Bejt znaczy dom - ebook
Bejt znaczy dom - ebook
Na podwórku mojego rodzinnego domu stało w wielkiej donicy drzewo cytrusowe, które dzielnie rozkwitało wśród jabłoni, chwastów i agrestu. Pod nim mój dziadek w bezzębnych ustach trzymał papierosa bez filtra, podczas gdy reszta spoczywała w kieszeni na jego piersi. Czasami na ramieniu siadała mu udomowiona, kulawa sroka, która dziobem wyrywała jedną bibułkę wypełnioną tytoniem i leciała w tajemnicze miejsce schować zdobycz. Scena ta powtarzała się wielokrotnie.
Na bajkę nie ma pytań – brzmiało powtarzane kiedyś żydowskie przysłowie. Cudami nie mniejszymi niż czyny Elimelecha były i to drzewo cytrusowe, i udomowiona sroka. Nie do uwierzenia była też historia mojej prababki, która przez wojnę ukrywała żydowskiego przechrztę, a następnie wzięła z nim ślub. Na tym samym podwórku, gdzie bawiłem się latami, w miejscu po starym domu i chlewiku, w którym mój przyszywany pradziad ukrywał się przed Niemcami, patrzyłem przez liście na słońce i księżyc, widziałem przemijanie i wzrastanie, całe piękno i grozę życia. Żyłem z tą przeszłością i przyszłością, prawdą i zmyśleniem, stopiony z nieskończonością, więc również nicością, która tak często spoglądała na mnie, a ja – na nią.
Na początku bowiem było słowo bejt, czyli dom.
Kategoria: | Inne |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66511-08-8 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez całe życie zmyślałem przeróżne historie. Wychowany pod galicyjskim słońcem, późno zacząłem czytać, za to wiele czasu spędzałem na świeżym powietrzu, chłonąc widoki i straszne opowieści. Nasiąkałem fascynującymi spostrzeżeniami i trudnymi wydarzeniami, których byłem świadkiem. W końcu jednak zacząłem sięgać po książki. Bardzo szybko liczba sytuacji zmyślonych, zapisanych pod rozmaitymi szerokościami geograficznymi, okazała się na tyle kłopotliwa, że wszystkie one zmieszały się z tym, co przeżyłem, w jedną prawdę, jedną historię, która wylewała się później ze mnie, ilekroć nachylałem się nad różnymi pytaniami. Widziałem złych ludzi, którzy postępowali dobrze, ale też świętoszków, którzy stawali się okrutnikami. Czytałem o podłościach mniejszych i większych i sam również takie przeżywałem: widziałem je na krętych uliczkach wioski, kiedy przemierzałem ją rowerem. Byłem świadkiem, jak do rodzinnego domu mojego ojca przywieziono na wozie cały jeden pokój i dobudowano go do reszty pomieszczeń, choć nigdy to się nie wydarzyło, o czym dowiedziałem się kilkanaście lat później. Ucinałem głowy kurom, które później biegały opętańczo po podwórku, rzucałem kamieniami w żaby, które ze swoich ciał budowały niezwykłe piramidy, i słyszałem ostatni kwik ogłuszanej świni. Uczestniczyłem w narodzinach cielęcia i obserwowałem, jak krowa liże jego parujące, nieporadne ciało, z zaciekawieniem wpatrywałem się w to, jak kotka nosi swoje małe, których nigdy później już nie widziałem, i zajadałem się czereśniami, siedząc na czubku pięciometrowego drzewa przez kilka godzin. Patrzyłem w oczy umierającemu psu i rybie złowionej na haczyk, te oczy mówiły mi o tęsknocie, o życiu, które z każdą sekundą odchodzi i nigdy już nie wróci.
Paręnaście lat po tych wydarzeniach miałem dziwny sen. Na podwórku mojego rodzinnego domu stało w wielkiej donicy drzewo cytrusowe, które dzielnie rozkwitało wśród jabłoni, chwastów i agrestu. Pod nim mój dziadek w bezzębnych ustach trzymał papierosa bez filtra, podczas gdy reszta spoczywała w kieszeni na jego piersi. Czasami na ramieniu siadała mu udomowiona, kulawa sroka, która dziobem wyrywała jedną bibułkę wypełnioną tytoniem i leciała w tajemnicze miejsce schować zdobycz. Scena ta powtarzała się wielokrotnie. Obudziłem się, wykonałem telefon do domu i usłyszałem, że to wszystko prawda, wcale nie śniłem, ale wspominałem. Wysokie drzewo cytrynowe w doniczce, na wpół oswojona sroka istniały w rzeczywistości, prawdziwa była również twarz mojego dziadka, który ze strachu przed lekarzami wyrwał sobie sam wszystkie zęby, a jego pierwszy kontakt ze szpitalem był zarazem tym ostatnim.
