef Gangsterów Szos, a zabawa nazywała się Desant Z Piekła. Polegała na tym, że pędziłeś rowerem wyboistą ścieżką na skraj wyrobiska, krzycząc na całe gardło „Gangsterzy rządzą!”, i zaraz za krawędzią dołu musiałeś wyskoczyć z siodełka. Piaskownia miała może trzy metry głębokości, wyznaczony obszar lądowania był miękki, ale prędzej czy później ktoś spadnie na żwir zamiast piasku i ani chybi złamie rękę albo kostkę. Nawet Pete zdawał sobie z tego sprawę (choć poniekąd rozumiał, dlaczego stanowiło to dodatkową atrakcję). Wtedy o wszystkim dowiedzą się rodzice i Desant Z Piekła się skończy. Na razie jednak chłopcy – bez kasków, oczywiście – mogli wyżywać się w zabawie.
George wiedział, iż nie może pozwolić bratu w niej uczestniczyć; miał się nim opiekować, podczas gdy rodzice byli w pracy. Gdyby Pete rozwalił swojego huffy’ego na dnie wyrobiska, on pewnie dostałby tydzień szlabanu. Gdyby złamał rękę – miesiąc. A gdyby – Boże uchowaj! – jego brat skręcił sobie kark, George chyba nie wyszedłby ze swojego pokoju do studiów.
Poza tym, kochał tego smroda.
– Posiedź tu – przykazał George. – Za parę godzin wrócimy.
– Z kim mam posiedzieć? – spytał Pete. Trwały ferie wiosenne i wszystkich jego kumpli, tych, których matka nazywała „odpowiednimi wiekowo”, gdzieś wymiotło. Paru pojechało do Disney World w Orlando. Na myśl o tym serce Pete’a wypełniało się zawiścią i zazdrością; paskudna, ale dziwnie smakowita mieszanka.
– Posiedź i tyle – powtórzył George. – Skocz do sklepu czy coś. – Wygrzebał z kieszeni dwa zmięte banknoty z Waszyngtonem. – Masz kasę.
Pete spojrzał na nie.
– O rany, kupię sobie corvette’a. Może dwa.
– Rusz się, Simmons, bo pojedziemy bez ciebie! – wrzasnął Normie.
– Już! – odkrzyknął George. Potem, zniżonym głosem, do brata: – Weź te pieniądze, nie bądź glut.
Pete przyjął banknoty.
– Nawet przyniosłem lupę. Chciałem im pokazać…
– Widzieli tę dziecinną sztuczkę tysiąc razy – przerwał mu George, ale gdy zobaczył opadające kąciki ust Pete’a, spróbował złagodzić cios. – Zresztą, spójrz na niebo, młotku. W pochmurny dzień niczego lupą nie podpalisz. Posiedź tu. Kiedy wrócę, zagramy w okręty na komputerze czy coś.
– No dobra, cieniasie! – krzyknął Normie. – Na razie, pozdrów Kazię!
– Muszę lecieć – powiedział George. – Tylko cię proszę: nie pakuj się w żadne kłopoty. Zostań na osiedlu.
– Zobaczysz, złamiesz kręgosłup i będziesz, kurde, sparaliżowany do końca życia – rzucił Pete… po czym pospiesznie splunął między rozłożonymi palcami, żeby odczynić klątwę. – Powodzenia! – zawołał. – Skocz najdalej!
George podziękował machnięciem ręki, ale się nie obejrzał. Stanął na pedałach swojego roweru, dużego schwinna, który Pete podziwiał, ale nie umiał na nim jeździć (raz spróbował i wyłożył się w połowie podjazdu). Pete patrzył, jak brat rozpędza się i w pogoni za swoimi ziomami mknie w głąb zabudowanej domami jednorodzinnymi przecznicy na przedmieściach Auburn.
A potem został sam.
Wyjął lupę z torby rowerowej i przysunął soczewkę do przedramienia, ale nie było ani punkcika światła, ani ciepła. Spojrzał posępnie na nisko wiszące chmury i schował lupę. Była dobra, marki Richforth. Dostał ją na ostatnie Boże Narodzenie; miała mu pomóc w pracy nad szkolnym projektem naukowym, fermą mrówek.
– Skończy w garażu i będzie zbierać kurz – prorokował ojciec, ale choć ferma mrówek została oficjalnie zaprezentowana w lutym (Pete i jego partnerka, Tammy Witham, dostali po piątce) i projekt się skończył, lupa jeszcze się Pete’owi nie znudziła. Najbardziej lubił wypalać na podwórku dziury w kartkach papieru.
