-
W empik go
Belfer idzie na wojnę - ebook
Belfer idzie na wojnę - ebook
Opowiadania o różnie pojmowanej drodze do wolności obejmujące czas zaborów, II wojnę światową, losy żołnierzy tułaczy, żołnierzy Karpackiej Brygady, działaczy Solidarności.
| Kategoria: | Opowiadania |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8104-375-5 |
| Rozmiar pliku: | 6,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Klatka
Sierżant ustawił przed szeregiem, wyciągniętego gdzieś ze stajni koniucha w upapranych, lnianych, białych niegdyś szarawarach i takiej samej koszuli. Ten stał na krzywych nogach uśmiechając się głupkowato i grzebiąc brudną ręką w skołtunionej, czarnej, czuprynie.
— Wypierdki ziemi — zwrócił się do żołnierzy sierżant — to jest Czeczen. Mówię to do was, bo w waszych stronach takiego stwora nie spotkacie, a tutaj znać musicie. Ten akurat — kontynuował sierżant — jest idiotą, głupkiem, albo tylko takiego udaje, żeby od służby Ojczulkowi naszemu, Jego Wysokości Imperatorowi się wymigać. Góry te — tu zatoczył ręką pokazując otaczające stanicę szczyty — zamieszkuje wiele takich. Czeczenów, Kurdów, Tatarów i wszelkich innych nacji, które podobało się Panu Bohu stworzyć, podobnie jak pchły i pluskwy, na nasze, poczciwych sałdatów, ucierpienie. Niech was, zasrańcy, nie zmyli jego wygląd. Musicie wiedzieć, że gagatek taki, dajmy na to Czeczen, skryje się za skałą i ustrzeli was z dwustu metrów, jak nic. Kurd, na ten przykład, gdy będziecie stać na nocnej warcie i pilnować magazynu z sucharami i śledziami co je nam łaskawie Jego Imperatorskoje przysłać raczył, podejdzie niepostrzeżenie i kindżałem gardło poderżnie. A zresztą — dodał, jakby nagle zniechęcony do wykładu — zobaczycie sami…
Patrzyli na wszystko zdumionymi oczami, choć wydawało im się, że po tym co przeszli, w przenośni i dosłownie, nic już ich nie zadziwi.
Zaczęło się szmat świata stąd. W Zagórowie, cichym, prowincjonalnym miasteczku położonym na samym skraju rozległego imperium, niemal przy pruskiej granicy. Miasteczko wiodło życie typowej, przygranicznej osady, której monotonię przerywał jedynie doroczny jarmark, nadany przywilejem jagiellońskim jeszcze, sezonowe wypędy gęsi na nadwarciańskie błonia oraz szumny odpust w pobliskim klasztorze lądzkim. Resztę roku spędzali mieszkańcy na uprawie niewielkich płachetków ziemi i paraniu się wszelkiego rodzaju rzemiosłem czy też handlem, co ze względu na bliskość granicy, bywało szczególnie intratne. Starsi mieszkańcy wspominali jeszcze czas Powstania, gdy to w Zagórowie dni kilka stacjonował wcale duży oddział generała Taczanowskiego, lecz wspomnienie to wydawało się tak odległe, że niemal baśnie o dziwnych stworach i rycerzach przypominające. Jedynie pobliski lasek, gdzie powstańcy powiesili kilku zdrajców i donosicieli, którzy informowali władze o ruchach partyzanckiej kompanii, nazywany był po dziś dzień „Szubiankami”, co ustawione tam szubienice przypominać miało.