***
Bejt to druga litera alfabetu hebrajskiego, a także słowo oznaczające dom. To jedyna litera, którą potrafię rozpoznać w tym obcym języku. Widzę gdzieś napis „bejt midrasz” i wiem, że jest tu dom nauki. Albo „bejt olam” – cmentarz. Od niej też zaczyna się Tora. Nie od pierwszej litery, alef, która jest zarazem pierwszą literą imienia Bożego – Elohim, ale od drugiej. Bóg zaczął stwarzać świat od drugiej litery. _Be-reszit bara Elohim_, rzekł Pan, a nie na odwrót, czyli _Elohim be-reszit bara_. „Na początku stworzył Pan”, nie „Pan na początku”. Ciekawe… na początku stworzenia świata jest cyfra dwa, bo taką wartość numeryczną ma bejt. Bóg mógł wybrać każdą inną i od niej zacząć świat: jeden, trzy, siedem. Każda z nich ma ukryty potencjał i historię. Ale dwójka? Najmniej popularna wśród wszystkich i nie kojarzy się dobrze. O drugim miejscu nikt nie pamięta. Siódemka jest wyjątkowa, podobnie jak dwunastka. O nich można pisać książki. Szóstka stoi trochę niżej w hierarchii, ale z tym pewnie nie zgodziliby się matematycy i uczniowie. Piątka wcale też nie wydaje się gorsza. Ósemka i dziewiątka pewnie wiele znaczą dla fanów piłki nożnej. A dwójka? Dlaczego Bóg akurat umiłował tak bardzo tę cyfrę i drugą literę alfabetu? Z pomocą przychodzi tu Konstanty Gebert, przywołujący postać Jehudy ben Becalela, praskiego rabina, twórcy Golema, mistyka, który uznał, że „otwierająca Torę cyfra 2 jest znakiem, że wszystko, co po niej następuje, należy czytać podwójnie: raz jak opowieść o konkretnych wydarzeniach, które miały miejsce tam i wtedy, a drugi raz jako punkt wyjścia do dalszej analizy, interpretacji, komentarza”.
Wszystko należy odczytywać podwójnie.
Wszystko należy rozumieć podwójnie.
Nawet to, że ponad dwieście lat temu w Leżajsku sądzono Boga.
Żył tam wtedy świątobliwy rebe reb Elimelech, niech nas chronią jego zasługi, cudotwórca, doradca, cadyk. Był on bardzo mądry, potrafił rozmawiać z Panem i odczytywać Jego znaki na ziemi, ale nie zatrzymywał tej wiedzy dla siebie, lecz dzielił się nią z ludźmi. Wiedział, że w Torze nie ma przypadków i słowo bejt rozpoczyna ją z jakiegoś powodu, a każdy szczegół w księdze ksiąg jest ukryty i ważny, niesie ze sobą mądrość, którą należy odczytać. Nie można jej skrywać, lecz trzeba do niej sięgać przy rozwiązywaniu problemów doczesnego życia. Dlatego ludzie lgnęli do Elimelecha, słuchali go i następnie powtarzali jego słowa oraz czyny. Kim jest bowiem ten, kto wie wiele, ale nic z tym nie czyni i nie polepsza życia współbraci? Pyszałkiem, jak ten, który tylko rozmawia z Bogiem, a nie myśli przy tym wcale o kłopotach innych.
Elimelech był inny. W psalmie napisano: „Dobrze bowiem jest śpiewać naszemu Bogu”. Świątobliwy mąż tak to wykładał: „Dobrze jest, kiedy człowiek sprawia, że Bóg w nim śpiewa”. Innym razem musiał wybrać się w podróż. Usiadł na wozie i jechał przed siebie, a za nim szła cała gmina. W końcu zapytał woźnicy, co robią ci ludzie, dlaczego idą za nimi. Ten mu odpowiedział, że chcą mieć zasługę ze względu na odprowadzenie przed podróżą tak czcigodnego człowieka. „Jak tak, to ja wezmę z nich przykład. Ja też chcę mieć zasługę” – stwierdził Elimelech. Szedł ze swoimi Żydami za pustym wozem.
Szedł za pustym wozem.
A innym razem, z miłości do swoich współbraci, sądził Boga.
W tym samym Leżajsku żył Mojsze Wołf. Miał on córkę na wydaniu, nie posiadał jednak czterystu talarów, których od swoich żydowskich poddanych wymagał cesarz urzędujący w Wiedniu za udzielenie pozwolenia na ślub. Prawo to, na szczęście, w późniejszym czasie zostało anulowane, co jednak Mojsze Wołfa mogła obchodzić przyszłość, skoro on teraz musiał tyle pieniędzy zapłacić, a przecież nie miał nic. Poszedł więc do Elimelecha, co zresztą było wyjściem rozsądnym i jedynym możliwym. Rozgoryczony, uważał, że jego nieszczęście to robota Pana. Miał takie prawo i może nawet – rację. Stanął więc przed świątobliwym mężem i powiedział: „Przychodzę wnieść formalną skargę zgodnie z Prawem”.
„Tak. On, Mojsze Wołf, obywatel Leżajska, oskarża Pana całego wszechświata. Oskarża Najwyższego – odnotował Jiří Langer – o niespełnienie tego, co obiecał i zapisał ręką Mojżesza i proroków; o niechronienie swego ludu Izraela na gorzkim wygnaniu; o dozwalanie cesarzowi i możnym tego świata, by wynajdywali prawa, którymi nas zniewalają i stwarzają takie warunki, że on, Mojsze Wołf, nie może wydać córki za mąż”.
Elimelech dowiedział się zatem wszystkiego od Mojsze Wołfa, Boga natomiast nie musiał przesłuchiwać, ponieważ wiedział ze świętych ksiąg, co ten ma na swoją obronę. Jednak zgodnie z prawem Talmudu powód i pozwany na czas rozpatrywania sprawy muszą wyjść z sali, w której odbywa się sąd, i tu wystąpił pewien problem. Wszechmocny nie mógł jej opuścić. Jak miałby to zrobić, skoro jest wszędzie i przejawia swoją wielkość w każdym stworzeniu? Mimo to, gdy Mojsze Wołf wrócił przed oblicze Elimelecha, ten powiedział: „– Ponieważ pozwany, Pan Bóg – niech będzie pochwalony! – mimo obowiązujących przepisów prawnych nie opuścił sali sądu, gdy sąd rozpatrywał zebrane dowody, i dalej, ponieważ jasne jest, że powód ma rację zgodnie z paragrafem 2, rozdziałem 267 drugiej części _Szulchan Aruch_, sąd, po starannym rozpatrzeniu wszystkich okoliczności łagodzących, postanawia jednogłośnie i nieodwołalnie, że pozwany ma ponieść wszelkie konsekwencje wyroku, które Prawo wymaga, by były na niego nałożone. Sąd uznaje za słuszne wszystkie skargi powoda, to jest Mojsze Wołfa, obywatela Leżajska, wniesione przeciwko pozwanemu, to jest Wszechmocnemu, Panu całego wszechświata, i orzeka, by najznakomitszy oskarżony łaskawie raczył znaleźć upodobanie w respektowaniu tych najuniżeńszych, prawnie uzasadnionych roszczeń”.
