Beksińscy. Portret podwójny - ebook
Beksińscy. Portret podwójny - ebook
„Zdzisław Beksiński nigdy nie uderzy swojego syna.
Zdzisław Beksiński nigdy nie przytuli swojego syna”.
To nie jest książka o znanym i modnym malarzu, który malował dziwne i straszne obrazy. To nie jest książka o jego mrocznym synu, który fascynował się śmiercią i tak długo próbował popełnić samobójstwo, aż mu się udało. Ani też książka o obsesjach, natręctwach, fobiach i artystycznych szałach. Ani też o karierze, pieniądzach, wystawach i krytykach. To nie jest książka o dziwnych uczuciowych związkach, fascynacji muzyką i filmem oraz nowymi technologiami. To nawet nie jest książka o ludziach, którzy pisali dużo listów.
To książka o miłości – o jej poszukiwaniu i nieumiejętności wyrażenia. I o samotności – tak wielkiej, że staje się murem, przez który nikt nie może się przebić. O tym, że czasem bardzo chcemy, ale nie wychodzi. O tym, że życie czasami przypomina śmierć, a śmierć – życie.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-3092-7 |
Rozmiar pliku: | 15 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ukryłem dowody rzeczowe przed prokuraturą, bo zostawił kartkę z informacją, że list do mnie jest na komputerze, a nagranie w dyktafonie. Obawiając się, że wszystko zagarnie policja i potem będą to słuchać rozmaici przypadkowi ludzie, i będzie ktoś w oparciu o to robić rozmaite prace habilitacyjne, skopiowałem na dyskietkę i skasowałem z komputera list do mnie oraz schowałem do kieszeni dyktafon i kartkę z informacją, zanim jeszcze przyjechało pogotowie. Myślę, że dobrze zrobiłem, choć zarówno policja, jak i pani prokurator nie mogli zrozumieć, dlaczego nie zostawił listu, i to budziło ich największe podejrzenia.
Wprawdzie list do mnie był raczej rzeczowy, co komu mam oddać i co załatwić, więc mogłem go im pokazać, lecz nie było już czasu, by się o tym przekonać, ale taśma była tak osobista, że tylko ja jej posłuchałem i może jeszcze raz posłucham, a potem zniszczę, tak jak mnie o to prosił. Prosił też, by po ewentualnym przesłuchaniu, zniszczyć jego dziennik, który prowadził na minikasetach i była tego cała sterta.
Po raz pierwszy od czasu śmierci Zosi poczułem rodzaj radości, że umarła, nie doczekawszy tego, co byłoby dla niej nie do zniesienia. Ja jestem bardziej odporny. Poza tym ktoś musi zostać na koniec.
Ja jeden wiedziałem, jak jemu było ciężko, mimo iż był egoistą i egocentrykiem, tym niemniej charakteru się nie wybiera. Myślę, że chyba dobrze się stało, jak się stało.
Ostatnie jego słowa nagrane na taśmie mówiły o tym, jak bardzo rozczarował go świat, w którym przyszło mu żyć, i że pragnął zawsze żyć w innym świecie, gdzie reguły są proste, przyjaźń jest przyjaźnią i tak dalej. W przybliżeniu kończyło się to tak: »Wiem, że to świat fikcji, ale może i ja przez te 41 lat byłem fikcją. Odchodzę do świata fikcji, bo tylko tam było mi dobrze. Błagam na wszystko, nie budź mnie«.
Ubrał koszulkę z napisem Jacob’s Ladder (drabina Jakubowa) i nie wiem, czy miało mieć to jakieś znaczenie symboliczne.
Obawiał się, że go znajdę, zanim środki nasenne go zabiją, i dlatego, jak wynikało z taśmy, nie jadł już od 23 grudnia, by środki szybciej zadziałały, i wyrzucił do zsypu ich opakowania, aby ewentualnie pogotowie nie wiedziało, czym się zatruł.
Miał to zrobić już 23 grudnia wieczorem, ale przypomniał sobie, że w piątek zakreśla zawsze w gazecie filmy, które mam nagrać z telewizji, i mogę się zaniepokoić, dlaczego nie przyszedł. Przyszedł więc 24, około godziny 14, zakreślił ewidentnie takie filmy, które tylko jego mogły zainteresować, bo wie, że ja nie oglądam westernów. Miało to na celu uspokojenie mnie, gdybym się czegoś zaczął domyślać, i tak zresztą zadziałało.
Jak wynika z nagrania, które zrobił po łyknięciu proszków, zażył je 24 grudnia o godzinie 15.05. Ja znalazłem go po 24 godzinach. Już przedtem się niepokoiłem, bo dzwoniła do mnie jego bliska przyjaciółka Anja Orthodox, która rozmawiała z nim po jego powrocie ode mnie do domu i wydawało jej się, że jest z nim niedobrze, więc proponowała, żebym zaprosił go do siebie lub poszedł do niego.
