Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bellwood Quarry - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 sierpnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bellwood Quarry - ebook

Bohaterem książki jest amerykański policjant Carter Williams. W trakcie pobytu w Meksyku mężczyzna zostaje aresztowany i skazany za przestępstwo, którego nie popełnił. W więzieniu spędza wiele długich lat. Porzuca go żona, matka i sąsiedzi giną w samochodowym wypadku, a ojciec umiera od kul narkotykowego gangu, więc w rodzinnych stronach nikt na niego już nie czeka, dom stoi pusty. Po powrocie w swoje strony natrafia na ukryte zapiski świadczące o tym, że tragiczne wydarzenia z ostatnich lat nie są dziełem przypadku, a za wszystkimi zdarzeniami kryje się działalność pewnej potężnej i szanowanej firmy. Odkrywa, że gwarantem jej bezpieczeństwa jest siatka dobrze zorganizowanych bezwzględnych zabójców, przekupieni policjanci i pewna bardzo wpływowa osoba. Niebawem uświadamia sobie, że grupa ta od wielu lat prowadzi na terenie USA tajną operację, która może zagrozić bezpieczeństwu całego państwa.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67539-72-2
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Nazywam się Carter Williams, mam czterdzieści trzy lata i podczas gdy większość moich znajomych wędkuje teraz z pokładów swoich jachtów – korzystając w pełni z uroków, jakie daje im policyjna emerytura – ja siedzę w meksykańskim więzieniu. To długa historia, którą przez ostatnie siedem lat odsiadki zdążyłem przeanalizować już tysiąckrotnie, za każdym razem zadając sobie to samo pytanie: jak to się stało, że mając za sobą tyle lat ciężkiej harówy i wiele jeszcze ambitnych planów na drugą połowę życia, mogłem upaść aż tak nisko?

Dla mojego ojca, uczestnika wojny w Wietnamie oraz byłego funkcjonariusza SWAT-u – rannego i odznaczonego za akcję z 1969 roku, podczas której zlikwidowano arsenał nielegalnej broni ukrytej w kwaterze Czarnych Parter – była to sytuacja na tyle niepojęta, że po trzech telefonicznych rozmowach ze mną, które za każdym razem kończyły się awanturą, nie usłyszałem go już nigdy więcej.

Prawdę powiedziawszy, mój ojciec – kapitan Jack Williams – miał wyjątkowo trudny charakter i jeśli nawet w głębi duszy wierzył w moją niewinność, nigdy mi tego nie powiedział. Nawiasem mówiąc, zawsze otaczała go aura tajemniczości i chociaż jestem całkowicie pewien, że jego umysłu nie byłby w stanie przeniknąć cały zespół najlepszych psychologów, śmiem przypuszczać, że będąc na moim miejscu, wolałby odstrzelić sobie łeb, niż zszargać dobre imię rodziny pobytem w więzieniu. Ja jednak nie brałem takiego rozwiązania pod uwagę.

Bogiem a prawdą nigdy nie udało mi się go dobrze poznać. Przez całe moje dzieciństwo – gdy żyła jeszcze moja matka – tak rzadko się widywaliśmy, że jak tylko osiągnąłem pełnoletność, zwracałem się do niego po prostu – Jack, a on nie miał nic przeciwko temu. Mimo że mój ojciec był w rodzinnym domu jedynie gościem, nie ukrywam, że zawsze było mi bardzo miło, gdy się w nim pojawiał. Swoją nieobecność najczęściej tłumaczył pracą, ciągłymi szkoleniami i względami bezpieczeństwa, mówiąc, że nie chce nas narazić na atak ze strony osób pragnących pomścić tych, których osobiście wysłał na tamten świat. I chociaż matka podejrzewała, że ojciec ma gdzieś swój drugi dom, ja mu wierzyłem.