Takie rzeczy do pomyślenia były tylko w Galicji, niecałe pięćdziesiąt kilometrów od miejsca mojego urodzenia. Jednak to nie koniec historii. Trzy dni później cesarz Józef II odwołał różne prawa przeciwko Żydom patentem tolerancyjnym. Mojsze Wołf nie musiał już płacić podatku za ślub. Bejt znaczy dom.
Józef II w ogóle nie miał łatwego życia z Elimelechem, choć prawdopodobnie nie wiedział nawet o jego istnieniu. Pewnego razu chasyd spożywał w szabat kolację ze swoimi uczniami. Wśród nich był Menachem Mendel z Rymanowa, z którym świątobliwy mąż jadł z jednej miski. Raz jeden nabierał strawę łyżką, raz drugi, żaden z nich się nie śpieszył i wyglądali tak, jakby całe życie rozumieli się doskonale. Jedli wolno i z powagą. Słychać było najpewniej tylko lekki wiatr i ludzi spożywających zupę. W Leżajsku nigdy nie jest głośno nocą. Nawet dziś, a wtedy, pod koniec osiemnastego wieku, dopiero musiał panować spokój. Nagle jednak Elimelech pociągnął z całej siły za obrus i zupa się rozlała. Chasydzi wpadli w popłoch – jak bowiem można zakłócać szabasową kolację? Zmartwili się, że ich przywódca duchowy dokonał takiej zniewagi. Dopiero po kilku dniach zrozumieli, co takiego się naprawdę wydarzyło. Doszły do nich wieści z Wiednia, według których tej samej nocy Józef II miał podpisać ustawę o poborze młodych Żydów do wojska. Cesarz nie czuł się wtedy najlepiej, piórem nie mógł trafić do kałamarza, aż wreszcie atrament wylał się na ustawę. Uznał wtedy, że to zły znak, i nie podpisał dokumentu.
Pomimo czynionych przez siebie cudów Elimelech nie lubił zadęcia. Charakteryzowały go skromność i radosne usposobienie. Z kolei niejaki Dawid z Lelowa w czasach swojej młodości zachowywał się zupełnie inaczej – przez udręczanie się i ciągłe posty popadł w pychę i smutek. Chciał dostąpić doskonałości, więc pościł przez sześć lat, jednak było mu za mało. Dlatego rozpoczął drugą „sześciolatkę”, ale pod jej koniec nadal nie czuł, że osiągnął to, co chciał. Postu bowiem człowiekowi może być za mało, tak jak bogaczowi zawsze będzie za mało pieniędzy. Wtedy właśnie usłyszał o chasydach i postanowił odwiedzić najsłynniejszego z nich, czyli Elimelecha z Leżajska. W piątek stanął wraz z innymi Żydami przed cadykiem, ale ten nie podał mu – jako jedynemu – ręki. Drugiego dnia stało się to samo. Dawid z Lelowa nie chciał ryzykować trzeciego upokorzenia, szczególnie że, jak głoszą plotki, świątobliwy mąż miał go nawet spoliczkować. Schował się więc za piecem, ale Elimelech go wypatrzył i kazał mu stamtąd wyjść. Zapytał go, skąd jest i który Żyd w Lelowie najwierniej i najstaranniej przestrzega przepisów Tory. Dawid milczał, bo myślał sobie: „Cóż mam powiedzieć, skoro w rzeczywistości ja nim jestem?”.
Po szabacie przybysz postanowił wrócić do siebie do domu, ale coś go tknęło i zakradł się pod okno izby, w której Elimelech głosił nauki. Usłyszał wówczas, jak ten mówi: „Czasem przychodzą do mnie ludzie, którzy zadają sobie posty i udręki, a niejeden czyni wielką pokutę i umartwia się surowo przez dwanaście lat z rzędu; po tym wszystkim wydaje się im, że już są godni Ducha Świętego, przychodzą więc do mnie, prosząc, abym Go na nich sprowadził, żebym dopełnił w nich owej resztki, której nie zdołali osiągnąć. Zaprawdę jednak powiadam wam: te wszystkie ich ćwiczenia i udręki to mniej niż kropla w morzu, a nawet trzeba powiedzieć, że owa służba wznosi ich nie ku Bogu, lecz ku bożyszczu ich własnej pychy. Tacy ludzie muszą nawrócić się do Boga, odrzucając wszystko, co dotychczas czynili, muszą szczerym sercem zacząć służbę od nowa”.
Dawid z Lelowa zdecydował się raz jeszcze spotkać z cadykiem. Kiedy tylko wszedł do pomieszczenia, ten od razu ruszył ku niemu, przyjął go z otwartymi ramionami i zaprosił do stołu. Wtedy syn Elimelecha zwrócił uwagę ojcu, że przecież takich ludzi jak ten młody przybysz właśnie w swoim kazaniu piętnował. Co mógł powiedzieć na to mądry człowiek, lekarz dusz i cudotwórca? „O, nie to był całkiem ktoś inny, a ten tu, to nasz drogi rabbi Dawid!”, bo w rzeczywistości Żyd z Lelowa stał się nowym człowiekiem, który zaczął wielbić Boga.