Jak co roku, w lipcu, przyjechała do Zagórowa, z samych oficyjerów złożona, komisja poborowa. Żandarmi wynieśli na Wielki Rynek ( Zagórów miał Wielki Rynek na którym odbywały się jarmarki i Mały Rynek, przy którym stała od niepamiętnych czasów figura Nepomucyna) stoły, krzesła, samowar i księgi poboru. Oficyjery usiedli wygodnie, palili papierosy w lufkach z pozłacanymi skuwkami. Z drugiej strony tłoczyła się pokornie, rozebrana do pasa, kolejka poborowych. Jeden z oficyjerów, lekarz lub felczer, co było już z daleka widać po białym fartuchu narzuconym na mundur i złotych binoklach, pukał dwa razy w pierś każdego podchodzącego, dwa razy w plecy, a następnie, wprawnie zaglądał w zęby. Zdarow! — rzucał w kierunku pisarza, który zapisywał to w grubej księdze. Z każdym jego „zdarow”, większy lament podnosił się wśród bab otaczających z oddali kolejkę poborowych. „Zdarow” oznaczało bowiem, że przeciwwskazań do służby wojskowej jak nic nie ma, a służba, nie w kaszę dmuchał, piętnaście lat trwała, co i tak, jak powiadali starsi, łaskawością cara było, bo jeszcze czasy pamiętali niektórzy, gdy trwała lat dwadzieścia pięć. Tak i Jan dostał swojej kolejki. Nie był jedynym żywicielem, co mogło go ze służby wyreklamować, rodzina zbędnych rubli nie miała, co by załatwić przynajmniej odroczenie, a Pan Bóg mu zdrowia, siły i wzrostu nie poskąpił, tak więc wiedział co go czeka. Zaraz po poborze zamknęli wszystkich wybranych w piwniczce urzędu, by do głowy któremuś ( co zresztą wszystkim po głowie chodziło) czmychnąć nie przyszło. W sali powyżej, panowie oficerowie raczyli się obiadem usłużnie przyniesionym z szynku w rynku i ochotnie popijali wódkę z arakiem wznosząc coraz głośniejsze toasty.
Następnego dnia wszyscy ustawieni zostali na rynku i pod konwojem trzech czy czterech kozaków ruszyli w drogę. Jeszcze podbiegały matki wciskając pośpiesznie woreczki z czym tam która miała, jeszcze ojciec przez brata przysłał ciepłą kapotę, która jak nic w lipcu tylko zawadzać się wydawała, jeszcze ktoś krzyknął: „Jaśko, trzymaj się, wracaj” i skończyło się miasto. Tam przynajmniej starali się trzymać fason, teraz, idąc koło Szubianek, przez laski, piaski i puste pola, zrobiło się im markotnie tak, że milczeli wszyscy. Jedynie Kozacy pogwizdywali według swojego zwyczaju, a wreszcie zaczęli śpiewać coś na swą kozacką nutę.
Szli tak do gubernialnego miasta Kalisza. Tutaj, już w koszarach, dostali trzy dni przerwy na pobranie mundurów i wygojenie nóg, które — nieprzyzwyczajeni do takich eskapad — poobcierali niemiłosiernie. Miejscowy felczer wojskowy nacinał scyzorykiem wielgachne pęcherze i smarował pięty pędzlem maczanym w słoju z jodyną. Przy tej okazji obeszły ich wszy, których pełne były wojskowe sienniki. Pewną ulgę przyniosło więc ogolenie głów do zera, co przyjęli niemal jak łaskę. Co tu dużo mówić. Nie sposób wspomnieć całą, trzy miesiące trwającą drogę. Dla porządku powiem tylko, że z Kalisza ruszyli pieszo do Łodzi. Z Łodzi, już koleją, w towarowych wagonach, do Warszawy, a z Warszawy do Brześcia. W Brześciu, w koszarach wielkiej, jak dwa Zagórowy, zajęto się nimi przez kilka miesięcy, ucząc głównie sprzątać wychodki, pucować korytarze, zamiatać liczne dziedzińce i wyrzucać gnój z wojskowych stajni. Po tych trzech miesiącach złożyli przysięgę na wierność batiuszce carowi i wydano im karabiny nakazując, jak najsurowiej strzec je przed utratą, zgubą, lub, nie daj Boh, sprzedażą na brzeskim jarmarku. Następne trzy miesiące uczyli się „sztyków” różnych, przez wbijanie długich bagnetów w słomiane kukły, a głównie musztry i trochę strzelania.