Pewnego dnia, gdy miałem niespełna jedenaście lat, wszedłem bez pukania do jego pokoju – znajdującego się na poddaszu naszego rodzinnego domu – i zastałem go siedzącego z drinkiem przed telewizorem. Za progiem tego pomieszczenia znalazłem się po raz pierwszy w swoim życiu, ponieważ nigdy, pod żadnym pozorem, nikomu nie wolno było tam zaglądać. Przyznaję, że wielokrotnie mnie korciło, by pod nieobecność ojca naruszyć nieco ten zakaz, ale ostatecznie ani razu się na to nie odważyłem. Tamtego wieczoru Jack oglądał film nagrany przez jedną z policyjnych kamer. Po drobnych napisach, znajdujących się w górnym rogu ekranu, wywnioskowałem, że nagranie pochodziło z akcji przeprowadzonej w jednym z magazynów zlokalizowanych w West Point, w pobliżu nieczynnego mostu kolejowego biegnącego nad rzeką Chattahoochee. Kiedyś, zupełnym przypadkiem, usłyszałem, jak matka prosiła tatę, by ten zrezygnował ze swojej pracy i nie kusił dalej losu. Było to zaraz po tym, gdy w trakcie jednej z operacji – której celem było rozbicie pewnego narkotykowego gangu – śmierć poniosło kilku z jego towarzyszy. Ale on jak zwykle jej nie słuchał. Myślę, że ta praca była całym jego życiem i pomimo swoich wszechstronnych umiejętności, nie odnalazłby się nigdzie indziej.

Przypuszczam, że tamtego wieczoru Jack analizował właśnie to tragiczne zdarzenie, starając się zapewne znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego doszło wtedy do tylu ofiar wśród swoich. Instynktownie spojrzałem na ekran telewizora i nim ojciec podbiegł do magnetowidu, by go wyłączyć, dostrzegłem jego kilkusekundowy fragment. Widok tryskającej krwi i leżących ciał w ostatnich agonalnych drgawkach oraz odgłos przeraźliwych krzyków już na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Przypomniałem sobie wtedy wczorajsze wieczorne wiadomości i uroczą prezenterkę, która z uśmiechem informowała o kolejnej udanej operacji grupy SWAT, ale wówczas zobaczyłem, jak tak naprawdę wygląda to od kuchni. Była to bez wątpienia najniebezpieczniejsza robota, jaką mogłem sobie wyobrazić, a mój ojciec i jego towarzysze nie tylko musieli być najlepsi na świecie, ale też musieli mieć zajebiście nierówno pod sufitem, by za marne kilka tysięcy dolców miesięcznie angażować się w naprawę świata, którego niezależnie od poniesionych strat w ludziach prawdopodobnie i tak nigdy nie uda się zmienić.

Nie miałem rodzeństwa ani dalszej rodziny. Regularnie, raz na pół roku, odwiedzał mnie Dylan White, stary dobry znajomy taty pracujący kiedyś w DEA – agencji rządowej zajmującej się walką z narkobiznesem i posiadającą swoje biura nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale także w prawie sześćdziesięciu krajach na całym świecie. Od pewnego już czasu Dylan był dla mnie jedynym łącznikiem z cywilizowanym światem zewnętrznym. Nie miałem mu za złe tego, że bywał u mnie tak rzadko. Po tym, jak na skutek wybuchu butli z gazem doszczętnie spłonął jego nieubezpieczony dom, a on doznał oparzeń sześćdziesięciu procent powierzchni ciała, sam miał wystarczająco dużo swoich problemów. Ponadto, z uwagi na zły stan jego zdrowia, pięć godzin lotu z Atlanty – mojego rodzinnego miasta – było dla niego nie tylko szalenie wyczerpujące, ale przy obecnych kłopotach finansowych, w jakich się znalazł, zdecydowanie również zbyt kosztowne. Jasna cholera… Tak bardzo tęsknie za twarzami dawnych przyjaciół, że byłbym gotów oddać nawet ostatniego centa za to, by móc oglądać jego oszpeconą gębę częściej. Niestety, zaraz po tym, jak tylko rozliczyłem się z moim adwokatem, który notabene okazał się zwykłym bezdusznym kretynem, sam nie śmierdziałem groszem i pomimo moich szczerych chęci nie mogłem mu pomóc.