Dziś jednak nic z tego. Dzisiaj popołudnie ciągnęło się przed nim jak pustynia. Mógł wrócić do domu i pooglądać telewizję, ale ojciec zablokował wszystkie ciekawe kanały, kiedy odkrył, że George nagrywał na DVR Zakazane imperium, pełne gangsterów z dawnych lat i gołych cycków. Podobna blokada była na komputerze Pete’a i jeszcze nie znalazł sposobu, żeby ją obejść, choć wiedział, że da radę; to tylko kwestia czasu.
No i?
– No i co – powiedział cichym głosem i powoli popedałował w stronę końca Murphy Street. – No i… kurwa… co.
Za mały na Desant Z Piekła, bo to zbyt niebezpieczne. Do dupy. Gdyby tak wymyślił coś, co pokazałoby George’owi, Normiemu i reszcie Gangsterów, że nawet małe dzieci mogą stawić czoło niebez…
I wtedy wpadł na pomysł. Mógłby rozejrzeć się po opuszczonym parkingu przy autostradzie. Nie sądził, by starsze chłopaki znały to miejsce, bo sam usłyszał o nim od rówieśnika, Craiga Gagnona. Opowiadał, że zeszłej jesieni był tam z paroma kolegami, dziesięciolatkami. Jasne, mógł bujać, ale Pete go o to nie podejrzewał. Craig podał za dużo szczegółów, a nie był typem dzieciaka, który potrafi zmyślać. Ot, taki matołek, prawdę mówiąc.
Teraz, kiedy miał ustalony cel, Pete zaczął szybciej pedałować. Na końcu Murphy Street skręcił w lewo, na Hyacinth. Chodnik był pusty, ulicą nie jechał żaden samochód. U państwa Rossignol wył odkurzacz, poza tym okolica wyglądała jak uśpiona albo wymarła. Domyślał się, że tak naprawdę wszyscy są w pracy, tak samo jak jego rodzice.
Odbił w prawo na Rosewood Terrace, mijając żółty znak z napisem ŚLEPA ULICA. Na Rosewood było tylko kilkanaście domów. Ulica kończyła się ogrodzeniem z siatki. Za nim tylko gęste krzaki i rosochate, dziko wyrosłe drzewa. Kiedy Pete podjechał już blisko siatki (i zawieszonej na niej nie wiedzieć po co tabliczki BRAK PRZEJAZDU), przestał pedałować i resztę drogi pokonał siłą rozpędu.
Rozumiał – mgliście – że choć postrzegał George’a i jego Gangsterów jako Starszych Chłopaków (a Gangsterzy postrzegali tak siebie na pewno), to prawdziwymi Starszymi Chłopakami byli nie oni, tylko nastoletni twardziele, ci mieli prawa jazdy i dziewczyny. Prawdziwe Starsze Chłopaki chodziły do szkoły średniej. Lubiły pić, palić trawę, słuchać heavy metalu albo hip-hopu i lizać się ze swoimi dziewczynami.
Tym celom służył opuszczony parking przy autostradzie.
Pete zsiadł z huffy’ego i rozejrzał się, czy nikt nie patrzy. Nie było żywej duszy. Nawet wkurzających bliźniaczek Cross, które w czasie wolnym od szkoły lubiły skakać na skakankach (w tandemie) po całym osiedlu. Jak dla niego, to cud.
Niedaleko słyszał jednostajny szum samochodów jadących I-95 na południe do Portland i na północ do Augusty.
Nawet jeśli Craig mówił prawdę, pewnie już naprawili ogrodzenie, pomyślał Pete. Taki już dzisiaj mam dzień.
A kiedy się pochylił, zauważył, że ogrodzenie tylko wyglądało na nieuszkodzone. Ktoś (pewnie Starszy Chłopak, który dawno powiększył grono nudnych Młodych Dorosłych) przeciął sploty siatki w prostej linii od góry do dołu. Pete rozejrzał się jeszcze raz, wsunął palce w metalowe romby i pchnął. Spodziewał się oporu, niepotrzebnie. Rozcięty odcinek siatki rozchylił się jak brama na wiejskie podwórze. Czyli Naprawdę Starsze Chłopaki rzeczywiście tędy wchodziły. Juhu.
