Becoming. Moja historia - ebook
Becoming. Moja historia - ebook
Pierwsza Dama, którą zapamiętał cały świat. Serdeczna, ale i stanowcza. Walczy o prawa kobiet, sama będąc przykładem tego, że nie ma rzeczy niemożliwych.
Jako Pierwsza Dama Stanów Zjednoczonych – i pierwsza Afroamerykanka na tym stanowisku – pomogła uczynić Biały Dom bardziej otwartym niż kiedykolwiek wcześniej. Została wielką rzeczniczką kobiet, zarówno tych w USA, jak i na całym świecie, gruntownie zmieniając przyzwyczajenia rodzin w zakresie zdrowszego i bardziej aktywnego życia. Towarzyszyła mężowi, gdy prowadził Amerykę poprzez niektóre z najtrudniejszych chwil w historii kraju. A przy tym pokazała nam, jak się poruszać na parkiecie, totalnie wymiatała w Carpool Karaoke i wychowała dwie trzeźwo myślące córki, chociaż media, które nie wybaczają, cały czas patrzyły jej na ręce.
W tych wspomnieniach – historii głęboko przemyślanej i opowiedzianej z porywającą swadą – Michelle Obama zaprasza czytelników do swojego świata. Porządkuje doświadczenia, które ją ukształtowały – od dzieciństwa w południowym Chicago, przez lata pracy na kierowniczym stanowisku, kiedy musiała pogodzić macierzyństwo z karierą, aż do czasu spędzonego w najsłynniejszym domu świata. Swoje zwycięstwa i porażki, zarówno te publiczne, jak i prywatne, opisuje z niezawodną szczerością i wielkim humorem, opowiadając historię swego życia w taki sam sposób, w jaki je przeżyła: we własnych słowach i na własnych warunkach.
Ciepła, mądra i odkrywcza – książka „Becoming” to zaskakująco intymny rozrachunek w wykonaniu kobiety wrażliwej i stanowczej, która konsekwentnie przerastała cudze oczekiwania. Jej opowieść potrafi natchnąć do tego samego.
O Autorce:
MICHELLE ROBINSON OBAMA sprawowała funkcję Pierwszej Damy Stanów Zjednoczonych w latach 2009–2017. Po ukończeniu Uniwersytetu Princeton i Harvard Law rozpoczęła swoją karierę jako prawniczka kancelarii Sidley & Austin w Chicago, gdzie poznała przyszłego męża, Baracka Obamę. Następnie pracowała w biurze burmistrza Chicago, na uniwersytecie oraz w University of Chicago Medical Center. Założyła chicagowską kapitułę organizacji Public Allies, która przygotowuje młodych ludzi do pełnienia służby publicznej. Państwo Obamowie aktualnie mieszkają w Waszyngtonie. Mają dwie córki, Malię i Sashę.
Książka dowodzi, że autobiografia bynajmniej nie musi być nudna. Z fascynacją odkrywałam kolejne etapy życia pierwszej damy Ameryki - Michelle Obamy. Pozycja ta uchyla rąbka tajemnicy, a miejscami nawet więcej, z życia, jakie wiodą kobiety w Białym Domu u boku najważniejszego człowieka w USA - prezydenta. Autorka pisze mądrze, dojrzale, ale jednocześnie takim językiem, który dla każdego jest przystępny.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-2753-2 |
Rozmiar pliku: | 6,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
tym, którzy mnie wychowali – Fraserowi, Marian, Craigowi i mojej rozległej rodzinie,
kręgowi moich silnych towarzyszek, na które zawsze mogłam liczyć,
moim lojalnym, oddanym współpracownikom, z których zawsze byłam i jestem dumna.
_______________________
Miłościom mojego życia:
Malii i Sashy, moim najcenniejszym fasolkom dającym mi powód do istnienia
i wreszcie Barackowi, który zawsze obiecywał mi interesującą podróż.