Ponieważ zapowiedział mi, że w związku z zaziębieniem wyłączy na dwa dni telefon, bo chce się wykurować, byłem początkowo przekonany, że tak jest. Po telefonie od niej zadzwoniłem, ale zgłosiła się tylko automatyczna sekretarka, zaś telefon komórkowy był wyłączony. Poszedłem więc i wielokrotnie dzwoniłem do drzwi. Była albo 16.50 albo 17.10, nie mogę w tej chwili sobie tego uzmysłowić. Ponieważ nie otwierał, a ja nie miałem klucza, bo jak się dopiero na drugi dzień okazało, schował go u mnie na dnie jakiejś porcelanowej donicy z Dynowa i przykrył innymi rzeczami, to myślałem, że wetknął korki do uszu i śpi, zażywszy środki nasenne. Trudno było podejmować decyzję o wyłamaniu drzwi. Na drugi dzień jednak znalazłem te klucze i gdy poszedłem, już od dawna nie żył. Tak to wyglądało. No nic. Jeśli chcesz jakieś dodatkowe informacje, to napisz. Pięknie wszystkich pozdrawiam. Zdzisław. Warszawa: niedziela, 26 grudnia 1999 rok, godz. 16.07”¹.DOM
Dom zwodził na manowce każdego, kto próbował go ogarnąć i zrozumieć. Nigdy nie pozwolił sfotografować się w całości, wystawiając do zdjęcia najwyżej ukruszone schodki wejściowe od podwórza, obrośniętą dzikim winem butwiejącą werandę od ogrodu, chwiejną drewnianą galeryjkę biegnącą wzdłuż jednej ze ścian czy zaniedbane podwórko ze studnią nakrytą spiczastym daszkiem. Nie dawał się zobaczyć z ulicy, schowany za apteką Eisenbachów, ani zza Potoku Płowieckiego, ukryty za drzewami. Pilnie strzegł tajemnicy, że na początku był warsztatem kotlarskim.
Henryk Waniek, przyjaciel Zdzisława Beksińskiego, jest pewien, że dom zbudowano na planie kwadratu, z dziwacznym małym podwórkiem wewnątrz, na które nie było wejścia. Pamięta amfiladowy obieg, w którym wszystko się kręciło.
Ale to niemożliwe: kryty blachą dom – drewniany, parterowy niby szlachecki dwór – z lotu ptaka przypominał wiejską grubaśną chałupę z budynkami gospodarczymi przyklejonymi z dwóch boków, na kształt litery U.
Dom mieszał ludziom w głowach. W ciemnych korytarzykach tracili poczucie czasu i przestrzeni. Wychodzili z pracowni do łazienki, a trafiali ma werandę. Chcieli iść do dziecinnego, lądowali u Zofii. Przez kuchnię wchodzili do spiżarni, przez pokój Tomasza do babci Stanisławy, czyniąc nieraz konfuzję. Szukali drzwi do pracowni, zamiast tego stawali przed szafą z gipsowymi czaszkami.
Nocna trasa do łazienki, którą Zdzisław swego czasu wytyczył małymi żaróweczkami, zamiast wspomagać pokonywanie zakrętów, utrudniała przejście. Beksiński zwierzył się kiedyś Wańkowi, że światełka z korytarza składają się na skomplikowaną materię jego snów.
Dom nic sobie nie robił z remontów, bielenia ścian wewnątrz, łączenia gwoździami połamanych poręczy werandy. Nie obchodziła go zamiana salonu w pracownię, podział sypialni na dwa pokoje, zapełnianie odległych pomieszczeń lokatorami. Rozpadał się niemal niezauważalnie, gubiąc łaty tynku, spod którego wyłaziły deski i trzcina.
W Sanoku mieszkało pięć pokoleń Beksińskich. Wszyscy w tym samym domu. Tylko ulica kilka razy zmieniła nazwę. Z Lwowskiej na Jagiellońską (Galicja i II RP), z Adolfa Hitlera (okupacja) na Świerczewskiego (PRL).
Domu Beksińskich już nie ma. Został wyburzony pod koniec lat siedemdziesiątych XX wieku.
Beksińskich też już nie ma. Zdzisław, ostatni z rodziny, został zamordowany w 2005 roku.SANOK
_(...) a poza tym nie przepadam za Sanokiem, do czego nie wypada się przyznawać, ale co jest faktem. Sanok kojarzy mi się z moim dzieciństwem, a wspomnienia mojego dzieciństwa nigdy nie napawały mnie nostalgią, a wręcz przeciwnie. Niby wszystko miałem jak po maśle: dobrych rodziców, nie najgorsze rodzinne warunki materialne, nie byłem też chyba głupi, ale sam siebie cholernie nie lubiłem. Nieustannie wydawało mi się, że jestem gorszy od innych: słabszy, mniej przystojny, tchórzliwy, nieśmiały, bez muskułów, jednym słowem dupa. Na dodatek panicznie bałem się dziewcząt. Potem, po ukończeniu studiów, przez kilka lub kilkanaście lat pracowałem w Sanoku na opinię zakały rodziny i miasta. (...) To wszystko wraca do mnie w formie wspomnień dziś, gdy już wszystko minęło, świat jest inny, inni ludzie, inne moje miejsce w świecie i w Sanoku, ale skaza pozostała i Sanoka nie cierpię jak zarazy_¹.
*
Wiele lat później matka powie mu, że zaszła w ciążę przypadkowo². On będzie ją kochał i jednocześnie się jej brzydził. „Wzdrygam się, gdy mnie moja mama dotknie ręką, czego z całego serca chciałbym już ze względu na nią uniknąć, a co jest silniejsze ode mnie”³ – napisze do przyjaciela Andrzeja Urbanowicza.
Stanisława Beksińska, nauczycielka szkoły powszechnej, w mroźną niedzielę 24 lutego 1929 roku o godzinie dwudziestej trzeciej rodzi syna, swoje pierwsze i ostatnie dziecko.