Zdawałem sobie sprawę, że koszty leczenia White’a pochłaniają znaczną część jego emerytury. Z tego też powodu na trzy tygodnie przed kolejną planowaną wizytą u mnie poinformowałem go, że z uwagi na remont jednego ze skrzydeł zakładu karnego w Acapulco w stanie Guerrero – a więc miejscu, w którym miałem spędzić jeszcze osiem lat swojego życia – na kilka miesięcy wstrzymano wszelkie odwiedziny i że dam mu znać, gdy tylko wszystko wróci do normy. Prawdę powiedziawszy, choć była to dla mnie bardzo bolesna decyzja, zamierzałem spotkać się z nim dopiero po wyjściu na wolność.

Za każdym razem podczas półgodzinnej rozmowy z Dylanem – zaraz po jego opowieściach na temat seksownej sześćdziesięcioletniej sąsiadki z naprzeciwka, Megan Parker, która miała ponoć w zwyczaju myć okna w samej bieliźnie – pytałem go, co u mojego ojca, a on relacjonował mi wszystkie plotki, jakie na jego temat usłyszał. Podobno po tym, jak trafiłem za kratki, widywano go w moich rodzinnych stronach niezwykle rzadko, a w naszym starym domu, kiedyś pełnym światła, kwiatów i gości, było pusto i ciemno. Tylko raz, ponad rok temu, gdy Dylan przejeżdżał w jego pobliżu, odniósł wrażenie, że w pokoju na poddaszu, dokładnie w miejscu, gdzie mieścił się gabinet ojca, widzi delikatne światło. Tamtej nocy była pełnia i już po chwili doszedł do wniosku, że zapewne jedynie mu się zdawało, bo gdy pukał do drzwi, nikt mu nie otworzył.

Podobno po trzech tygodniach od naszej największej kłótni, a więc zaraz po tym, jak ojciec rozmawiał ze mną po raz ostatni, już nigdy nie widziano go trzeźwego. Zginął kilka miesięcy temu, zastrzelony przez członków meksykańskiego gangu handlującego prochami. Mając ponad trzy promile alkoholu we krwi, wpadł do jednego z laboratoriów znajdujących się na obrzeżach miasta Los Angeles i zorientowawszy się, co się tam wyrabia, sam próbował wymierzyć sprawiedliwość.

Cały on.

Zawsze powtarzał, że gdyby tylko pozwolono mu działać według jego własnych reguł, to wraz ze swoją drużyną w kilka miesięcy pozbyłby się prochów – i całego związanego z nimi gówna – z ulic stanu Georgia.

Tego pamiętnego dnia Jack zabił wszystkie osiem osób, które napotkał na swej drodze, począwszy od chemika, a na kierowcy zajmującym się przewozem towaru skończywszy, posyłając precyzyjnie każdej z nich po jednej kulce. Tylko najstarsza z ofiar, ta znajdująca się na zewnątrz, w kabinie helikoptera – a był nią prawie siedemdziesięcioletni korpulentny mężczyzna rasy białej, z długimi ciemnymi włosami zaczesanymi do tyłu, złotym sygnetem i w hawajskiej koszuli – miała bonus w postaci drugiej kulki. Ojciec zawsze mi powtarzał, by nie marnować amunicji na byle łapserdaków, jednak ta osoba, poza raną postrzałową głowy, która z pewnością była wystarczającą przepustką do zaświatów, dostała jeszcze strzał z bliskiej odległości prosto w serce. Wielokrotnie zastanawiałem się nad tym, co mogło skłonić mojego ojca do takiego zachowania, lecz poza tym, że nigdy nie lubił – jak to miał w zwyczaju mawiać – pedalskich kolorowych koszul, nic logicznego nie przychodziło mi do głowy.