Wydawać się zaczęło, że spędzą w tej twierdzy całą służbę, co by wcale nie było niemiłe, bo ludność w miasteczku nasza była i po polsku mówiła, choć trochę niż w Zagórowie inaczej. Tymczasem zerwano ich rankiem i w pełnym umundurowaniu, z karabinami i plecakami poprowadzono całą kompanię na dworzec, gdzie czekały już wagony. Pociąg ruszył. Nie wiadomo gdzie. Jechali i jechali, i jechali. Po prawdzie, to tak pół jechali, a pół stali, a to w polu szczerym, a to na bocznicy jakiś drewnianych miasteczek, a to znów w polu. Kto miał jeszcze coś na handel lub podprowadził z wagonu taborowego owies lub suchary, wymieniać się to starał na stacji na jabłko, kartoszki lub inne takie specjały. A pociąg jechał, jechał. Mijali stepy przestronne, porośnięte trawą tak wysoką, że konia z jeźdźcem niemal skrywała, lasy ciągnące się godzinami, pola z żytem tak rozległe, że zabłądzić w nich pewnie można, rzeki wcale naszej zagórowskiej Warty nie przypominające, a tak szerokie, że drugi brzeg ledwie majaczył. Pytają, przez delikatność, co kilka dni: „A dokąd nas wieziecie?” „Dojedziesz to się dowiesz!” — padała niezmienna odpowiedź.
Nie wiem ile jechali. Liczyć dni się odechciało, a pociąg jechał i jechał. „Jak nic wiezą nas do Mandżurii” — prorokował ktoś, komu znana była ta nazwa. Okazało się, że nie miał racji. Po kilku tygodniach takiej jazdy pociąg zatrzymał się w miasteczku. Patrzyliśmy ciekawie na niezwykłe domy z płaskimi dachami, na stojące w zagrodach osły a nawet wielbłądy. Ludzie tutejsi ubrani w chałaty, coś jak nasi Żydzi w Zagórowie, tyle, że nie czarne, a pasiaste, przepasane plecionym pasem, nosili na głowie ogromne, baranie czapy, lub kolorowe czapeczki, niby mycki lecz kwadratowe, a nie okrągłe. Napatrzyć się nie mogliśmy. Ktoś zagadał nawet do stojącego pod murem stacji czarnowłosego mężczyzny, lecz ten wykrzyknął tylko coś gardłowym głosem. „Panie sierżancie, gdzie my są? -zapytał ktoś odważniejszy. Sierżant miał wyjątkowo dobry humor, więc odparł: „A na ch… wam znajet? Na Kaukazie.” Rzeczywiście. Po co nam to wiedzieć. Kapkaz. Równie dobrze mógł by to być koniec świata.
Darmowy fragment
Sierżant ustawił przed szeregiem, wyciągniętego gdzieś ze stajni koniucha w upapranych, lnianych, białych niegdyś szarawarach i takiej samej koszuli. Ten stał na krzywych nogach uśmiechając się głupkowato i grzebiąc brudną ręką w skołtunionej, czarnej, czuprynie.
— Wypierdki ziemi — zwrócił się do żołnierzy sierżant — to jest Czeczen. Mówię to do was, bo w waszych stronach takiego stwora nie spotkacie, a tutaj znać musicie. Ten akurat — kontynuował sierżant — jest idiotą, głupkiem, albo tylko takiego udaje, żeby od służby Ojczulkowi naszemu, Jego Wysokości Imperatorowi się wymigać. Góry te — tu zatoczył ręką pokazując otaczające stanicę szczyty — zamieszkuje wiele takich. Czeczenów, Kurdów, Tatarów i wszelkich innych nacji, które podobało się Panu Bohu stworzyć, podobnie jak pchły i pluskwy, na nasze, poczciwych sałdatów, ucierpienie. Niech was, zasrańcy, nie zmyli jego wygląd. Musicie wiedzieć, że gagatek taki, dajmy na to Czeczen, skryje się za skałą i ustrzeli was z dwustu metrów, jak nic. Kurd, na ten przykład, gdy będziecie stać na nocnej warcie i pilnować magazynu z sucharami i śledziami co je nam łaskawie Jego Imperatorskoje przysłać raczył, podejdzie niepostrzeżenie i kindżałem gardło poderżnie. A zresztą — dodał, jakby nagle zniechęcony do wykładu — zobaczycie sami…
Patrzyli na wszystko zdumionymi oczami, choć wydawało im się, że po tym co przeszli, w przenośni i dosłownie, nic już ich nie zadziwi.