Za oknem pada śnieg. Cała Europa jest skuta lodem. Jak donosi największa w województwie „Gazeta Lwowska”, statki na Morzu Bałtyckim zamarzły w portach, w Rumunii spadł czarny śnieg, wzbudzając panikę wśród ludności, ale pociągi z Krakowa do Warszawy, mimo śnieżycy, jeżdżą z minimalnym opóźnieniem.
Noworodek nie rusza się, milczy jak martwy. „Dopiero mnie tam w tyłek wstrząsnęła położna i ja nagle zacząłem ryczeć”⁴ – Zdzisław Beksiński zwierzy się ze śmiechem swojemu marszandowi Piotrowi Dmochowskiemu.
Chłopczyk waży 4,378 kilograma, mierzy 55 centymetrów. Matka ma 29 lat (155 cm wzrostu, 66 kg wagi), ojciec Stanisław Beksiński – 42 lata (171 cm, 67 kg).
*
I rrraz! Przysiad, rozciąganie sprężyn. Służąca, kucharka, ogrodnik i dostawcy ze wsi mówią do Zdzisława „paniczu”, a jak podrośnie: „młody panie”.
Panicz Zdzisław Beksiński
Dwa. Podciąganie na drążku, skłon. Inne dzieci noszą kurtki po ojcach, dla panicza szyje się ubranka na miarę. Marynarskie albo garniturki w kratę. Na zimę kombinezon narciarski.
Trzy. Skręt tułowia, przewrót do przodu. Zdzisio chodzi do przedszkola i szkoły, ale nie wolno go bić! „Inne dzieci były bite i przez księdza, i przez panią w szkole, a mnie nikt by się nie ośmielił”⁵ – napisze w liście do Urbanowicza. Zdzisia bije się w domu. „Ojciec uderzył mnie tylko raz w życiu, a mama lała mnie przy każdej okazji, a (...) lała na oślep, gdzie popadnie”⁶.
Cztery. Naprzemienne podnoszenie ciężarków. Mama nazywa Zdzisia po niemiecku _Sonntagskind_ (niedzielne dziecko). Szuka w nim artysty. Chowa na pamiątkę rysunki syna. Zapisuje, że auta z krzywymi kółkami narysował 8 grudnia 1930 roku, a na rysunku dwóch splecionych głowonogów, z tego samego miesiąca, czyni zapisek „Tatusio i mamusia”. Czeka, aż chłopiec nieco podrośnie i będzie mógł sięgnąć do klawiatury rodzinnego fortepianu, wtedy zatrudnia dla niego nauczycielkę muzyki. Chce wychować wirtuoza. Chłopiec ćwiczy palcówki Bacha, na imieniny ojca gra utwory Schuberta. Po latach powie: „Fortepianu nienawidziłem i była to wina pani, która mnie uczyła. Powiedziałem kiedyś ojcu, że chciałbym, aby pierwsza bomba, która spadnie, rozwaliła ten cholerny grat”⁷. Marzenie się prawie spełni. Nie pierwsza, ale ostatnia bomba nie uszkodzi co prawda fortepianu, ale Zdzisławowi urwie czubki palców lewej dłoni.
Pięć. Pompki. Ojciec tłumaczy, że mężczyzna nie płacze i nie demonstruje uczuć. Babcia wpaja: „Gdzie cię chętnie widzą, tam rzadko bywaj”, matka uczy: „Bądź grzeczny, szanuj ludzi, nie wywyższaj się”. „Byłem wychowany na kogoś w rodzaju białego sahiba, co jednak w praktyce dało Anglika z Kołomyi i chyba nie jest mi z tym dobrze”⁸ – powie Zdzisław Beksiński pod koniec życia.
Sześć. Bieg slalomem wokół jabłonek. Zdzisio może bez ograniczeń korzystać z biblioteki rodziców. Ulubiona autorka mamy to Selma Lagerlöf, ulubieni autorzy ojca – Nietzsche i Schopenhauer. Zdzisio czyta _Kamasutrę_ na przemian z Biblią Wujka. Powie: „Księgi Królewskie o Dawidzie, Saulu (...) w mojej optyce nie bardzo różniły się rozwojem akcji od Tarzana, który wtedy był jedną z moich podstawowych lektur”⁹. Największe wrażenie robi na nim fragment Psalmu 22(23): „Bo choćbym też chodził w pośrzód cienia śmierci, nie będę się bał złego; bowiemeś ty jest ze mną”¹⁰. Zapamięta go na całe życie.
Siedem. Przewroty do tyłu, przysiady. Mężczyźni w rodzinie Beksińskich od pokoleń pozostają obojętni na Boga, za to kobiety balansują na granicy dewocji. Stanisława Beksińska jest wychowanką szkoły przyklasztornej. (Wspomina, że ból zęba leczono tam sypaniem pieprzu do ucha. Od pieprzu tak zaczyna boleć ucho, że zapomina się o zębie. A „nieprzyzwoite” strony w _Panu Tadeuszu_ zakonnice spinały szpilkami). Zdzisio modli się co wieczór, przystępuje do komunii. Po latach napisze: „Wiarę utraciłem powoli, na raty, w zasadzie pierwszym i zasadniczym powodem był fakt, że nie chciało mi się mówić pacierza wieczorem”¹¹. Chodzi na kursy dla ministrantów. Prosi Boga w modlitwach, żeby coś zrobił, bo on nie chce coniedzielnych wystąpień w białej komży przed ołtarzem. We wrześniu 1939 roku Bóg zsyła Zdzisiowi wojnę.