Jack Williams zginął na skutek odniesionych ran kilka minut przed tym, jak na miejscu zdarzenia pojawiła się policja wraz z ambulansem. Na jego ciele naliczono sześć ran postrzałowych i jedną ranę ciętą uda. Zanim na zawsze zamknął oczy, palcem umazanym we własnej krwi zdążył narysować coś, co przypominało wijącą się kreskę zakończoną kwiatem tulipana. Ilekroć przypominałem sobie o tym zdarzeniu, za każdym razem próbowałem rozszyfrować ten zapis, ale po setkach nieudanych prób, jakie podjąłem, ostatecznie dałem sobie z tym spokój.

Było niemal pewne, że na tę ostatnią w swoim życiu akcję emerytowany funkcjonariusz SWAT-u nie dostał zgody swojego dowództwa, a że odkąd tylko pamiętam, zawsze postępował rozsądnie, domyślam się, że to nieprzemyślane działanie było aktem rozpaczy i miało wiele wspólnego ze mną. Przypuszczam, pomimo że na przestrzeni minionej dekady nasze drogi zupełnie się rozeszły, tą ostatnią w swoim życiu misją chciał mi pokazać, że był najodważniejszym skurczybykiem na tym świecie i tak naprawdę zawsze mogłem na niego liczyć. Bardzo żałuję, że nigdy nie znalazłem czasu, by szczerze z nim porozmawiać i gdyby tylko teraz dano mi taką szansę, chciałbym mu powiedzieć, że w głębi serca zawsze go lubiłem i nawet przez chwilę nie zwątpiłem, że jestem dla niego ważny.

Dokładnie dwanaście dni po tym, jak zatrzasnęły się za mną ciężkie metalowe kraty meksykańskiego więzienia, odwiedził mnie pewien niski, starszy mężczyzna rasy białej. W pierwszej chwili pomyślałem, że przyszedł ktoś wysłany przez moich bliskich, by pomóc mi wydostać się w końcu z tego piekła, jednak szybko okazało się, że tego dnia czekała mnie niemiła niespodzianka. Ku mojemu zaskoczeniu ów tajemniczy człowiek – ubrany w jasny lniany garnitur i słomkowy kapelusz – okazał się adwokatem reprezentującym nie mnie, a moją uroczą żonę. Przypuszczam, że w trakcie swej wieloletniej pracy wspomniany przeze mnie mecenas gościł w wielu miejscach podobnych do tego i z pewnością wiele też widział, jednak owego dnia nietrudno było zauważyć, że pomimo swojego doświadczenia, z jakichś przyczyn czuł się u mnie nieswojo. Co więcej, jego ciągłe spoglądanie na zegarek wyraźnie sugerowało, że bardzo mu się spieszyło.

Po tym, jak w pierwszych trzech dniach pobytu za kratami zostałem dwukrotnie pobity, najpierw przez policjantów, a później przez współwięźniów, rozumiałem go aż za dobrze i doskonale wiedziałem, że sam bez naprawdę bardzo ważnego powodu nie pojawiłbym się tutaj dobrowolnie. A to nie zapowiadało niczego dobrego.

Już na wstępie swojej wizyty mój gość oznajmił mi z wyrzutem, że stracił prawie pół dnia na to, by go do mnie wpuszczono i dlatego jeśli pozwolę, od razu przejdzie do rzeczy.

– To świetnie, panie mecenasie – powiedziałem z uśmiechem i nim zdążyłem poprawić się na krześle, przed moimi oczami wylądowała mocno pomięta i poplamiona kartka. Pamiętam, że spojrzałem na nią niepewnym wzrokiem i chwilę później zamarłem.