Przedmowa
Marzec 2017
W DZIECIŃSTWIE MIAŁAM ZWYCZAJNE PRAGNIENIA. Chciałam mieć psa. Chciałam mieszkać w domu ze schodami, w którym całe dwa piętra zajmuje jedna rodzina. Chciałam też mieć, sama nie wiem czemu, czterodrzwiowe kombi zamiast dwudrzwiowego buicka, który był dumą i radością mojego ojca. Kiedy mnie pytano, kim zostanę, gdy dorosnę, odpowiadałam, że pediatrą. Dlaczego? Bo uwielbiałam małe dzieci, a ponadto szybko zauważyłam, że dorosłym podoba się taka odpowiedź. „Ojej, chcesz być lekarką! Świetny wybór!”. W tamtych czasach nosiłam kucyki, dyrygowałam starszym bratem i choćby się paliło i waliło, zawsze dostawałam piątki w szkole. Byłam ambitna, choć nie do końca wiedziałam, co chcę osiągnąć. Dziś sądzę, że pytanie: „Kim zostaniesz, gdy dorośniesz?”, które dorośli zadają dzieciom, jest zupełnie nie na miejscu. Tak jakby dorastanie mogło się zakończyć. Jakby w pewnym momencie człowiek kimś się stawał i koniec.
Do tej pory w życiu byłam już prawniczką. Byłam wiceprezeską szpitala i dyrektorką organizacji non profit wspierającej młodych w budowaniu udanej kariery. Byłam czarną dziewczyną z klasy pracującej w prestiżowym, w większości białym, koledżu. W najróżniejszych gronach bywałam jedyną kobietą i jedyną Afroamerykanką. Byłam narzeczoną, zestresowaną młodą matką, pogrążoną w żałobie córką. Wreszcie byłam też pierwszą damą Stanów Zjednoczonych Ameryki, wykonując zawód, który oficjalnie nie jest zawodem, lecz umożliwił mi dotarcie do większej liczby ludzi, niż mogłabym sobie wymarzyć. Praca ta stawiała przede mną wyzwania i uczyła pokory, dodawała skrzydeł i przygniatała, a czasem wszystko to jednocześnie. Dopiero zaczynam przepracowywać wydarzenia ostatnich lat. Od chwili, gdy w 2006 roku mój mąż po raz pierwszy wspomniał o kandydowaniu na prezydenta, po pewien chłodny poranek tej zimy, kiedy wraz z Melanią Trump wsiadłam do limuzyny, by towarzyszyć jej podczas uroczystości inauguracji jej męża, tak wiele się zdarzyło.
Ameryka ukazuje pierwszej damie swoje skrajne oblicza. Bywałam na przyjęciach charytatywnych w prywatnych domach, które wyglądały jak muzea, i w takich, w których wanny wykonano z kamieni szlachetnych. Odwiedzałam zrozpaczone rodziny, które straciły wszystko w huraganie „Katrina”, ale dziękowały losowi, że mają przynajmniej sprawną lodówkę i kuchenkę. Spotykałam ludzi płytkich i hipokrytów, lecz także nauczycieli, żony wojskowych oraz wiele innych osób zdumiewająco głębokiego i silnego ducha. Spotykałam się też z wieloma dziećmi z całego świata, które dawały mi uśmiech i nadzieję. Jak to dobrze, że udaje im się zapomnieć o mojej funkcji, gdy tylko zaczynamy wspólnie kopać w ogródku.
Od kiedy raczej niechętnie wkroczyłam w życie publiczne, wychwalano mnie jako najpotężniejszą kobietę świata i szykanowano, nazywając „wojowniczą czarną kobietą”. Miałam czasem ochotę spytać krytykantów, która z tych trzech rzeczy doskwiera im najmocniej: „wojownicza”, „czarna” czy „kobieta”? Uśmiechałam się do obiektywów, stojąc obok ludzi, którzy lżyli mojego męża w ogólnokrajowej telewizji, ale i tak chcieli zrobić sobie z nim pamiątkowe zdjęcie do postawienia na kominku. Ponoć w czeluściach internetu znaleźć można strony, które kwestionują każdy aspekt mojego życia – nawet płeć. Pewien urzędujący amerykański kongresmen otwarcie żartował z mojego tyłka. Bywało, że takie rzeczy mnie bolały. Wpadałam w furię. Ale najczęściej zbywałam je śmiechem.
