- W empik go
Beatrice - ebook
Beatrice - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 211 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Komarowie nie zajmowali wybitnego stanowiska w Rzeczypospolitej. Że starą ruską szlachtą byli – nie ulega wątpliwości; już bowiem w początku XVI w. posiadali horodnię w zamku bracławskim, nadto kawał ziemi zwanej Strzeleżanami, a położonej nad Bohem. Wrychle jednak znikają z płaszczyzn ukrainnych, przenoszą się na Białoruś, gdzie tworzą linię używającą własnego herbu, oraz na Ruś Czerwoną, gdzie jako Korczakowie są znani. Pozostali na kresach wsiąkają w gmin, albo drobnymi dzierżawami chodzą. Mamy więc na początku zeszłego wieku mieszczanina tego nazwiska w Chwastowie, który dowodzi kupą „swawolnych hultajów”; o sto lat wcześniej, bardzo poważnego woźnego „generała województwa kijowskiego, szlachetnego Stefana Komara”; mamy wreszcie protopopa owruckiego Siemiona, który zaprzątał sobą ówczesną społeczność kresową, zadarł się bowiem z archimandrią, zawieszony w funkcjach kapłańskich, dlatego że po owdowieniu po raz wtóry się ożenił. Dopiero przyjęcie zjednoczonego obrządku gorszącej tej sprawie kres położyło.
Pan Stanisław Delfin Komar, hr. Korczak, właśnie należał do ubogiej rodziny osiadłej w ziemi lwowskiej na skromnym chudej gleby kawałku. Rodzina składała się z ojca, trzech braci i siostry; należało więc szukać chleba po świecie. Bohater nasz, niedługo myśląc, zaciągnął się do wojska polskiego, już dobrze po pierwszym kraju zaborze. Na szali wyboru zaważył interes osobisty, proces z rodziną Kossakowskich o ogromne dobra, lezące w granicach uszczuplone] Rzeczypospolitej Opowiedzmy tu przebieg owych usiłowań młodego żołnierza, choćby dlatego, ze powodzenie jego późniejsze przypisywano nie szczególnemu zbiegowi okoliczności, ale pewnym wpływom ubocznym
Mikołaj Kaźmirz Kossakowski, podsędek bracławski, pan na Twierdzy i Bohorodczanach, miał dwie żony. Pierwsza, Tacjanna Strzyzow-ska (a połączył sią z nią sakramentem w r. 1640), powiła mu córką Krystynę Konstancję. Po zgonie pierwszej dozgonnej towarzyszki, zmarłej w r 1645, pan podsędek po raz wtóry ponowił śluby małżeńskie z Zofią Czuryłówną, primo voto Czetwertyńską. Z niej doczekał się męskiego potomstwa. Obie wniosły mu spore obszary ziemi w posagu, ostatnia wszakże znacznie większe od pierwszej. Otóż jedyna córka pana podsędka z pierwszego małżeństwa, Krystyna Konstancja, wyszła za Jakuba Komara, ubogiego szlachcica, którego teść zbył niewielką sumą pieniężną, obiecując po najdłuższym życiu zwrot całej schedy; do tego jednak nie przyszło. Mąż więc miał zawsze pretensje do posagu macierzystego żony, przekazał je swoim spadkobiercom, może się nawet i w sądach manifestował, ale Kossakowscy byli już tyle możni, że nie mógł im sprostać chudopachołek. W lat sto po zgonie podsędka bracławskiego (1661) umarł jego prawnuk Stanisław Kossakowski, kasztelan kamieński (d. 1 marca r. 1761), ostatni z tej linii.
Ożeniony on był z Katarzyną Potocką, słynną „mądrochą”. Dobra na Rusi Czerwonej położone przekazał jej na własność, na podolskich zaś i bracławskich oparł dożywocie. Do tego właśnie dożywocia rościli pretensję Komarowie. Prawnuk Jakuba zakrzątał się około procesu energicznie; spadek był ogromny, prawie bajeczny dla biednego szlachcica, jakby w dobie obecnej po nieznanym wujaszku w Ameryce, wynosił bowiem kilkanaście milionów złotych. Do spadku miało prawo sześć osób, może uboższych od pana Stanisława, a może mniej przedsiębiorczych i odważnych od niego, mianowicie: Zamysłowska, ks. Franciszek Rospini, eks-pijar, i czterech Komarów, nie licząc braci i siostry, jedną z nim stanowiących schedę.