Okazany mi dokument, sporządzony notabene przez jedną ze znanych mi kancelarii mających swą siedzibę w Atlancie, był niczym innym, jak pozwem rozwodowym. Z załączonego do niego listu wynikało, że powodem, dla którego moja żona zdecydowała się na ten ostateczny krok, był fakt, że pomimo ogromnego uczucia, jakim darzyła mnie wcześniej – to znaczy przed tym, nim trafiłem za kratki – nie mogła wyobrazić sobie dalszego życia z takim przestępcą, jak ja.

Z przestępcą…

Do diaska! Nie ukrywam, że już od pierwszego dnia, gdy pojawiłem się za murami więzienia, liczyłem się z tym, że czeka mnie tu wiele przykrości i upokorzeń. Muszę jednak przyznać, że na to, co spotkało mnie wtedy, nie byłem gotowy. Nic tak nie boli, jak to, że odwracają się od ciebie najbliżsi i ci, którym kiedyś bezgranicznie ufałeś. Zwłaszcza gdy znajdujesz się z dala od domu, wśród obcych sobie ludzi, zdany wyłącznie na siebie. Tylko tego brakowało mi do pełni szczęścia – pomyślałem, ale czegóż innego mogłem się spodziewać. Wycieczka do Meksyku, którą spośród kilku tysięcy Amerykanów biorących udział w popularnej loterii Joker wygrała moja żona, miała być dla nas okazją do tego, by poprawić nasze relacje i uratować przygasające już małżeństwo. Nie chciałem jej stracić, dlatego byłem gotów spróbować wszystkiego. Nie ukrywam, że znałem znacznie ciekawsze, a co ważniejsze, o wiele bezpieczniejsze zakątki świata, gdzie moglibyśmy spróbować naprawić nasz związek, ale ostatecznie dałem się w końcu namówić na ten wyjazd. Nie miałem zresztą wyjścia. Widziałem, jak Eva cieszyła się z tej wygranej.

Zgodnie z regulaminem Loterii Miesiąca biuro podróży Czas w Drogę opłaciło nam koszty związane z dojazdem oraz dwutygodniowy pobyt w hotelu wraz z wyżywieniem. Pozostałe atrakcje należało zorganizować sobie we własnym zakresie, ale to zadanie nie stanowiło dla mnie problemu. Z przyjemnością poświęciłem kilka dni na to, by w najdrobniejszych szczegółach przygotować program naszej wspólnej wyprawy i nie ukrywam, że byłem naprawdę dumny z efektów swojej pracy. Doskonale wiedziałem, jak Eva uwielbia wszelkiego rodzaju niespodzianki i że moja kreatywność z pewnością ją zaskoczy. Biorąc pod uwagę miejsce, w którym znajdowałem się obecnie, śmiem przypuszczać, że udało mi się to aż za dobrze.

Początkowo do krainy, do której prawie pięćset lat temu przybył statkiem Hernán Cortés, mieliśmy udać się samolotem, jednak moja żona stwierdziła, że praktyczniej będzie dojechać na miejsce własnym autem. Jej zdaniem przelot niszczy ducha przygody, zwłaszcza że po drodze znajdowało się wiele ciekawych miejsc, które zawsze pragnęła zobaczyć. Nie protestowałem.

Po przyjeździe do hotelu Boca Chica Acapulco i błyskawicznym rozpakowaniu bagaży jeszcze nic nie zapowiadało najgorszego. Moja urocza towarzyszka życia, podekscytowana nowym miejscem i pięknym pokojem z widokiem na Ocean Spokojny, wręcz tryskała dobrym humorem. Ja również. Kilka dni wcześniej otrzymałem propozycję awansu i co się z tym wiąże – obietnice znacznej podwyżki. Nie ukrywam, że liczyłem na nią już od wielu miesięcy. Wiedziałem, że dzięki niej stać nas będzie na zaciągnięcie kredytu, który wystarczy na to, by pokryć w całości koszty związane z remontem domu moich rodziców, gdzie moglibyśmy zamieszkać, i na dokończenie naprawy jachtu należącego kiedyś do ojca. To miała być niespodzianka, jaką zamierzałem ogłosić dopiero przy kolacji. Kolacji, której już nie doczekałem.