Nie wiem wszystkiego o Ameryce, o życiu, o tym, co przyniesie przyszłość. Znam jednak siebie. Mój ojciec Fraser nauczył mnie ciężko pracować, często się śmiać i dotrzymywać słowa. Moja matka Marian pokazała mi, jak samodzielnie myśleć i korzystać z własnego głosu. W naszym zatłoczonym mieszkanku na South Side w Chicago pokazali mi, że należy doceniać wartość historii: naszej rodziny, mojej własnej, kraju. Nawet jeśli bywa brzydka lub niedoskonała. Nawet jeśli odcisnęła głębsze piętno, niżbyśmy chcieli. Twojej historii nikt ci nie odbierze. Należy do ciebie.
Przez osiem lat mieszkałam w Białym Domu – instytucji mającej więcej schodów, niż byłabym w stanie zliczyć, plus windy, kręgielnię i florystę na pełny etat. Sypiałam w łożu zaścielonym włoską pościelą. Posiłki przygotowywał nam zespół światowej klasy kucharzy, a podawali zawodowcy wyszkoleni lepiej niż kelnerzy w dowolnej pięciogwiazdkowej restauracji czy hotelu. Uzbrojeni agenci Secret Service o pokerowych twarzach i ze słuchawką w uchu stali pod drzwiami, starając się jak najmniej ingerować w nasze życie rodzinne. W końcu udało nam się prawie oswoić z osobliwym splendorem nowego domu oraz nieustanną cichą obecnością innych osób.
To na korytarzach Białego Domu nasze córki grały w piłkę, a na Południowym Trawniku wspinały się na drzewa. To w Gabinecie Traktatowym Barack siadał późno w nocy i przeglądał sprawozdania oraz szkice przemówień. I to tam Sunny, jeden z naszych psów, czasami robiła kupę na dywan. Wychodziłam czasem na Balkon Trumana, skąd przyglądałam się, jak turyści pozują z kijkami do selfie i zaglądają przez żelazny płot, próbując dojrzeć, co się dzieje wewnątrz. W niektóre dni wręcz się dusiłam na myśl o tym, że z powodów bezpieczeństwa nie wolno otwierać okien i nie mogę zażyć świeżego powietrza, nie robiąc przy tym sporego zamieszania. Innym razem stałam zafascynowana pięknem kwitnących białych magnolii za oknem, codzienną krzątaniną towarzyszącą rządzeniu krajem, majestatem wojskowych powitań. Bywały dni, tygodnie i miesiące, kiedy nie cierpiałam polityki. Zdarzały się też chwile, gdy piękno naszego kraju i jego mieszkańców poruszało mnie tak bardzo, że zapierało mi dech w piersiach.
A potem – koniec. Choć widzisz, że się zbliża, a ostatnie tygodnie wypełniają emocjonalne pożegnania, kluczowy dzień rozmywa się w pamięci. Dłoń na Biblii, powtarzane słowa przysięgi. Meble jednego prezydenta zostają wyniesione, a następnego – wniesione w ich miejsce. W ciągu paru godzin wszystkie szafy zostają opróżnione i napełnione ponownie. I tak po prostu nowi lokatorzy – ludzie o innym temperamencie, innych marzeniach – kładą głowy na nowych poduszkach. A gdy to wszystko się kończy, gdy po raz ostatni opuszczasz progi najsławniejszego adresu świata, musisz pod wieloma względami odnaleźć siebie na nowo.