Młodzieniec zawarł z krewnymi umowę, otrzymał cesją wszystkich pretensji na własną osobę, poczynił pewne zobowiązania, i z pustą kaletą a sporym foliantem dokumentów podążył w r. 1789 nad Wisłę, zaciągnął się do kawalerii narodowej, że zaś chodziło mu nie o militarną kreseytywę, ale o wykazanie praw do spadku, w podolskim województwie „sytuowanego”, więc się przeniósł do regimentu stojącego w okolicy Latyczowa. Podział drugi kraju zastał go tutaj w stopniu porucznika. Naturalnie, że po wykonaniu przysięgi zaciągnął się do armii rosyjskiej.
Mężczyzna piękny, zręczny, nie bez ogłady, umiejący się akomodować, ulubieńcem został generała Lubowidzkiego, dowódcy ukraińskiej dywizji; kiedy więc ten ostatni, w połowie r. 1793, otrzymał rozkaz przybycia do Petersburga, z żądaniem, by przywiózł z sobą kilku polskich oficerów różnej broni, bo cesarzowa chciała się przypatrzyć „uniformom” wojska Rzeczypospolitej, wówczas w liczbie wybranych znalazł się i Stanisław Delfin Komar. Towarzyszami jego byli – Pora – dowski, oficer pułku lekkokonnego, i Seweryn Bukar, jako reprezentant artylerii polowej. Delegacja owa doznała grzecznego przyjęcia, młodsi też kompanowie generała korzystali z sympatii; żadnego balu, żadnej fety dworskiej nie opuścili, na nabożeństwa nawet do pałacowej („przydwornej”) uczęszczali kaplicy… Pierwsi dwaj zostali wrychle wcieleni do sztabu Płatona Zubowa. Komar bardzo się hrabiemu, w Zimowym rezydującemu dworcu, podobał; to mu pomogło do pomyślnego ukończenia procesu, ciągnącego się nieledwie półtora wieku. A dostał się ten proces do rąk cesarzowej z tego mianowicie powodu: Prawo, świeżo ogłoszone, chciało, żeby wszyscy mieszkańcy niedawno wcielonych do Rosji prowincji, należący do… uprzywilejowanego stanu, w pewnym z góry określonym terminie albo wykonali przysięgę na wierność nowej władzy, albo jeżeli się na to nie zgodzą, wyprzedali się i wynieśli za granicę, w przeciwnym bowiem wypadku majątek ich w ziemi ulegnie konfiskacie i wejdzie w skład dóbr państwa, hojnie potem rozdarowanych dygnitarzom rosyjskim. Kasztelanowa kamieńska mieszkała wówczas przeważnie we Lwowie albo w Krystynopohi w Galicji, nie zgłosiła się nawet na Podole, choć ją miejscowe władze administracyjne oszczędzały, ze względu na bliskie pokrewieństwo ze Szczęsnym Potockim, posiadającym wielkie u dworu zachowanie. Termin prolongowano – i to nie pomogło; wówczas doniesiono o wszystkim cesarzowej, a poznała ona w młodości „mądrochę”, spotykały się z sobą na jednym z dworów niemieckich, w Dreźnie czy Wiedniu: młoda księżniczka podobno wyróżniała wśród innych rezolutną Polkę; z czasem jednak, wskutek zmiany okoliczności, w dwóch przeciwnych oparły się obozach. Kiedy więc Katarzyna cesarzowa dowiedziała się, że druga Katarzyna Kossakowska nie chce wykonać homagium, że wreszcie dobra podolskie znajdują się tylko pod jej dożywociem, dała rozkaz, by wstrzymano się z ich konfiskatą i zwrócono je spadkobiercom. Pan Stanisław Komar skorzystał z chwili szczęśliwej, przedstawił swoje pretensje, pełnomocnictwa rodziny i już w końcu r. 1795 wszedł w posiadanie spadku nie tylko po Strzyżowskich, ale i po Czuryłach. Część mała tylko odpadła, mianowicie trzy wioski (Olczydajów, Kukawka i Niszowce), z których dwie pierwsze trochę wcześniej nadane zostały dziedzictwem generał-majorowi Herakliuszowi Morkowowi, a trzecia Walentemu Esterhazemu , posłowi Ludwika XVI. Na osiem więc lat przed zgonem dożywotniczki został panem, rozległych włości. Czy zawarł z nią jaką umowę z tego powodu, wątpię bardzo; kasztelanowa niechybnie na żaden by się nie zgodziła kompromis. Z zobowiązań danych rodzinie musiał się wywiązać, bo ta pretensji do niego nie zamanifestowała. W Petersburgu doczekał się zgonu Katarzyny; po wstąpieniu na tron jej syna wziął dymisję i jako wysłużony major gwardii osiadł na Podolu, w samej sile wieku, dobiegał bowiem wówczas ledwie lat trzydziestu.