Zaraz po obiedzie, na który składał się jeden z lokalnych przysmaków, pokłóciliśmy się o wysokość napiwku, jaki dałem kelnerce. Według mojej żony był on zbyt duży, a moja hojność wynikała jedynie z faktu, że dziewczyna mi się spodobała, bo ani potrawa, ani też obsługa nie były jej zdaniem warte złamanego centa.

Nie ukrywam, że tym razem przejrzała mnie na wylot.

Po półgodzinnej awanturze, która jak zawsze sprowadzała się do wyliczenia mi wszystkich atrakcyjnych mężczyzn, z którymi moja żona mogłaby być, gdyby nie popełniła swojego największego życiowego błędu, wiążąc się ze mną, wsiadłem do mojego pięknego forda mustanga GT i po zdjęciu dachu ruszyłem w stronę ciasnej miejskiej zabudowy. Nie chciałem marnować dnia na dochodzenie, kto komu zmarnował ostatni rok życia, dlatego pomyślałem, że najlepiej będzie, jeśli najbliższe dwie godziny spędzimy osobno, aż nieco ochłoniemy. Eva w tym czasie zabrała naszą kartę kredytową i udała się do hotelowych butików. Myślę, że bogato zaopatrzone luksusowe sklepiki, obsługiwane przez przystojnych opalonych tubylców, dość szybko poprawiły jej humor. Ja natomiast, po zaledwie pięciu minutach spokojnej jazdy, zaparkowałem kilka przecznic dalej i zachęcony dźwiękami miejscowej muzyki wszedłem do popularnego w okolicy pubu El Coyote.

Początkowo planowałem wdepnąć do niego jedynie na chwilę i jeśli tylko potwierdzą się pochlebne opinie, jakie na jego temat znalazłem w necie, wrócić tu wieczorem wraz z żoną. Miła atmosfera tego miejsca sprawiła jednak, że już po paru sekundach postanowiłem zostać w nim nieco dłużej.

Pierwszy podany mi drink wchłonąłem niczym gąbka, dochodząc przy tym do wniosku, że nic nie stoi na przeszkodzie, by zamówić kolejny. Nie zamierzałem prowadzić po alkoholu. Od hotelu dzieliło mnie zaledwie pół mili drogi, a relaksujący spacer tuż przed ponownym spotkaniem z moją wybranką mógł mi wyjść jedynie na dobre. Kelner, niezwykle postawny mężczyzna z twarzą zawodowego zapaśnika WWE, jak na kogoś, kto mógł zabić samym tylko wzrokiem, był aż zanadto uprzejmy i choć wyglądało to nieco komicznie, pomyślałem, że pewnie to normalna procedura w stosunku do zagranicznych turystów, których było już w tych okolicach coraz mniej.

Bez wątpienia Acapulco można zaliczyć do wyjątkowych miejsc, a jego niepowtarzalne usytuowanie – w półkolistej uroczej zatoczce Oceanu Spokojnego otoczonej górami – sprawiło, że przez wiele lat rejon ten był głównym celem milionów amatorów podróży. Był… Niestety tamte czasy należały już do przeszłości. Nagły wzrost przestępczości i pojawienie się dużej liczby ulicznych gangów doprowadziły do tego, że coraz częściej w wakacyjnych propozycjach zaczęto pomijać to miejsce. Liczne napady, rozboje i porwania sprawiły, że Acapulco poczęło przodować w internetowych rankingach miast szczególnie niebezpiecznych, a duże prawdopodobieństwo ataku na samotnego przechodnia, nawet za dnia, poskutkowało tym, że tylko nieliczni turyści zapuszczali się w miejskie zabudowania. Mając zatem na uwadze to, że pojedyncza osoba powracająca ciemnymi uliczkami miasta była jak młode jagnię wrzucone do klatki z lwami, postanowiłem, że niezależnie od tego, jak bardzo posmakuje mi ostatni łyk trunku, poprzestanę na drugiej szklance.