***
Często, przy różnych okazjach, opowiadałem ludziom o wujku, który podczas wojny przegrał pieniądze partyzantów, więc ukrywał się w lesie przed nimi i radzieckimi żołnierzami zarazem, a później mój tata narysował jego portret, który wisi u nas w korytarzu. Mówiłem, że dawniej, jak brakowało nam pieniędzy, a mieliśmy ochotę na rosół, musieliśmy biegać za jedyną kurą na gospodarce, aby ta się spociła, a następnie ją lizaliśmy. Uprawiałem to swoje austriackie gadanie bez umiaru, ale przecież było ono równie nieprawdopodobne co prawdziwe życie.
Na bajkę nie ma pytań – brzmiało powtarzane kiedyś żydowskie przysłowie. Cudami nie mniejszymi niż czyny Elimelecha były i to drzewo cytrusowe, i udomowiona sroka. Nie do uwierzenia była też historia mojej prababki, która przez wojnę ukrywała żydowskiego przechrztę, a następnie wzięła z nim ślub. Na tym samym podwórku, gdzie bawiłem się latami, w miejscu po starym domu i chlewiku, w którym mój przyszywany pradziad ukrywał się przed Niemcami, patrzyłem przez liście na słońce i księżyc, widziałem przemijanie i wzrastanie, całe piękno i grozę życia. Żyłem z tą przeszłością i przyszłością, prawdą i zmyśleniem, stopiony z nieskończonością, więc również nicością, która tak często spoglądała na mnie, a ja – na nią.
„Nie jesteśmy w żaden sposób odgrodzeni jedni od drugich, ponieważ cały Boży świat jest jedną całością, jednym ciałem” – pisał Jiří Langer. Czułem to wielokrotnie, dlatego nadal wracam fizycznie do tego domu, ale też niematerialnie podróżuję pomiędzy literami i pustymi przestrzeniami, które je dzielą, bo tam też ukrywają się wspomnienia i wiedza, radość i smutek przeszłości. Na te puste miejsca pomiędzy słowami składają się różne historie, tradycje i opowieści, również ta, w której jeden z moich pradziadków zastrzelił swoją żonę, kiedy celował do chorego psa, a ona zastąpiła mu linię strzału, aby obronić biedne zwierzę. Pradziad, krzycząc i wymachując lufą, nie spodziewał się, że broń sama wystrzeli i śmiertelnie rani moją prababkę.
Jeśli mógłbym kiedyś wybrać miejsce, w którym zostanę pochowany, jeśli będę miał kiedyś prawo i takie szczęście zadecydować o położeniu mojego grobu, chciałbym, aby znajdował się właśnie tam – pod galicyjskim słońcem.
Na początku bowiem było słowo bejt, czyli dom.
Korzystałem:
Martin Buber, _Opowieści chasydów_, przeł. Paweł Hertz, Poznań–Warszawa 2005.
Konstanty Gebert, _54 komentarze do Tory_, Kraków 2004.
Jiří Langer, _9 bram do tajemnic chasydów_, przeł. Anna Golewska, Kraków 1988.
K. Gebert, 54 komentarze do Tory, Kraków 2004, s. 13–14.
M. Buber, Opowieści chasydów, przeł. P. Hertz, Poznań–Warszawa 2005, s. 167.
J. Langer, 9 bram do tajemnic chasydów, przeł. A. Golewska, Kraków 1988, s. 166.
Tamże, s. 167–168.
Tamże, s. 169.
M. Buber, s. 168.
Tamże.MOJŻESZÓW
Mojżeszowem dawniej nazywano Rzeszów. Tam przyszedłem na świat i codziennie, aż do rozpoczęcia nauki w szkole średniej, przechodziłem obok dwóch synagog i miejsc, gdzie rezydował cadyk Lazar Weisblum, który był wnukiem świątobliwego Elimelecha.
W 1588 roku było w Rzeszowie sześć rodzin żydowskich, ale już trzysta lat później Żydzi stanowili większość w mieście. W samym powiecie rzeszowskim, tuż po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, było ich ponad piętnaście tysięcy.
Mojżeszów należał do tych miast i miasteczek, które w pewnym momencie zaczęto nazywać galicyjską Jerozolimą. Jak w całej „Głodomorii” chasydzi czcili tu książki. Od dzieciństwa pod okiem mełamedów uczyli się czytać i nikomu przez głowę nie przyszłaby myśl, aby sprofanować choćby stronę zapisaną po hebrajsku. Każda litera tego alfabetu jest bowiem imieniem Boga, a zarazem oznacza coś innego. Coś, co należy rozumieć na kilka sposobów.
Ale istnieją też przerwy pomiędzy literami, białe plamy zapełniające księgi. Tam też skrywają się tajemnice boskiego stworzenia.
Pobożny Żyd powinien próbować odczytywać również to, co ukryte. I żyć w pełnym zachwycie nad dziełem Stwórcy i nad Torą, księgą objawioną. W pokorze, nadziei i wierze odczytywać święte litery. Może bowiem nie mieć co jeść, ale musi czytać.
Inaczej ryzykuje nierozpoznaniem i przegapieniem Szechiny.