Naraz przybywał prowincji kresowej bardzo zamożny obywatel – bardzo, rachunkiem to wykażemy. Ze schedy niegdyś własnością Czuryłów będącej otrzymał klucz Kuryłowiecki, Równiański, Honorowiecki i część Ozarzynieckiego, razem 2 miasteczka i 23 wioski, osadzone 6764 poddanymi. Do tego z czasem przykupił od Jordanów dobra Żwanieckie, od ks. Fryderyka Lubomirskiego Czerniejowice, od Potockich dobra Płocie (Płotiańskie państwo w bałckim powiecie), tak że w końcu dziedzictwo jego obejmowało 140 000 morgów ziemi, z których 20 000 pięknego lasu budulcowego, a na tym obszarze znajdowały się 4 miasteczka i 36 osad wiejskich, w których liczono 10 173 „dusz męskich” do pańszczyzny obowiązanych.
Na początku bieżącego stulecia Komar ożenił się z p. Honoratą Orłowską, rezydencją założył w Kuryłowcach i podniósł do tego stopnia dobrobytu materialnego, że je poczęto nazywać murowanymi. Życie się zapowiadało pogodne, ba, nawet wesołe, tym bardziej że nie zamącały go troski o byt powszedni, tak zwyczajne jeszcze niedawno; nie zamącały go przekonania polityczne, rozdzierające całą Europę na rozmaite niechętne sobie stronnictwa; piosenka legionów nie miała tu dostępu, ale też i inne wezwania zbywano obojętnie. Epikureizm w ciasne ujęty ramy stanowił główne zadanie, a obok niego niewinna żądza zdobycia stanowiska, zawsze jednak w skromnych granicach prowincjonalnych, żądza zaprowadzenia porządków i nawyknień na wielkim przyjętych świecie. Pani pochodziła z zamożnej miejscowej rodziny, ulegała wpływom męża, a ten znad Newy przywiózł pewne zwyczaje; reszty dokonało towarzystwo emigrantów francuskich.
Szczątki tych dobrowolnych legitymistów tułaczów potrafiły się w południowych zaaklimatyzować prowincjach. Panie pełniły funkcje towarzyszek dorastających panienek, guwernantek drobiazgu, wreszcie przyjaciółek domu; panowie odegrywali nie zawsze szczęśliwie rolę mentorów, a w ostateczności masztalerzów, kamerdynerów, ogrodników, nawet kucharzy. Wszyscy zaś nieustannnie kładli do ucha powolnym słuchaczom cudowne opowieści o Francji, o cywilizowanym Paryżu. Dlaczegóż nie poznać tego wykwintnego miasta? – myślał niejeden szlachcic, zwłaszcza, jeżeli do gleby, do strzechy rodzinnej nie był zbyt przywiązany, a worek pełny grosza posiadał. Pan Stanisław Delfin znajdował się w podobnym położeniu; wybrał się więc za granicę z małżonką i – wrócił stamtąd oczarowany do tego stopnia, że periodycznie potem przedsiębrał pielgrzymki do gniazda cywilizacji wszechświatowej i w końcu sam do szpiku kości sfrancuział. Że jednak rozumnie używał dostatków, a gospodarstwo raz nakręcone szło dobrze, że miał lata pomyślne, a do takich zaliczano kilka po r. 1812 następujących, więc z tych milionów złotych rocznej intraty zostawało jeszcze na przykupienie nowego kawałka i na upiększenie Kuryłowiec.
Trzeba mu przyznać, że miał gust; stworzył też rezydencją przepiękną, najpiękniejszą na Podolu. Wprawdzie nadawała się po temu i miejscowość. Wartki Żwan, dopływ Dniestrowy, biegł tu w głębokiej kotlinie, zakreślając duże półkole; na brzegu jego urwistym, piętrzącym się majestatycznie, mieszkańcy epoki przedhistorycznej zbudowali z olbrzymich głazów zamczysko czy świątynię, istna praca cyklopów, kamienie połączone z sobą za pośrednictwem klinowatych dodatków – cementu nigdzie ani śladu. Z biegiem czasu świątynię czy zamczysko opuszczono; w rumach rozgospodarowali się Czuryłowie, klecąc tu warowną placówkę, a i ta poszła w rozsypkę. Fundamenty owe, na krawędzi przepaścistego brzegu rzucone, ostały się do dzisiaj i stanowią ogrodzenie dziedzińca; na nim właśnie stanął pałac przez pana Stanisława Delfina zbudowany. Na wspaniałych arkadach, pod którymi rozsiadła się obszerna cieplarnia, rzucono terasę kamienną, a z niej wyrasta długi równoległobok o dwóch piętrach, z płaskim dachem i kolumnadą biegnącą dokoła, na wzór słynnej kolumnady paryskiego Luwru. Między miasteczkiem a pałacem rozściela się park wspaniały, jar wypełnia ogród, po spadzistych brzegach wiją się drogi żwirowe, pełno wszędzie harmonijnie ugrupowanej zieleni; rezydencją owę pańską zamyka most ciosowy, po którym przebiega gościniec. Z czasem w ogrodzie tym stanęło kilka pięknych domków: mały, zgrabny jak pieścidełko – myśliwski, większy, zwany gospodą, gdzie zwykle gości lokowano, i trzeci, najbliższy mostu, w wieńcu drzew ukryty, z balkonem zawieszonym nad przepaścią i z widokiem cudownym rozścielającym się dokoła. W noc majową, kiedy księżyc oblewa okolice snopem bladych promieni, wśród ciszy uroczystej, na balkonie tym przemarzyć można niepostrzeżenie bardzo długie godziny.