Zmęczenie podróżą sprawiło, że alkohol pity tamtego popołudnia poczułem wyjątkowo mocno. To uświadomiło mi, że musiałem się sprężyć, by zdążyć wrócić do hotelu jeszcze przed zachodem słońca. Jednak nim skierowałem się do wyjścia, poprosiłem barmana o wskazanie mi drogi do ubikacji. Zrobił to błyskawicznie i już po chwili znalazłem się w długim, słabo oświetlonym korytarzu z mnóstwem bocznych pomieszczeń, w których przechowywano kosze z warzywami i artykułami spożywczymi. Pamiętam jedynie, że było tam gorąco i niezwykle duszno. Początkowo podejrzewałem, że poza wysoce upalnym dniem wpływ na to mógł mieć brak wentylacji i bliskość kuchni, którą minąłem po drodze, niestety dopiero później dotarło do mnie, jak bardzo się myliłem.

Po przejściu kilkudziesięciu kroków doszedłem do końca kamiennego chodnika. Dalsza część trasy wyglądała już na znacznie starszą i przypominała bardziej podziemny tunel w nieczynnej kopalni złota niż zaplecze należące do restauracji. A jednak liczne ślady butów, jakie dostrzegłem na podłodze, wyraźnie wskazywały na to, że ten odcinek gdzieś prowadził. Pokonałem kilka mocno wytartych stopni i po minięciu trzech ciasnych zakrętów ponownie ujrzałem długi korytarz oświetlony przez jedną migoczącą w oddali żarówkę. Przystanąłem na moment i oparłem się plecami o chropowatą ścianę pokrytą zarzuconym naprędce cementem.

Czułem się dziwnie.

Z jakichś przyczyn obraz wirował wokół mnie coraz bardziej, a ja, nie mogąc w tym labiryncie znaleźć ubikacji, zapragnąłem już tylko, by wyjść na zewnątrz i czym prędzej zaczerpnąć świeżego powietrza. Chwyciłem za klamkę od drzwi znajdujących się najbliżej mnie i równocześnie z chwilą ich otwarcia w moje ramiona wpadła jakaś kobieta. Miała przerażoną twarz, zabandażowaną głowę, a do jej nosa przylegał gruby, przesiąknięty krwią gazowy opatrunek. W pierwszej chwili instynktownie uśmiechnąłem się do niej, ale ona tego nie odwzajemniła. W zamian za to chwyciła mnie za rękę tuż nad nadgarstkiem i ścisnęła ją tak mocno, że poczułem, jak jej paznokcie wbijają mi się w skórę. Dopiero wtedy zorientowałem się, że jej pełne lęku oczy prosiły mnie o pomoc i pomimo zamroczenia zrozumiałem, że najwyraźniej wdepnąłem w niezłe gówno. Pamiętam jedynie, że na kilka sekund przed tym, nim poczułem silne uderzenie w głowę, spojrzałem na jej lewe ramię. Moją uwagę zwrócił niewielki tatuaż okryty cienką folią. Rysunek wyglądał na świeży i przedstawiał wyłaniający się z wody półksiężyc.