Osiem. Siad płotkarski, skłony. W odpowiednim czasie Zdzisław zostaje uświadomiony, że onanizm prowadzi do wysychania rdzenia pacierzowego i drżenia głowy. Na wszelki wypadek matka lub ojciec podglądają syna przed zaśnięciem albo bez zapowiedzi wchodzą do pokoju. Po każdej masturbacji ogarniają go wyrzuty sumienia. I zawsze już będzie miał wrażenie, że jest obserwowany z ukrycia.
Dziewięć. Wymachy ramion. W zdrowym ciele zdrowy duch. Ojciec budzi Zdzisława codziennie rano. Ręcznik, mydło i bez względu na pogodę biegną myć się do oddalonego o kilometr Sanu. Jeśli nie ma nikogo w pobliżu, pływają nago w rzece. Syn będzie wspominał: „Stary miał fioła na punkcie nudyzmu i u nas po ogrodzie łaziło się bez majtek”¹².
Ogród Beksińskich jest jak tor przeszkód. Stanisław Beksiński, szczupły i umięśniony działacz Towarzystwa Gimnastycznego Sokół, żołnierz Armii Hallera, kazał poustawiać między drzewami drążek do podciągania się i akrobacji, skocznię do skakania o tyczce i na odległość. Nakłania syna do gimnastyki, biegów na sto metrów, ćwiczeń hantlami.
Z rodzicami
Zdzisio ma własną wiatrówkę, kieszonkowe wydaje na śrut, strzela do ptaków. Czasem trafia.
Nad Potokiem Płowieckim przerzucono kładkę, za nim aż po San rozciągają się grunty Beksińskich. Stanisław zleca tam budowę kortów tenisowych i zatrudnia dzieci do podawania piłek, ogrodnik dba o trawę. W wolne dni Beksińscy grają z przyjaciółmi w tenisa, Zdzisław ma własną rakietę.
Latem składają kajak, płyną w nieznane, nocują w namiotach. Wędrują w góry i po lasach. Żeglują po jeziorach. W 1933 roku wyjeżdżają ze Zdzisiem i znajomą parą na wakacje do Gdyni. W białych marynarskich ubraniach zwiedzają miasto i port, płyną statkiem, w strojach kąpielowych opalają się na plaży.
Zimą Zdzisio jeździ na łyżwach. Ma też swoje narty. Ferie spędza z rodzicami w górach, najczęściej w Poroninie, w pensjonacie siostry ojca Władysławy i jej męża Franciszka Orawca, oficera Wojska Polskiego. Dorosły Zdzisław Beksiński, choć będzie pływał bardzo dobrze, nigdy z własnej woli nie wejdzie do żadnej wody poza wanną. Nie zrobi skłonu ani przysiadu. Nie pojeździ na nartach. Nie wyjedzie na wakacje. Lasom, łąkom i górom będzie życzył, żeby je wyasfaltowano. Dziennikarce się zwierzy: „Gdy ojciec umarł, pozwoliłem sobie gruntownie zniewieścieć, po swojemu”¹³.
Dziesięć. Głęboki wdech i wydech. Koniec gimnastyki rodzinnej.
*
Po latach Zdzisław będzie zdumiony, w jaki sposób Federicowi Felliniemu udało się w filmie _Amarcord_ pokazać przedwojenny Sanok. „Nawet postacie są te same. Skąd wzięła się taka identyczność? Nie tylko współbrzmienie wizji, ale identyczność postaci!”¹⁴.
Miejscowi księża bywają u Beksińskich na kolacji, zostają na brydża i są częstowani alkoholem. Młodociani żydowscy komuniści biorą udział we wspólnych wycieczkach kajakowych. Sanok czasem plotkuje o Beksińskich, nazywa uszczypliwie kotlarzami, wypomina, że nie są „starosanoccy”, tylko „nowi”, i szepcze, że rodzice Zdzisia to nieudane małżeństwo.
„Miasteczko było małe (...). Wszyscyśmy wszystko wiedzieli i ja, choć tego nie lubiłem, wiedziałem zawsze, kto z kim, gdzie i tak dalej”¹⁵ – wspomni po latach Marian Pankowski, pisarz urodzony w Sanoku, starszy od Zdzisława o dekadę.
Beksińscy to elita miasteczka z osiemnastoma tysiącami mieszkańców. Nie najbogatsi i najbardziej znaczący, ale są w mieście już od stu lat. Był wśród nich radny i założyciel warsztatu kotlarskiego (pradziadek Zdzisława Mateusz¹⁶), architekt, inżynier miejski i honorowy obywatel miasta (dziadek Władysław), inżynier geodeta, mierniczy przysięgły, jeden z ośmiuset trzydziestu trzech w całej Polsce, jeden z sześciu w Sanoku (ojciec Stanisław).
Dziadkowie Władysław i Helena Beksińscy (po prawej) z siostrą babci Jadwigą Chrzanowską i jej mężem oraz psem
Zdzisław: „byliśmy rodziną w pełnym tego słowa burżuazyjną, a więc tenisy, brydże, podróże”¹⁷, „wujek był piłsudczykiem i legionistą, a dziadek endekiem, ciotka wojującą antysemitką. To była francuska prowincja z francuskich filmów o aptekarzu, księdzu i komuniście, wraz z jej nieuchronnym zidioceniem”¹⁸.
Dom trzyma Beksińskich przy sobie, choć odziera ich z prestiżu. Wciąż żyją ci, którzy pamiętają, że długo służył za warsztat kotlarski. Władysław Beksiński każe więc pod koniec XIX wieku wybudować kamienicę na ulicy Sobieskiego, naprzeciwko gimnazjum.