***
„Książki są tu przedmiotem szacunku, a właściwie wielkiej czci. Nikt na przykład nie usiądzie na ławce, jeżeli na drugim końcu leży książka. Byłaby to profanacja książki. Nigdy nie kładziemy książki okładką tytułową w dół ani do góry nogami, zawsze kładziemy tytułem w górę. Gdy książka spadnie na ziemię, podnosimy ją i całujemy. Gdy skończymy czytać, książkę całujemy. Rzucić ją na bok albo coś na niej położyć to grzech. Prawie wszystkie księgi są jednak rozpaczliwie zniszczone. To dowód częstego używania. Gdy książka jest już tak podarta, że aż nieczytelna, _szames_ niesie ją na cmentarz i grzebie” – pisał Jiří Langer. Dlaczego w Galicji, na Lubelszczyźnie albo na Podolu, czyli wszędzie tam, gdzie panowała bieda, a nad Żydami wisiało ciągłe widmo pogromów i nieszczęść, tak bardzo czczono książki i opowieści? Myślę, że pewną odpowiedź daje nam wiedza, że również wszyscy najważniejsi cadykowie byli związani z tymi krainami. To zwykle tam pobierali nauki albo sami nauczali. Właśnie na tym końcu świata, pomiędzy różnymi granicami, było największe zapotrzebowania na cuda. Ludzie pragnęli zmiany, przywrócenia porządku, nadziei. Książki w ten czy inny sposób im to zapewniały. Swoimi opowieściami sprawiały, że Bóg wydawał się blisko.
Tylko w Galicji za ratowanie książek można było trafić z piekła do nieba. Taki był przypadek rabiego Mordechaja, któremu po śmierci zaczęto ważyć grzechy i uczynki miłe Bogu. Te pierwsze okazały się cięższe i mężczyzna znalazł się w krainie ciemności. Na szczęście w Sądzie Niebieskim ktoś przypomniał sobie, że Mordechaj był introligatorem i nigdy, przenigdy, nie niszczył odciętych pustych marginesów świętych ksiąg, które wcześniej sklejał, ale wkładał je do worków i trzymał na strychu. Wyrok został zmieniony.
Dlatego dbanie o białe plamy jest równie ważne co czytanie liter. Ten, kto skupia się na opuszczonych miejscach, zasługuje na pochwałę, ponieważ na książkę składa się nie tylko to, co napisane, ale również to, co przemilczane. Być może nawet te niewydrukowane fragmenty są ważniejsze i z jakiejś przyczyny zostały pominięte. Tajemnica stała się powodem, że coś wykreślono lub wyparto. Jednak to tam jest. Istnieje ukryte. Podobnie jak Ziemia ma swoją przeszłość i nie może się jej wyprzeć, tak i księgi dbają o historię w swój paradoksalny sposób. Nie wszystko bowiem musi być teraz zrozumiałe, jednak nadejdzie czas, że takie się stanie. Sprawy bolące, wstydliwe i często pogardzane na powrót zyskają ważność, bo są istotną częścią miejsc, ludzi i opowieści.
Łatwo jest powiedzieć historię o Naftalim z Ropczyc, niech nas chronią jego zasługi, który był uczniem świątobliwego Elimelecha. Jeśli chodziło o wiedzę, być może przewyższał on mądrością nawet swojego nauczyciela, a na pewno cieszył się wielkim szacunkiem wśród chasydów. Zwykł chodzić w białych płóciennych spodniach, a jako że ludzie w Galicji są szczególnie ciekawscy, któregoś dnia jeden Żyd zapytał go, co to oznacza. W końcu wszystko należy rozumieć podwójnie. W końcu w różny sposób przejawia się mądrość Pana. Naftali powiedział mężczyźnie, że zdradzi mu tę tajemnicę, jeśli ten będzie przez sześć dni pościł. Wścibski Żyd zgodził się na to i po tygodniu wrócił do cadyka. Weszli do jednego pomieszczenia, drugiego, trzeciego, a w każdym z nich mędrzec z Ropczyc zamykał drzwi i sprawdzał, czy aby żadne z okien nie jest choć trochę uchylone. Trwało to bardzo długo. W końcu rebe Naftali podszedł do mężczyzny i z wielką czcią powiedział mu na ucho, że nosi białe płócienne spodnie, ponieważ te są najtańsze.
Takie historie są ciekawe. Przez dziesiątki lat były opowiadane przez ludzi, za każdym razem nieco inaczej, aż stały się przypowieściami, niekoniecznie mającymi coś wspólnego z prawdziwymi wydarzeniami. Każdy dodawał coś od siebie i w ten sposób rodziła się tradycja. Ale w tym procesie zawsze też coś odrzucano, wypierano, o czymś zapominano. Powstawały kolejne białe przestrzenie pomiędzy literami. Trzeba jednak pamiętać, że „tajemnica najwznioślejsza ze wszystkich spoczywa pogrążona w morzu bieli otaczającej litery ze wszystkich stron. Nikt nie potrafi przeniknąć tej tajemnicy, nikt nie potrafi wyobrazić jej sobie. Tajemnica bieli pergaminu jest tak nieskończona, że cały świat, na którym żyjemy, nie może tego pojąć. Dopiero w przyszłym świecie będzie zrozumiana. Wtedy czytane będzie nie to, co jest napisane w Torze, lecz to, co nie jest zapisane: biały pergamin” – żeby znowu zacytować Langera.
Szczeliny pomiędzy słowami mogą służyć dopisywaniu historii oraz splątywaniu opowieści. To tam istnieją miejsca na interpretacje, łączenie tradycji, języków i istnień. W ubytkach tekstu właśnie ciche głosy zwykłych ludzi mają szansę zostać usłyszane, a sens egzystencji każdej osoby staje się zrozumiały dla czytelnika. Białe plamy wywołują też niepokój, który pobudza do poszukiwania i odrzucenia bezpiecznych przystani. Służą indywidualnym tropom. Rodzą też uczucie bezsensu. Są białe, ale w rzeczywistości mroczne, na ich tle lśnią litery, ale to puste przestrzenie zajmują większą część zapisanych kartek i przykuwają nasz wzrok. Nawołują do namysłu i chwili zadumy.