Zaznaczamy, że w sumariuszu lustracyjnym zabudowań dworskich ustronie to nosiło nazwę letniego pani Delfiny Potockiej mieszkania. Niewielkie, ale bardzo wygodne gniazdko; trzy pokoje parterowe dla służby, trzy na piętrze – sypialnia, gabinet do pracy i salka do owego przytykająca balkonu, pełne słonecznego światła we dnie. U stóp ustronia wartka rzeczułka, kilka strumieni do niej nie opodal wpada, tworząc szemrzące kaskady; na przeciwnym brzegu kmiece chaty, schludne, bukietami ze słoneczników, malw i ostrózki obramowane; od mostu biegnie gościniec wysadzony topolami; na prawo tło obrazu wypełniają klomby; na lewo, wzdłuż pobrzeza i polanek do niego przytykających, budynki gospodarskie i fabryczne, kędyś w głębi ledwie okiem dojrzane.
Naturalnie, że pałac posiadał stosowne umeblowanie, na modłę przyjętą w zamożnych domach francuskich; służba liczna zamiejscowa, gościnność, choć o polorze cudzoziemskim, ale swojska, staroszlachecka. W początkach wyszukana ta delikatność dla przybywających w odwiedziny wielu scen śmiesznych bywała powodem. Zdarzało się na przykład, że szlachcic starego autoramentu zjeżdżał do kuryłowieckiego pana; na spotkanie gościa wybiegał marszałek dworu (burgrabia), (panowie ówcześni utrzymywali dygnitarzy tego rodzaju) i wdzięcznie witając przybysza, prowadził go do gospody, gdzie się znajdowały tak zwane „gościnne apartamenta”, bo przecie z podróży, nim się paniom sprezentuje, zechce się stosownie przyodziać. Szlachcic nie rozumiał tej subtelności; z Francuzem nadskakującym rozmówić mu się było trudno, rozgospodarowywał się i czekał, by go zaproszono do pałacu. Marszałek znów wyraźny miał rozkaz, by gościowi dogadzał we wszystkim i nie krępował jego swobody; więc w porze oznaczonej stawił się kredencerz z serwetą przez ramię, proponując jadło, odpowiednie dnia porze itd., itd. Nieporozumienie przeciągało się kilka godzin, nim przybyły zrozumiał, że są to następstwa wyrafinowanej grzeczności. Głośno więc sarkał drobiazg okoliczny na zwyczaje kuryłowieckie i powoli się też usuwał od pana Stanisława.
Nie przyczyniała się do powiększania popularności i rodzina samego pana; pretendenci do spadku po Kossakowskim wyrastali jak grzyby po deszczu, nie bacząc na to, że szczęśliwy sukcesor spłacał schedy – i to hojnie spłacał. Mamy przed sobą cały foliant pokwitowań, z objawami wdzięczności za „wspaniałomyślną łaskawość”, niemniej przeto większa część odjeżdżała, jak to mówią, z kwitkiem, ogadując potem przed sąsiadami nieuczynnego krewniaka. Nie bardzo atoli on bolał nad tym, popularności już nie szukał, bo zdobył sobie, co się zdobywać dało w zakresie miejscowych stosunków – trzyletnie przewodnictwo nad szlachtą w guberni, kuratorstwo szkoły kamienieckiej, kilka orderów, bo krzyż polskiej zasługi i inny Św. Jana Jerozolimskiego dawniej jeszcze posiadał. Większą część roku spędzał za granicą, a przez resztę czasu, kiedy mu wypadało dla uregulowania interesów mieszkać w Kuryłowcach, odwiedzali go lordowie angielscy, markizowie francuscy, baronowie niemieccy, generałowie rosyjscy, miejscowych zaś ziemian najmniej pośród tej rzeszy różnojęzycznej napotykano.