Połowę budynku wynajmują pod kasyno oficerskie. Jaroslav Hašek w powieści o wojaku Szwejku napisze, że w sanockim kasynie mieścił się dom publiczny, w którym Szwejk szukał oberleutnanta Duba. Zdzisław po latach wspomni: „Faktem jest, że dom, który opisuje Hašek, należał do nas (...) tak więc z lubością drażniłem swoich krewnych i starszą generację, powołując się na Haška”¹⁹. „U mnie w mieszkaniu wisi w przedpokoju stare i odrapane lustro. Jest to na 100 procent lustro z sanockiego burdelu. (...) Na podstawie kilku elementów (naprzeciwko gimnazjum, drewniane schody _etc_.) ustaliłem, że dom ten należał do mego dziadka”²⁰.
Drugą połowę domu zajmują Beksińscy. Ale rodzina chyba nie czuje się dobrze w centrum miasta bez ogrodu, potoku i werandy. Połowę kamienicy w 1922 roku dostaje w wianie Władzia, ciotka Zdzisia, druga połowa przypada jego ojcu Stanisławowi, a Beksińscy wracają do skrzydła od strony potoku, w starym drewnianym budynku.
Po drugiej stronie ulicy stoi karczma Murowanka, gdzie woźnice wjeżdżający do miasta zatrzymują się na wódkę u Tulika. Obok karczmy odbywają się targi. „Poniżej Murowanki, jak oddalało się od centrum i od wzgórza, była Posada Olchowska – przedmieście, gdzie mieszkali przede wszystkim robotnicy fabryczni”²¹ – zapamięta Marian Pankowski.
Kto mija dom Beksińskich i idzie lub jedzie do miasta, ten wie, że teraz należy nabrać rozpędu. Bo budynek stoi u stóp stromej góry, na której usadowiły się zamek nad przepaścistym urwiskiem, rynek z biegnącymi od niego ulicami i dzielnica żydowska. Marian Pankowski będzie wspominał, że na zbocze wspinało się na czterech łapach, a jeśli padał deszcz, „zjeżdżało na czterech literach”²².
Każdy ma swój Sanok. Kiedy u Beksińskich grają w tenisa, u Pankowskich, mieszkającej po sąsiedzku lewicującej rodziny robotniczej, komornik chce zlicytować meble za długi. Marian Pankowski: „W mieście była wtedy ogromna nędza (...). Ubóstwo było takie, że jak byłem w piątej gimnazjalnej, to miałem przerwać naukę, bo nie było pieniędzy na czesne”²³.
Narodziny Zdzisława zbiegają się ze światowym kryzysem. W 1930 roku pod domem Beksińskich przechodzi tłum protestujących robotników z Sanowagu. Żądają pracy. Dochodzi do starć z policją, cztery osoby są ranne. „Ilustrowany Kuryer Codzienny” odnotowuje: „W dniu 6 marca 1930 r. polała się krew w trzech miastach, tj. w Nowym Jorku, Berlinie i Sanoku”²⁴.
W Sanoku żyją obok siebie Polacy, Żydzi (około 30 procent mieszkańców) i Ukraińcy.
Zdzisiowi przed wojną rodzice pozwalają grać w piłkę nożną z żydowskimi dziećmi, ale z ukraińskimi nie.
Dalej Pankowski: „Żyliśmy harmonijnie i z Żydami, i z Ukraińcami. (...) Nie było przy tym jednak jakiejś wielkiej przyjaźni tych trzech wymienionych społeczeństw. Każda z tych grup etnicznych była dość zamknięta. Ukraińcy i Żydzi mieli swoje organizacje, swoich członków, swoje biblioteki, piękne chóry w cerkwiach i synagogach – czyli każdy sobie. (...) W małym miasteczku to wszystko się zacierało – dopiero w trzydziestym piątym, trzydziestym szóstym roku, kiedy już pachniało Hitlerem, studenci sanoccy przywieźli antysemityzm ze Lwowa”²⁵.
Ale Sanok, jeszcze przed pierwszą wojną światową, słynie na Podkarpaciu z obrzędu Judasza. W Wielką Środę wybrani chłopcy zrzucają z wieży kościelnej kukłę ubraną w chałat skradziony wcześniej z płotu w dzielnicy żydowskiej. Pankowski: „Moja mama zawsze protestowała: »Nie pójdziesz ty z tymi bandytami«. A ja: »Mamo, ale oni rzucą z wieży Judasza«. Mama wiedziała, że tu chodziło o prześladowanie Żyda, i chciała mnie odwieść od pomysłu udziału, ale ja wówczas nie byłem świadom celu tego obrzędu i było mi żal, że inni chłopcy mogą biec z pałkami i okładać nimi Judasza. Ten zwyczaj miał oczywiście swoją wymowę religijną, jako walka ze Złem”²⁶.
Dorosły Zdzisław Beksiński będzie się odcinał od antysemityzmu sanockich znajomych. Ciężko przeżyje też wydarzenia marcowe z roku 1968.
*
„W dzieciństwie bałem się zasypiać, bałem się tego, przez co będę musiał przejść”²⁷ – Zdzisław Beksiński napisze do Henryka Wańka w l972 roku.
Najwcześniej jest Smok. Nie widać go, tylko słychać. Zdzisio dość szybko identyfikuje go jako zapuszczany w podwórku motocykl sąsiada. To w wieku trzech lat.