Nieraz pomiędzy literami ukryte są historie tragiczne, które też trzeba przypominać. Mają one swoje tajemnice, których w żaden sposób do końca nie można zrozumieć. Czasem wydają się bardzo proste, ale skrywają w sobie chaos całego świata. Trudno je wytłumaczyć i opowiedzieć. Pozornie ich interpretacja jest łatwa, ale kiedy wkraczamy w świat, który nam ukazują, widzimy nicość i mrok.
Dlatego należy patrzeć dokładnie w tę ciemność rozpościerającą się nad przeszłością i wyciągać z niej wnioski. Przynajmniej starać się i poszukiwać również tych opowieści dawno wypartych ze świadomości. One są tak samo ważne jak te opowiadane dzisiaj. Istnieją w półcieniu, który wcale nie musi zwiastować nieszczęścia i przerażenia, ale może nieść coś nowego, jeszcze nieoświetlonego i niedopowiedzianego. Czasami trzeba przejść przez tę ciemność, aby zrozumieć własną tradycję, przeszłość i egzystencję.
***
Przez cztery lata prawie codziennie w drodze do szkoły pokonywałem tę samą trasę: szedłem ulicą Grunwaldzką, skręcałem w Kopernika, mijałem po lewej park, byłe synagogi, a na końcu wychodziłem na Mickiewicza. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że większość tej drogi prowadziła przez dawne getto, a mijany park był kiedyś żydowskim cmentarzem, na którym znajdowały się groby z szesnastego wieku. Nic nie wiedziałem. „Żydzi” w Rzeszowie to kilkanaście lat temu był synonim odnoszący się do kibiców jednej bądź drugiej drużyny piłkarskiej. Słowo to kojarzyło mi się również z księdzem, który zwykł do mnie mówić: „Szkoła, żydku”, kiedy chciał mnie za coś skarcić albo po prostu dać mi po głowie. Mówił: „Szkoła, żydku, jak cię kopnę w dupę, to będziesz leciał, leciał dopóki z głodu nie zdechniesz”.
Nic nie wiedziałem. A przecież przez kilka lat działo się tu piekło na ziemi. Kiedy Niemcy wkroczyli do miasta, niemal natychmiast zrujnowali cmentarz i synagogi. „Zniszczono wtedy – pisze Franciszek Kotula – stare, cenne urządzenia, ławki spalono, cenne sprzęty liturgiczne skradziono, porozbijano olbrzymie świeczniki, zaś do synagog wprowadzono konie i żołnierzy. Do dokończenia zniszczeń zachęcali Niemcy tę najniższego rzędu gawiedź uliczną, złożoną z wynaturzonych wyrostków. Po kilku dniach synagogi i domy modlitwy były wewnątrz kompletnymi ruinami”. Była to tylko zapowiedź tej niszczycielskiej siły, która ostatecznie kosztowała życie miliony osób. Zaczęło się od prześladowań, złośliwości, kradzieży, a skończyło infernalną rzezią, która do dziś opiera się wszelakim racjonalnym wytłumaczeniom.
Na początku 1942 roku getto zostało zamknięte. Sześć miesięcy później znajdowało się w nim dwadzieścia trzy tysiące ludzi. Wielu przewieziono z nieodległych miasteczek, takich jak Leżajsk, Łańcut, Czudec, Głogów Małopolski czy Tyczyn. Po wojnie ocalało ich dwustu. Hans Frank, nazistowski władca Generalnego Gubernatorstwa, mówił: „gdy Żydzi dziś proszą o współczucie, nas nie wzrusza”. Hitlerowcy nie rzucali słów na wiatr. Strzelali do starców, kobiet, dzieci i mężczyzn, bez żadnej różnicy. Ojców, matki, córki i synów głodzili i wywozili do obozów zagłady.
Mordowano w lasach piętnaście kilometrów na północ od Rzeszowa, ale również nocą i w dzień na ulicach miasta. W alei Pod Kasztanami 16 czerwca naziści rozstrzelali piętnastu Żydów. Parę miesięcy wcześniej w tym samym miejscu „w samo południe niemiecki policjant zaszedł jakąś kobietę, która na wezwanie nie chciała się zatrzymać. Zastrzelił ją na miejscu. Zabita okazała się Żydówką”. Opisywana aleja, ze względu na swoją urodę, jest ulubionym miejscem schadzek młodych ludzi. Niedawno otwarto przy niej fontannę multimedialną. Sam wiele razy przychodziłem tu ze znajomymi na piwo po lekcjach. Żadna z opowieści czasów wojny nie była mi wówczas znana. Historia wydawała się odległa i mało znacząca. Wszystko na pozór, na pierwszy rzut oka, znajdowało się we właściwym miejscu. Dopiero kilka lat później odkryłem, że coś tu nie pasuje, czegoś brakuje i pustych przestrzeni jest coraz więcej.
Do likwidacji getta przystąpiono na początku lipca 1942 roku. Wydarzenia te były na tyle przerażające nawet dla niemieckich cywilów mieszkających w Rzeszowie, że kolejne wywózki odbywały się już po cichu i z wojskową powagą. Jednak 7 lipca kazano Żydom zebrać się w jednym miejscu, a następnie przez ulicę Grunwaldzką, kościół farny, pocztę na ulicy Moniuszki poprowadzono ich w stronę stacji kolejowej w Staroniwie. Stamtąd wywieziono wszystkich do obozów zagłady.