Zaczęło się szmat świata stąd. W Zagórowie, cichym, prowincjonalnym miasteczku położonym na samym skraju rozległego imperium, niemal przy pruskiej granicy. Miasteczko wiodło życie typowej, przygranicznej osady, której monotonię przerywał jedynie doroczny jarmark, nadany przywilejem jagiellońskim jeszcze, sezonowe wypędy gęsi na nadwarciańskie błonia oraz szumny odpust w pobliskim klasztorze lądzkim. Resztę roku spędzali mieszkańcy na uprawie niewielkich płachetków ziemi i paraniu się wszelkiego rodzaju rzemiosłem czy też handlem, co ze względu na bliskość granicy, bywało szczególnie intratne. Starsi mieszkańcy wspominali jeszcze czas Powstania, gdy to w Zagórowie dni kilka stacjonował wcale duży oddział generała Taczanowskiego, lecz wspomnienie to wydawało się tak odległe, że niemal baśnie o dziwnych stworach i rycerzach przypominające. Jedynie pobliski lasek, gdzie powstańcy powiesili kilku zdrajców i donosicieli, którzy informowali władze o ruchach partyzanckiej kompanii, nazywany był po dziś dzień „Szubiankami”, co ustawione tam szubienice przypominać miało.
Jak co roku, w lipcu, przyjechała do Zagórowa, z samych oficyjerów złożona, komisja poborowa. Żandarmi wynieśli na Wielki Rynek ( Zagórów miał Wielki Rynek na którym odbywały się jarmarki i Mały Rynek, przy którym stała od niepamiętnych czasów figura Nepomucyna) stoły, krzesła, samowar i księgi poboru. Oficyjery usiedli wygodnie, palili papierosy w lufkach z pozłacanymi skuwkami. Z drugiej strony tłoczyła się pokornie, rozebrana do pasa, kolejka poborowych. Jeden z oficyjerów, lekarz lub felczer, co było już z daleka widać po białym fartuchu narzuconym na mundur i złotych binoklach, pukał dwa razy w pierś każdego podchodzącego, dwa razy w plecy, a następnie, wprawnie zaglądał w zęby. Zdarow! — rzucał w kierunku pisarza, który zapisywał to w grubej księdze. Z każdym jego „zdarow”, większy lament podnosił się wśród bab otaczających z oddali kolejkę poborowych. „Zdarow” oznaczało bowiem, że przeciwwskazań do służby wojskowej jak nic nie ma, a służba, nie w kaszę dmuchał, piętnaście lat trwała, co i tak, jak powiadali starsi, łaskawością cara było, bo jeszcze czasy pamiętali niektórzy, gdy trwała lat dwadzieścia pięć. Tak i Jan dostał swojej kolejki. Nie był jedynym żywicielem, co mogło go ze służby wyreklamować, rodzina zbędnych rubli nie miała, co by załatwić przynajmniej odroczenie, a Pan Bóg mu zdrowia, siły i wzrostu nie poskąpił, tak więc wiedział co go czeka. Zaraz po poborze zamknęli wszystkich wybranych w piwniczce urzędu, by do głowy któremuś ( co zresztą wszystkim po głowie chodziło) czmychnąć nie przyszło. W sali powyżej, panowie oficerowie raczyli się obiadem usłużnie przyniesionym z szynku w rynku i ochotnie popijali wódkę z arakiem wznosząc coraz głośniejsze toasty.
Następnego dnia wszyscy ustawieni zostali na rynku i pod konwojem trzech czy czterech kozaków ruszyli w drogę. Jeszcze podbiegały matki wciskając pośpiesznie woreczki z czym tam która miała, jeszcze ojciec przez brata przysłał ciepłą kapotę, która jak nic w lipcu tylko zawadzać się wydawała, jeszcze ktoś krzyknął: „Jaśko, trzymaj się, wracaj” i skończyło się miasto. Tam przynajmniej starali się trzymać fason, teraz, idąc koło Szubianek, przez laski, piaski i puste pola, zrobiło się im markotnie tak, że milczeli wszyscy. Jedynie Kozacy pogwizdywali według swojego zwyczaju, a wreszcie zaczęli śpiewać coś na swą kozacką nutę.