Potem pojawia się niewielki, ubrany na biało mężczyzna. Zdzisio nazywa go „kucharzem”. „Stawał za siatką mego łóżeczka i stał tam, patrząc na mnie uważnie, co mnie denerwowało do najwyższego stopnia i kazałem mu stale »idź«, ale on stał i patrzał”²⁸. Obok „kucharza” pojawia się zmora pod postacią baby, która siada dziecku na piersiach i przygniatając je, nie pozwala mu się poruszyć. To w wieku pięciu lat.
Służąca Beksińskich ma książeczkę do nabożeństwa, a w niej obrazki z Matkami Boskimi Bartolomé Murilla, w koronkowych ramkach i cukierkowych kolorach. Pozwala ją oglądać paniczowi. Tłumaczy mu, że półksiężyc, na który Maryja następuje bosą stopą, to sierp, jakim obcięła głowę wężowi (szatanowi). Na Zdzisia, kiedy psoci, wołają w domu „Ty diable, ty szatanie”.
Któregoś wieczoru, jeszcze zanim Zdzisio zacznie chodzić do szkoły, do „kucharza” i zmory dołącza Matka Boska. „U nas ze stacji słychać szybujące pociągi. Owóż to fu, fu, fu było sygnałem, że Matka Boska zaczyna schodzić ze ściany i zaraz się do mnie dobierze. (...) Podobnie jak przy zmorze nie mogłem się ruszyć, bo byłem jakoś tam przywalony czymś ciężkim i Matka Boska mogła wygodnie poczynać sobie ze mną. Do jej ulubionych numerów było ulokowanie się okrakiem na mojej twarzy, po uprzednim zadarciu kiecki, co naturalnie zaczynało mnie dusić, a w jakiś sposób poznawałem, że sprawia jej rodzaj przewrotnej przyjemności”²⁹.
Zdzisio boi się zjaw, ale go nie dziwią. Halucynacje miewa także jego ojciec. Mówi się w rodzinie, że Stanisława Beksińskiego nawiedzają krasnoludki. Chodzą po jego łóżku.
O zmorach Zdzisia nikt w domu nie wie. Chłopiec jest skryty.
*
Rok 2012. Szukam dziecięcych znajomości Zdzisława Beksińskiego. Jadę do Krakowa. To niespodziewana wizyta. Naciskam dzwonek, drzwi uchyla siwa dama. „Czy panią pogryzł w dzieciństwie pies Beksińskich?” – pytam. Uśmiecha się, wpuszcza do środka. Krystyna Sieraczyńska jest malarką. Na ścianach jej mieszkania wiszą barwne miasta, kwiaty, duży portret kobiety. Na meblach porozwieszane ubrania, tkaniny. Artystka robi dziś generalne porządki, ale dla mnie ogłasza chwilę przerwy.
Krystyna Sieraczyńska wspomina: „Dom Beksińskich stał na rogu ulicy Potockiego, przy której żeśmy mieszkali. Byłam starsza od Zdzisia o trzy miesiące. On był jedynakiem i przychodziliśmy z bratem się tam bawić. Przypuszczam, że nasze rodziny się znały. Mój tata był agronomem, pracował w terenie tak jak Zdzisia ojciec, którego zresztą nigdy nie widziałam. Pani Beksińska była bardzo sympatyczna, wydawała mi się wtedy starsza, nie dama z wyglądu, ale godna, raczej ciepła.
Oni mieli dużego psa, według mnie wilczura. Zawsze był uwiązany. Pamiętam, tamtego dnia przyszliśmy bawić się w pogodny letni dzień. Pani Beksińska przygotowała nam na werandzie coś do picia. Mieliśmy loteryjkę, jakieś przesuwanie czegoś na planszy, kostka i pionki. Ja siedziałam tyłem do ogrodu, brat po prawej, Zdzisio po lewej. I nagle coś się na mnie wali, i tu mi wbija dwa kły w kark. Nie wiem, czemu ten pies był wtedy spuszczony. Miałam sześć czy siedem lat, nie przypominam sobie, żebym płakała, ale na pewno byłam przestraszona. Chyba bardziej zdenerwowała się pani Beksińska, ale spokojnie poszła do pokoju, przyniosła wodę utlenioną i zaczęła mi to przemywać, dość pogodnie mówiąc, że do wesela się zagoi.
Zdzisio był zawsze chmurnym, wycofanym, pucułowatym chłopcem. Nie pamiętam, żeby się śmiał albo psocił. Myśmy wkrótce wyjechali z Sanoka, kontakt się urwał”.
Psa Beksińskich pamięta też Jerzy Potocki, młodszy o dwa lata kuzyn Zdzisława. Jego matka Maria była rodzoną siostrą Stanisławy Beksińskiej. Oparł laskę o stół w podziemnej kawiarni hotelu Jagiellońskiego w Sanoku. W okienkach pod sufitem obserwujemy nogi przechodniów. Kilkadziesiąt metrów stąd stał dom Beksińskich. Jerzy Potocki opowiada: „Tego psa mieli niedobrego strasznie, bałem się go potwornie. Żółty, duży jak owczarek niemiecki, ale kundel. Przychodziłem nieraz do Zdzisława, pieska chciałem pogłaskać, a on próbował mnie ugryźć. Więc oni chowali go, jak ktoś przychodził, zamykali”.
Beksińskim pies był wierny. Na zdjęciach widać, jak tulą się do niego, mały Zdzisio siedzi na jego grzbiecie.