W sumie to logiczne, jak o tym pomyśleć. Może i mieli prawa jazdy, lecz wjazd i wyjazd z parkingu na sto trzydziestym kilometrze były zagrodzone dużymi pomarańczowymi beczkami, których używają drogowcy. Trawa wyrastała z popękanego asfaltu na opuszczonych miejscach postojowych. Pete tysiące razy widział to na własne oczy, kiedy przejeżdżał tamtędy szkolnym autobusem wożącym go autostradą I-95 z Laurelwood na oddaloną o trzy zjazdy Sabattus Street, przy której stała szkoła podstawowa numer 3 w Auburn, znana też jako Alcatraz.
Zanim ten parking zamknięto, była na nim stacja benzynowa, Burger King, TCBY i Sbarro. Tata Pete’a mówił, że zamknęli dlatego, bo przy autostradzie powstało za dużo parkingów i stanu nie stać na utrzymanie ich wszystkich.
Pete przeprowadził rower przez szczelinę w siatce i starannie zamknął prowizoryczną bramę, tak by wszystkie rombowe oczka były równe i ogrodzenie wyglądało na nienaruszone. Ruszył w stronę ściany krzewów, uważając, żeby nie przejechać po odłamkach rozbitego szkła (po tej stronie siatki leżało ich dużo). Zaczął wypatrywać tego, co gdzieś tutaj być musiało; wskazywało na to rozcięte ogrodzenie.
I wtedy to zobaczył, oznakowane zadeptanymi petami i kilkoma butelkami po piwie i napojach: ścieżkę prowadzącą w głąb zarośli. Wszedł na nią z rowerem. Wysokie krzaki wchłonęły go. Za jego plecami Rosewood Terrace przeżywała we śnie kolejny pochmurny wiosenny dzień.
Zupełnie jakby Pete’a Simmonsa w ogóle nigdy tam nie było.
Ścieżka od ogrodzenia na parking miała, według oceny Pete’a, jakieś osiemset metrów długości i co krok napotykał na niej ślady obecności Starszych Chłopaków: pół tuzina małych brązowych buteleczek (dwie z wciąż przyczepionymi łyżeczkami do koki oblepionymi zaschłymi glutami), torebki po przekąskach, wykończone koronką majtki wiszące na krzaku (na oko Pete’a były tu dość długo, może z pięćdziesiąt lat) i – dobra jest! – opróżnioną do połowy, ale szczelnie zakręconą butelkę wódki Popov. Po krótkiej wewnętrznej dyskusji z samym sobą schował ją do torby rowerowej razem z lupą, najnowszym „Locke and Key” i kilkoma podwójnymi oreo w woreczku strunowym.
Przeprowadził rower przez leniwie płynący strumyk i rach-ciach, już był na tyłach parkingu. Przed sobą miał następne ogrodzenie z siatki, ono jednak też było rozcięte, więc bez trudu prześlizgnął się na drugą stronę. Dalej ścieżka biegła przez wysoką trawę na tylny parking. Tam, domyślił się, podjeżdżały wozy dostawcze. Blisko budynku widział ciemniejsze prostokąty na asfalcie, ślady po kontenerach na śmieci. Opuścił nóżkę huffy’ego i postawił go na jednym z nich.
Z mocno walącym sercem myślał, co dalej. Włamanie, miśku. Za to zamykają w więzieniu. Ale czy to będzie włamanie, jeśli znajdzie otwarte drzwi albo poluzowaną deskę na jednym z okien? Pewnie nazwaliby to nieuprawnionym wejściem, ale czy to w ogóle przestępstwo?
W głębi ducha wiedział, że tak, domyślał się jednak, że za samo wejście, bez włamania, nie wsadziliby go do więzienia. Ale czy nie po to tutaj przyszedł, żeby podjąć ryzyko? Zrobić coś, czym potem będzie mógł się pochwalić Normiemu, George’owi i reszcie Gangsterów Szos?
Poza tym, jasne, bał się, ale przynajmniej już się nie nudził.
Spróbował otworzyć drzwi z wyblakłą tabliczką TYLKO DLA PERSONELU. Okazały się zamknięte, na amen – nie ustąpiły ani o milimetr. Obok nich były dwa okna, na oko szczelnie zabite deskami. Wtedy przypomniał sobie ogrodzenie z siatki, które tylko wyglądało na nieuszkodzone, i nacisnął deski ręką. Nic z tego. Trochę mu ulżyło. Gdyby chciał, mógłby zrezygnować i miałby usprawiedliwienie.