Wcześniej jednak w samym mieście wielu zostało zamordowanych z zimną krwią przez nazistów. „Już na początku pada na ziemię starsza kobieta. «Strzał w głowę i koniec. Pozostała w Rzeszowie». Później strzałów jest coraz więcej. Jeden z żołnierzy, widząc Niemki wracające ze spaceru, chcąc się popisać uderza stalowym kańczugiem krzyczące, roczne dziecko, niesione przez matkę. Niemal przecina je na pół”.
Dzień wcześniej zaczęto też transportować starców i chorych do głogowskich lasów, gdzie zabijano ich strzałem z pistoletu i chowano w masowym grobie. W ten sposób wystrzelono tam setki nabojów. A z samego getta wywieziono w lipcu czternaście tysięcy ludzi. Czternaście tysięcy przerażonych osób ostatni raz widziało Rzeszów w te piękne, lipcowe dni, które w rzeczywistości na zawsze pozostały mroczną przeszłością miasta, kiedy utraciło ono ważną część swojej tradycji.
Zabitych w mieście chowano na kirkucie, który dziś znajduje się przy ulicy Rejtana. Były ich setki: próbujących się ukryć w getcie, przemykających ulicami, podejmujących próby ucieczki. Także po „krwawym wtorku”, pierwszej masowej wywózce Żydów z Rzeszowa, przeprowadzonej 7 lipca 1942 roku, przewieziono tam ciała wszystkich, którzy nie dotarli do Staroniwy. Kiedy nad ranem grabarz ułożył je w masowym grobie, nazistowski nadzorca kazał mu się na nich położyć i również go zamordował.
Przypominają mi się słowa filozofa, zresztą piszącego po niemiecku, że u kresu drogi wynalazku zwanego ludzkością znajduje się urna z prochami ostatniego człowieka i grabarza, a na niej widnieje napis: „Człowiekiem jestem i nic, co ludzkie, nie jest mi obce”. W rzeczywistości bowiem droga, po której kroczymy, często prowadzi nas ku mrokom i nicości, wcale nie podkreśla natomiast naszej świetności i wyjątkowości ludzkiej natury. Zbyt dużo wypartej pamięci, białych plam pomiędzy literami i ciemnych plam w historii.
Jeśli dobrze się przyjrzymy, także w naszych miastach i miasteczkach dostrzeżemy dużo pustych przestrzeni, które próbuje się zaklajstrować byle jak i byle czym. _Horror vacui_, ten strach przed pustką, od stuleci ma się bardzo dobrze. Boimy się jej, dlatego za wszelką cenę staramy się ją ukryć, przekonani, że nas już nie dotyczy i nie musimy brać za nią odpowiedzialności. Jednak mylimy się, mylimy się od stuleci. Kto nie wierzy, niech popatrzy właśnie na te puste miejsca pomiędzy budynkami i literami, niech spojrzy na ciemne plamy historii. To są również opowieści o nas samych, a nawet – być może – o naszej przyszłości. Musimy tylko wyciągnąć z nich wnioski.
Żydzi do końca wojny próbowali się ukrywać w różnych częściach miasta i na wsiach. Żyli wtedy najczęściej w fatalnych warunkach, doskwierały im zimno i głód. Polacy, którzy ich ratowali, ryzykowali życiem. Wszystkim groziły denuncjacje. Z tego powodu niektórzy bali się nawet szukać schronienia i wybierali tułaczkę po lasach. Trudno się dziwić. W tamtych czasach „Żyda rozpoznać można na pierwszy rzut oka – stwierdza Kotula i dodaje: – Na wsi chłop ma najczęściej jedną izbę mieszkalną – gdzie tu kogo ukryć? Czy w ogóle na wsi można się ukryć? Tym bardziej, że Niemcy mają wszędzie kanalie, które donoszą”. Te kanalie to również część naszej historii, jak również ci, którzy wraz z całymi rodzinami zostali zamordowani przez Niemców za ukrywanie Żydów.
Historią Rzeszowa jest również opowieść o kobietach, które wraz z mężami i dziećmi przetrwały lipcowe wywózki. Na początku sierpnia, kiedy mężczyźni poszli do pracy, zostały zwabione przez Niemców w zasadzkę. Miały zarejestrować się jako zdolne do pracy, ale z umówionego miejsca zbiórki przetransportowano je do Staroniwy, a stamtąd najprawdopodobniej do Bełżca. Kiedy ich mężowie wrócili do pustych mieszkań, szybko zorientowali się, co takiego wydarzyło się w ciągu ostatnich godzin. Wielu pobiegło na stację kolejową, aby dołączyć do swoich żon i dzieci.
Przeszłością tego miasta jest jeszcze pewna kobieta, która pod koniec lutego 1944 roku, w słoneczne południe, podeszła na rynku do niemieckiego policjanta i oznajmiła, że jest Żydówką. Wymęczona, utraciła całkowicie instynkt życia. I prawdopodobnie w Rzeszowie została zamordowana.
***
Przez setki lat rzeszowscy Żydzi dbali o książki. Z czcią je czytali i ich dotykali, a kiedy te powoli się rozpadały, miały swoje ceremonie pogrzebowe. Wierzono, że litery w nich zawarte tłumaczą świat i mogą go zmieniać. Powtarzano sobie historie o Elimelechu i Naftalim, być może nawet niektórzy jeździli do Ropczyc i Leżajska po rozmokłych galicyjskich drogach. Nie mieli w końcu daleko.