Szli tak do gubernialnego miasta Kalisza. Tutaj, już w koszarach, dostali trzy dni przerwy na pobranie mundurów i wygojenie nóg, które — nieprzyzwyczajeni do takich eskapad — poobcierali niemiłosiernie. Miejscowy felczer wojskowy nacinał scyzorykiem wielgachne pęcherze i smarował pięty pędzlem maczanym w słoju z jodyną. Przy tej okazji obeszły ich wszy, których pełne były wojskowe sienniki. Pewną ulgę przyniosło więc ogolenie głów do zera, co przyjęli niemal jak łaskę. Co tu dużo mówić. Nie sposób wspomnieć całą, trzy miesiące trwającą drogę. Dla porządku powiem tylko, że z Kalisza ruszyli pieszo do Łodzi. Z Łodzi, już koleją, w towarowych wagonach, do Warszawy, a z Warszawy do Brześcia. W Brześciu, w koszarach wielkiej, jak dwa Zagórowy, zajęto się nimi przez kilka miesięcy, ucząc głównie sprzątać wychodki, pucować korytarze, zamiatać liczne dziedzińce i wyrzucać gnój z wojskowych stajni. Po tych trzech miesiącach złożyli przysięgę na wierność batiuszce carowi i wydano im karabiny nakazując, jak najsurowiej strzec je przed utratą, zgubą, lub, nie daj Boh, sprzedażą na brzeskim jarmarku. Następne trzy miesiące uczyli się „sztyków” różnych, przez wbijanie długich bagnetów w słomiane kukły, a głównie musztry i trochę strzelania.
Wydawać się zaczęło, że spędzą w tej twierdzy całą służbę, co by wcale nie było niemiłe, bo ludność w miasteczku nasza była i po polsku mówiła, choć trochę niż w Zagórowie inaczej. Tymczasem zerwano ich rankiem i w pełnym umundurowaniu, z karabinami i plecakami poprowadzono całą kompanię na dworzec, gdzie czekały już wagony. Pociąg ruszył. Nie wiadomo gdzie. Jechali i jechali, i jechali. Po prawdzie, to tak pół jechali, a pół stali, a to w polu szczerym, a to na bocznicy jakiś drewnianych miasteczek, a to znów w polu. Kto miał jeszcze coś na handel lub podprowadził z wagonu taborowego owies lub suchary, wymieniać się to starał na stacji na jabłko, kartoszki lub inne takie specjały. A pociąg jechał, jechał. Mijali stepy przestronne, porośnięte trawą tak wysoką, że konia z jeźdźcem niemal skrywała, lasy ciągnące się godzinami, pola z żytem tak rozległe, że zabłądzić w nich pewnie można, rzeki wcale naszej zagórowskiej Warty nie przypominające, a tak szerokie, że drugi brzeg ledwie majaczył. Pytają, przez delikatność, co kilka dni: „A dokąd nas wieziecie?” „Dojedziesz to się dowiesz!” — padała niezmienna odpowiedź.
Nie wiem ile jechali. Liczyć dni się odechciało, a pociąg jechał i jechał. „Jak nic wiezą nas do Mandżurii” — prorokował ktoś, komu znana była ta nazwa. Okazało się, że nie miał racji. Po kilku tygodniach takiej jazdy pociąg zatrzymał się w miasteczku. Patrzyliśmy ciekawie na niezwykłe domy z płaskimi dachami, na stojące w zagrodach osły a nawet wielbłądy. Ludzie tutejsi ubrani w chałaty, coś jak nasi Żydzi w Zagórowie, tyle, że nie czarne, a pasiaste, przepasane plecionym pasem, nosili na głowie ogromne, baranie czapy, lub kolorowe czapeczki, niby mycki lecz kwadratowe, a nie okrągłe. Napatrzyć się nie mogliśmy. Ktoś zagadał nawet do stojącego pod murem stacji czarnowłosego mężczyzny, lecz ten wykrzyknął tylko coś gardłowym głosem. „Panie sierżancie, gdzie my są? -zapytał ktoś odważniejszy. Sierżant miał wyjątkowo dobry humor, więc odparł: „A na ch… wam znajet? Na Kaukazie.” Rzeczywiście. Po co nam to wiedzieć. Kapkaz. Równie dobrze mógł by to być koniec świata.
Darmowy fragment
więcej..