Pozwolę sobie zacząć od pewnego drobnego zdarzenia. Byłam wówczas w naszym ceglanym domu, do którego niedawno się wprowadziliśmy. Stoi przy spokojnej uliczce niecałe cztery kilometry od poprzedniego. Wciąż się urządzamy. Rozkład mebli w głównym salonie mamy taki sam jak w Białym Domu. Pokoje wypełniają pamiątki przypominające nam, że to wszystko działo się naprawdę: rodzinne zdjęcia z Camp David, gliniane naczynia podarowane mi przez studentów rdzennych Amerykanów, książka z autografem Nelsona Mandeli. Tamten wieczór wyróżniał się jednak tym, że poza mną nikogo w domu nie było. Barack wyjechał w podróż. Sasha poszła się spotkać z przyjaciółką. Malia była w Nowym Jorku, gdzie mieszka i pracuje, kończąc roczną przerwę przed rozpoczęciem koledżu. Byłam tylko ja, nasze dwa psy i dom – tak cichy i pusty, jaki nie był od lat.
Zrobiłam się głodna. W towarzystwie psów zeszłam na parter. Otworzyłam lodówkę, sięgnęłam po opakowanie chleba i włożyłam dwie kromki do tostera. Wyjęłam talerz z szafki. Wiem, że może się to wydawać dziwne, ale wziąć talerz, nie słysząc, że ktoś chce mnie wyręczyć, i w samotności przyglądać się brązowiejącym kromkom – to było dla mnie prawie jak powrót do dawnego życia. A może w ten sposób rozpoczynało się to nowe.
Ostatecznie nie zrobiłam zwykłych tostów, tylko tost z serem. Przełożyłam kromki do mikrofalówki, rozpuszczając między nimi tłusty, ciągnący się cheddar. Następnie zabrałam talerz do ogrodu z tyłu domu. Nie musiałam nikomu mówić, że wychodzę. Po prostu to zrobiłam. Byłam boso i w szortach. Chłód zimy w końcu ustąpił. Krokusy właśnie przebijały się przez warstwę ziemi na klombiku wzdłuż ceglanego muru na tyłach parceli. Powietrze pachniało wiosną. Usiadłam na schodkach werandy, czując ciepło słońca wciąż uwięzione w stopniu pod moimi stopami. Z oddali dobiegło szczekanie, a moje psy zaczęły nasłuchiwać zdezorientowane. Uświadomiłam sobie, że ten dźwięk musi im się wydawać zaskakujący, zważywszy na to, że w Białym Domu nie mieliśmy żadnych sąsiadów, nie wspominając o żyjących gdzieś obok psach. Dla nich wszystko było tu nowe. Gdy pobiegły węszyć w ogrodzie, ja w półmroku jadłam tosty, napawając się wspaniałą samotnością. Nie myślałam o grupce strażników z bronią siedzących niecałe sto metrów ode mnie w specjalnie wybudowanym w tym celu pomieszczeniu w naszym garażu ani o tym, że wciąż nie mogę przejść się ulicą bez kilku ochroniarzy. Nie myślałam o nowym prezydencie ani nawet o starym.
Zamiast tego zaczęłam rozmyślać o tym, że za kilka minut wrócę do domu, umyję talerz i pójdę się położyć, a wcześniej być może otworzę okno, by poczuć wiosenną bryzę – jakie to będzie cudowne! Uzmysłowiłam sobie, że dzięki tej ciszy mam wreszcie prawdziwą szansę, by oddać się refleksji. Jako pierwsza dama pod koniec pracowitego tygodnia ledwie pamiętałam, co działo się na jego początku. Teraz jednak czas płynął inaczej. Moje córki, które wprowadziły się do Białego Domu z lalkami Polly Pocket, kocykiem o imieniu Kocyk i pluszowym tygryskiem o imieniu Tygrysek, dziś są nastolatkami, młodymi kobietami, mają własne plany i mówią własnym głosem. Mój mąż na swój sposób stara się dostosować do życia po Białym Domu i wejść w nowy rytm. A ja siedzę tu, w tym nowym domu, i mam wiele do opowiedzenia.