Chasydzi, którzy zbuntowali się przeciwko wszechwiedzy rabinów, uważali, że swoją pobożność mogą pokazywać nie tylko modlitwą i uczonością, lecz także radością wewnętrzną, śpiewem i wykonywaniem prostych czynności. Jedzenie, mycie się, mruczenie melodii należały do działań w służbie Boga. Również dla nich czytanie nie było tylko łączeniem liter, ale też boskich prawd ukrytych w znakach i pomiędzy nimi. Galicja stanowiła dla chasydów dom, gdzie wraz z innymi Żydami tworzyli wielobarwny mikrokosmos, dla wielu ludzi niezrozumiały.
Ich pobożność i uwielbienie książek na niewiele się jednak zdały. W ciągu kilkudziesięciu miesięcy setki lat ich tradycji zostały wyparte, zapomniane i spopielone. Wraz z tym amputowano także pewną część rzeszowskiej przeszłości, miasto zaś stało się człowiekiem, który nauczył się żyć bez ważnej kończyny, a może nawet nie pamięta, że tę posiadał.
A przecież Żydzi stanowili dużą część mieszkańców Rzeszowa przez dziesiątki lat i czuli się w nim jak w domu, bo to był ich dom. Prężnie rozwijał się tu nie tylko ruch chasydzki, ale również ruch haskali, który miał na celu asymilację i oświecenie Żydów. Przedstawiciele obu kierunków zakładali na tych terenach partie polityczne i stowarzyszenia, gazety i cechy. W Rzeszowie żyli rabini, uczeni, prawnicy i artyści. Było to prawdziwie żydowskie miasto, w którym kwitł syjonizm, otoczone mniejszymi miejscowościami, w których nauczali świątobliwi cadykowie. Już sam ogrom i różnorodność tej tradycji powodują zawrót głowy. Jacy chasydzi, jacy maskile, jacy misnagdzi? Gdzie oni się podziali, mój Boże, mój Rzeszowie, Mojżeszowie?
Idąc codziennie do szkoły średniej przez plac Ofiar Getta, nie wiedziałem, że chodzę po starym cmentarzu żydowskim. Przemierzałem trasy pokonywane przez stulecia przez innych, podobnych do mnie, których wątek jednak nagle został przerwany, a opowieść – zapomniana. Stała się kolejną przerwą pomiędzy literami, białą plamą. Na szczęście wcale nie tak łatwo wyprzeć się tradycji i przeszłości. Ona tu jest: pomiędzy murami, ludźmi i kartkami.
Podobnie cała ta kraina, którą przemierzam zawsze z taką radością – tereny graniczne pomiędzy Polską i Ukrainą – nie składa się z jednej, prostej historii, ale z wielu tradycji, opowieści i tajemnic. Warto mieć je na oku i próbować odczytać po swojemu, bo w nich jest coś wyjątkowego, dlatego ukochali tę ziemię świątobliwi cadykowie, a wraz z nimi Szechina, ta obecność Boża, spacerująca po gościńcach świata.
Czy mogłem Ją oglądać? Raczej nie, ale widziałem setki ludzi noszących w sobie ciemność, miasta i miejsca skrywające przeszłość tak mroczną, że czasami należało odwracać wzrok. Po nich również przechadzała się Szechina, stając się świadkiem tych wydarzeń. Ale przecież nad tą ziemią nie tylko panował mrok, lecz także świeciło słońce, rodziły się dzieci, zmieniały się pory roku i spokojnie toczyło się życie. Istniało pewnego rodzaju przymierze, które nagle zostało zniszczone i przestało obowiązywać, a stary świat odszedł w niepamięć.
Należy zatem czytać i wiedzieć, jak to robić, by nic nam nie umknęło, i stawiać czoło historii, aby nie została złagodzona i zatarta. Wracać do ksiąg nie tylko świętych, lecz także tych zapomnianych, aby choć trochę przywrócić stary porządek i ład. Sprawiedliwie oceniać przeszłość, ze świadomością, że ziemia, na której się urodziłem, była kiedyś wspólnym domem dla różnych ludzi – naszych przodków.
Korzystałem:
Mieczysław Czuma, Leszek Mazan, _Austriackie gadanie czyli encyklopedia galicyjska,_ Kraków 2013.
Alexander Eliasberg, _Legendy Żydów polskich_, przeł. Małgorzata Szlaga, Kraków 2004.
Franciszek Kotula, _Losy Żydów rzeszowskich 1939–1944. Kronika tamtych dni_, Rzeszów 1999.
Jiří Langer, _9 bram do tajemnic chasydów_, przeł. Anna Golewska, Kraków 1988.
Andrzej Potocki, _Żydzi w Podkarpackiem_, Rzeszów 2004.
J. Langer, s. 92.
J. Langer, _9 bram do tajemnic chasydów_, przeł. A. Golewska, Kraków 1988, s. 45.
Pisze o tym Alexander Eliasberg w swojej książce _Legendy Żydów polskich_ (przeł. M. Szlaga, Kraków 2004, s. 142).
Tamże, s. 120.
F. Kotula, _Losy Żydów rzeszowskich 1939–1944. Kronika tamtych dni_, Rzeszów 1999, s. 22.
Tamże, s. 83.
Tamże, s. 109.
Tamże, s. 139.
Pod koniec lutego 1944 roku, w sobotę w południe, „na Rynku w Rzeszowie przystąpiła do niemieckiego policjanta jakaś młoda i przystojna kobieta i oświadczyła, że jest Żydówką. Była zupełnie wyczerpana i zrezygnowana aż do zupełnego zaniku instynktu życia. Straszne”. Tamże, s. 178.