*
Koledzy nazywają Zdzisia Loba, bo chwali się, jak świetnie mu wychodzi na korcie zagranie zwane „lobem”. Z jakiegoś powodu dzieci go nie lubią, szydzą z panicza.
Ma niewielu kolegów i jednego przyjaciela Jurka, w szkole powszechnej.
Ma też wroga. Wróg nazywa się Bodziak i chodzi z Beksińskim do tej samej klasy. Zdzisław Beksiński: „dostałem od niejakiego Bodziaka po ryju za to, że powiedziałem, iż Pan Jezus był Żydem. Sprawa oparła się o księdza, który znalazł się w kłopotliwej sytuacji, która groziła spadkiem pozycji Pana Jezusa z pierwszej piątki Top Twenty na sam szary koniec. Aby zyskać na czasie, zadał pytanie: A ty, Bodziak, jak sądzisz, jakiej narodowości był Pan Jezus? Bodziak nie miał cienia wątpliwości: Pan Jezus był Polakiem. Miał racjonalne i nieskażone mesjanizmem wyjaśnienie dla swoich przekonań: Matka Boska jest Królową Korony Polskiej. Przecież Żydówy nie wybraliby na polską królową”³⁰. Między Beksińskim a Bodziakiem dochodzi do bójki, chłopcy mają scyzoryki. Po tym zdarzeniu rodzice przenoszą Zdzisława do innej szkoły. „Myślałem, że to dlatego, że do pierwszej krwi walczyłem (...). Dopiero mając trzydzieści lat, dowiedziałem się, że ksiądz, który w tej szkole uczył, lubił chłopców i rodzice na wszelki wypadek mnie przerzucili do innej”³¹ – powie po latach w wywiadzie.
Nawet jeśli przejmuje się obojętnością kolegów, nie mówi o tym nikomu. Czyta książki, dużo rysuje. Mama nazywa go „poprzeczniakiem”.
Zdzisław nie lubi siebie ani swojego ciała. Marzy o wyglądzie twardziela Flash Gordona z komiksów, które czyta na tony, a w lustrze widzi niewieścią szczękę, łagodne baranie oko, krągłe biodra i zbyt duże sutki – będą jego utrapieniem do końca życia. Po latach powie: „Nie chciałem być uroczy. Chciałem (...) być facetem o stalowym spojrzeniu i takim uderzeniu pięścią. Niestety nigdy, nawet we śnie, nie spełniły się moje marzenia o sobie”³².
*
Rok 2012. Ogłaszam w „Tygodniku Sanockim”, że szukam kolegów Zdzisława Beksińskiego. Zdzisław Kukla dzwoni po miesiącu, dopiero teraz przeczytał zaległą gazetę. Starszy od Beksińskiego o dwa lata, mieszkał na sąsiedniej ulicy Konarskiego, która wylotem patrzyła na dom Zdzisia. Mówi: „Były wakacje, czerwiec lub lipiec, pod koniec okupacji. Zachodziłem często do niego, siedzieliśmy na werandzie obrośniętej winem. Panowała bardzo miła atmosfera, mama Zdziska przynosiła napitek z owoców. Ojca nie spotkałem nigdy. Rozmawialiśmy trochę o książkach. Byłem wtedy zafascynowany Ferdynandem Ossendowskim, a Zdzisek mówił mi, że go takie przygodowe książki nie interesują. Czytał wtedy trylogię Karela Čapka _Hordubal. Meteor. Zwyczajne życie_. Polecał mi ją bardzo.
Wiedziałem, że miał kuzyna, ale nie spotkałem u niego innych chłopaków. Niedużo kolegów miał, specjalnie nie zabiegał o towarzystwo. Wystarczałem mu ja i kuzyn.
Zapamiętałem, że Zdzisław nie lubił przyrody, wycieczek. Próbowałem go wyciągnąć na kajaki, grzyby, ale nie chciał. A ja prosto od niego szedłem sam w sanockie lasy.
Po wakacjach zaczęła się szkoła. Nasze drogi się wtedy rozeszły”.