Tyle że… Naprawdę Starsze Chłopaki jakoś wchodziły do środka. Na pewno. A skoro tak, to którędy? Od frontu? Tam, gdzie byłoby ich widać z autostrady? Może tak, jeśli przychodzili nocą, ale Pete nie miał zamiaru ryzykować w biały dzień. Nie w czasie, kiedy każdy przejeżdżający kierowca z komórką mógł zadzwonić na 911 i powiedzieć: „Chciałem tylko zgłosić, że jakiś szczyl pęta się po parkingu na 130. kilometrze. Wie pani, tam, gdzie kiedyś był Burger King”.
Wolałbym złamać rękę na Desancie Z Piekła, niż musieć zadzwonić do rodziców z koszar policji stanowej w Gray. Ba, wolałbym złamać obie ręce i jeszcze przyciąć sobie wacka rozporkiem.
No, to może niekoniecznie.
Podszedł do rampy przeładunkowej i tam znów: dobra jest. U stóp betonowego podwyższenia walały się dziesiątki zadeptanych petów, a także jeszcze kilka brązowych buteleczek otaczających swojego pana i władcę: ciemnozieloną butelkę Ny-Quil. Szczyt rampy, gdzie duże ciężarówki podjeżdżały tyłem, żeby wyładować towar, był na wysokości oczu Pete’a, ale w kruszejącym cemencie powstały szczeliny, takie w sam raz, żeby zwinny dzieciak w trampkach Chuck Taylor miał gdzie oprzeć nogi. Pete podniósł ręce nad głowę, wczepił palce w popękaną powierzchnię rampy… a dalej już, jak to mówią, samo poszło.
Na rampie było wyblakłe czerwone graffiti EDWARD LITTLE TO NAJLEPSZA BUDA, RED EDDIES RZĄDZĄ. Nieprawda, pomyślał Pete, rządzą Gangsterzy Szos. Popatrzył wokół z wysoka, uśmiechnął się szeroko i powiedział:
– A właściwie to ja rządzę.
I stojąc tam, nad pustym parkingiem na tyłach budynku, czuł, że to jest prawda. Przynajmniej na razie.
Zszedł na dół – tak tylko, by się upewnić, że da radę – po czym przypomniał sobie o rzeczach w torbie rowerowej. Zapasach na wypadek, gdyby zdecydował się spędzić tu całe popołudnie, badając teren i tak dalej. Zastanowił się, co ze sobą zabrać, po czym postanowił odpiąć torbę i wziąć wszystko. Nawet lupa mogła się przydać. W jego głowie zamajaczyła niewyraźna wizja: mały detektyw znajduje na opuszczonym parkingu ofiarę morderstwa i rozwiązuje sprawę, zanim policja dowiaduje się, że w ogóle doszło do przestępstwa. Już widział, jak mówi Gangsterom słuchającym z opadniętymi szczękami, że to była bułka z masłem. Elementarne, drogie jełopy.
Bzdura, oczywiście, ale fajnie byłoby poudawać.
Dźwignął torbę na rampę przeładunkową (ostrożnie z uwagi na opróżnioną do połowy flaszkę wódki), po czym wdrapał się z powrotem na górę. Do środka prowadziła brama z blachy falistej, wysoka na co najmniej cztery metry i zamknięta na nie jedną, lecz dwie ogromniaste kłódki, ale osadzone w niej były mniejsze drzwi, wielkości człowieka. Pete chwycił gałkę. Nie przekręciła się, drzwi nie otwierały się też, kiedy je pchał i ciągnął, jednak jakby trochę ustępowały. Nawet więcej niż trochę. Spojrzał w dół i zobaczył, że ktoś wetknął u dołu drewniany klin; to się nazywa pewne zabezpieczenie. Z drugiej strony, czego się spodziewać po małolatach naćpanych koką i syropem na kaszel?
Pete wyciągnął klin i kiedy tym razem pchnął drzwi, otworzyły się ze skrzypieniem.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
OD AUTORA
WSTĘP
130. KILOMETR
PREMIUM HARMONY
BATMAN I ROBIN WDAJĄ SIĘ W SCYSJĘ
WYDMA
WREDNY DZIECIAK
ŚMIERĆ
KOŚCIÓŁ Z KOŚCI
MORALNOŚĆ
ŻYCIE PO ŻYCIU
UR
HERMAN WOUK JESZCZE ŻYJE
KIEPSKIE SAMOPOCZUCIE
BILLY BLOKADA
PAN CIACHO
TOMMY
ZIELONY BOŻEK CIERPIENIA
TEN AUTOBUS TO INNY ŚWIAT
NEKROLOGI
PIJACKIE FAJERWERKI
LETNI GROM