Jerzy Potocki pamięta Zdzisława inaczej. „Mieliśmy różne zainteresowania. Ale łączyło nas jedno: lubiliśmy wędrówki. Przed wojną chodziliśmy z ojcami, bo byliśmy za mali. Ale po wojnie mamy nas puszczały. Kanapki, coś do picia i w góry. Obeszliśmy nasze okolice. Dwa razy byliśmy w Poroninie, u rodziny Beksińskich. Wtedy z ojcami poszliśmy zaliczyć Orlą Perć, całą Kościeliską, połaziliśmy dużo. Zdzisław szedł chętnie, nie wiem, czemu potem mówił, że natura jest ohydna”.PRZYPISY
Wstęp
* List Zdzisława Beksińskiego do krewnej z 26.12.1999, w archiwum autorki
Sanok
¹ List Zdzisława Beksińskiego do krewnej z 13.06.1999, w archiwum autorki
² Liliana Śnieg-Czaplewska, _Bex@.. Korespondencja mailowa ze Zdzisławem Beksińskim_, Warszawa 2005, s. 160
³ _Listy Beksińskiego do przyjaciela_ (Andrzeja Urbanowicza), list z 14.03.1969, http://beksinski.dmochowskigallery.net/library.php, dostęp 10.02.2013, s. 224
⁴ Cytat pochodzi z nagrania dokonanego przez Zdzisława Beksińskiego 10.12.1984. Oryginały taśm są w zbiorach Muzeum Historycznego w Sanoku
⁵ _Listy Beksińskiego do przyjaciela_, list z 3.11.1968, dz. cyt., s. 129
⁶ List Zdzisława Beksińskiego do Marii Turlejskiej z 27.06.1966, w archiwum autorki. Oryginał listu znajduje się w posiadaniu Elżbiety Turlejskiej, córki Marii
⁷ Ewa Likowska, _Paćkam, paćkam, aż się obraz sam namaluje_, „Przegląd” 2002, nr 28 (134)
⁸ Maria Molska, _Wańka-wstańka_, „Uroda” 2000, nr 11
⁹ Liliana Śnieg-Czaplewska, _Bex@_, dz. cyt., s. 198
¹⁰ Biblia w przekładzie księdza Jakuba Wujka z 1599, transkrypcja typu „B” oryginalnego tekstu z XVI w. i wstępy ks. Janusz Frankowski, Warszawa 2000
¹¹ _Listy Beksińskiego do przyjaciela_, list z 9.08.1968, dz. cyt., s. 34
¹² Tamże, list z 1.01.1969, s. 161
¹³ Liliana Śnieg-Czaplewska, _Po co siedzieć na kaktusie_, „Viva!” 2003, nr 1
¹⁴ _Moja trzytomowa korespondencja z Beksińskim_, korespondencja między Zdzisławem Beksińskim a Piotrem Dmochowskim, list Zdzisława, bd, http://beksinski.dmochowskigallery.net/library.php, dostęp 13.02.2013
¹⁵ Piotr Marecki, _Nam wieczna w polszczyźnie rozróba! Marian Pankowski mówi_, Kraków 2011, s. 33
¹⁶ W historii Mateusza prawie nic nie jest pewne, nawet nazwisko. W Sanoku przez ponad 150 lat mówi się o nim: chłopski syn z Koprzywnicy, miasteczka w Królestwie Polskim, urodzony w 1814 roku. Ma 16 lat, gdy rusza do powstania listopadowego. Wraz z nim idzie przyjaciel od dziecka, o rok starszy szlachcic Walenty Lipiński. Walczą w oddziałach generała Józefa Dwernickiego, idą za nim na Wołyń, a stamtąd, po rozbiciu korpusu, uciekają do Galicji. Po upadku powstania chronią się przed żandarmerią austriacką u leśnika pod Sanokiem. Wracać do Koprzywnicy nie mogą: byłych powstańców wciela się siłą do wojska rosyjskiego. Czeka ich służba na Syberii albo na Kaukazie
Bronisław Filipczak, sanocki rejent ożeniony z wnuczką Lipińskiego, opowiada, jak młodzi uczą się zawodu kotlarskiego we Lwowie, po czym wracają do Sanoka. W 1845 roku kupują mały dworek naprzeciw karczmy Murowanka. W Koprzywnicy w 1813 roku nie rodzi się jednak ani jeden Walenty Lipiński, szlachecki syn. 21 lutego zarejestrowano za to narodziny Walentego, syna majstra kuśnierskiego Franciszka i Brygidy Lipińskich, z Zarzecza Miejskiego, małej wsi pod Koprzywnicą. Zob. http://metryki.genealodzy.pl/metryka.php?ar=7&zs=0158d&sy=1813&kt=2&plik=047-050.jpg, dostęp 3.02.2013.
Rok po narodzinach Walentego mnich Guilhelm Ulawski z koprzywnickiej parafii św. Floriana przy klasztorze cysterskim wpisuje do księgi za rok 1814 na stronie 89 akt urodzin Mateusza Bexy z Zarzecza Mieyskiego. Zob. http://metryki.genealodzy.pl/metryka.php?ar=7&zs=0158d&sy=1814&kt=1&plik=270-277.jpg, dostęp 3.02.2013. Andrzey Bexa, ojciec Mateusza, dość swobodnie podchodzi do swojego nazwiska. Kiedy rok wcześniej brał ślub z Katarzyną, został wpisany do księgi jako Bexiński.
¹⁷ _Listy Beksińskiego do przyjaciela_, list z 16.09.1968, dz. cyt., s. 66
¹⁸ Liliana Śnieg-Czaplewska, _Bex@_, dz. cyt., s. 82
¹⁹ List Zdzisława Beksińskiego do Marii Turlejskiej z 2.01.1976, w archiwum autorki. Oryginał listu znajduje się w posiadaniu Elżbiety Turlejskiej, córki Marii
²⁰ Liliana Śnieg-Czaplewska, _Bex@_, dz. cyt., s. 23
²¹ Piotr Marecki, _Nam wieczna w polszczyźnie rozróba!_, dz. cyt., s. 55
²² Tamże, s. 5
²³ Tamże, s. 27
²⁴ Edward Zając, _36 rocznica „Marszu Głodnych”,_ „Rocznik Sanocki” 1971
²⁵ Tamże
²⁶ Piotr Marecki, _Nam wieczna w polszczyźnie rozróba!_, dz. cyt., s. 54
²⁷ List Zdzisława Beksińskiego do Henryka Wańka z 11.01.1972, w archiwum autorki
²⁸ _Listy Beksińskiego do przyjaciela_, list z 16.09.1968, dz. cyt., s. 66
²⁹ Tamże
³⁰ Liliana Śnieg-Czaplewska, _Bex@_, dz. cyt., s. 74
³¹ Monika Waraksa, _Wszystko jest przypadkiem_, „Życie Warszawy”, 26–28.03.2005
³² Liliana Śnieg-Czaplewska, _Bex@_, dz. cyt., s. 23