Nie wiem, co się ze mną później działo i jak długo byłem nieprzytomny. Po otwarciu oczu zorientowałem się, że jestem w pomieszczeniu przypominającym szpitalną salę, lecz zamiast pochylającej się nade mną młodej, współczującej pielęgniarki, zobaczyłem wielką bordową i bez wątpienia znacznie mniej sympatyczną twarz miejscowego policjanta. Przez jakiś czas rozglądałem się nerwowo. Niewielka, słabo oświetlona sala, w jakiej się znalazłem, miała zakratowane okna, a moje dłonie były przymocowane do metalowej ramy łóżka za pomocą skórzanych pasków. Przypomniałem sobie moją wizytę w pubie El Coyote i kilka wypitych przeze mnie niewinnie wyglądających drinków. Wykwintna Kah Tequila Blanco, jaką zaproponował mi kelner, nalewana z butelki w kształcie czaszki, pomimo swojego groźnego opakowania zawierała alkohol o standardowej mocy czterdziestu procent, a ja, zachowując umiar, wypiłem zaledwie dwa niewielkie drinki. Ta sprawdzona już wielokrotnie przeze mnie ilość, nie mogła doprowadzić do tego, bym poczuł jakikolwiek dyskomfort, a to mogło jedynie oznaczać, że zaserwowany mi z uśmiechem napój z agawy najprawdopodobniej został czymś wzmocniony.

Leżąc w bezruchu, zastanawiałem się, czy ten zagadkowy dodatek mógł sprawić, że stałem się na tyle agresywny, iż podjęto decyzję o zapięciu mnie w pasy bezpieczeństwa. Dochodziła prawie północ, a ja z ostatnich kilku godzin nie pamiętałem zupełnie nic, a więc tak naprawdę nie mogłem tego wykluczyć. Uniosłem nieco głowę. Pomimo niewyobrażalnej suchości w gardle przezwyciężyłem ból i zapytałem, gdzie jestem oraz dlaczego mnie związano. Jednak na moje pytanie nie uzyskałem żadnej odpowiedzi. W zastępstwie wyjaśnień osoba w mundurze niespiesznie wyjęła paczkę fajek, odpaliła jedną z nich i po mocnym zaciągnięciu się papierosem uśmiechnęła się do mnie. Ten sztuczny, psychopatyczny uśmiech nie wróżył niczego dobrego i pozostanie zapewne w mojej pamięci na bardzo długo.

Po niespełna kwadransie do obecnego przy mnie policjanta dołączył drugi funkcjonariusz. Przez kilka kolejnych minut szeptali coś do siebie po hiszpańsku, spoglądając co jakiś czas w moją stronę i potakując naprzemiennie głowami. Z całą pewnością rozmawiali o mnie, lecz robili to w taki sposób, bym nie usłyszał ani jednego słowa. Wtedy po raz kolejny zapaliła mi się czerwona lampka. Ale cóż mogłem zrobić? Sytuacja, w jakiej się wówczas znajdowałem, pozwalała mi jedynie na bierne przyglądanie się wydarzeniom.

Już wkrótce przekonałem się, że moje przeczucie mnie nie myliło i chociaż już od dłuższego czasu miałem świadomość, że coś tu ewidentnie nie gra, w najgorszych nawet snach nie przewidywałem, że moja sytuacja mogła być aż tak zła.

Jeszcze tej samej nocy, zamiast do hotelu, gdzie z pewnością czekała na mnie zaniepokojona moją nieobecnością żona, przewieziono mnie wprost do aresztu, a tam, zamiast przedstawić mi wyjaśnienia, kto dokonał na mnie napadu – to mnie postawiono zarzuty.

I to nie byle jakie zarzuty…

Z początku pomyślałem, że pomylono mnie z jakimś innym bałwanem, bo kto zdrowy na umyśle bawiłby się w szeryfa na takim zadupiu i do tego w pojedynkę, ale z każdą kolejną minutą prowadzonych czynności z przerażeniem uświadamiałem sobie, że chodzi jednak o mnie. „Porwanie i handel narkotykami” – wydukał niepewnie tłumacz, unosząc kartkę, z której czytał, i przyglądając się jej uważnie z obu stron, tak jakby sam nie wierzył do końca w to, co przed chwilą powiedział.

Pamiętam, że po usłyszeniu tych słów rozejrzałem się po pokoju z nadzieją, że to kolejny głupi żart i zaraz wszyscy razem wybuchniemy śmiechem, lecz ku mojemu ogromnemu zdziwieniu tak się nie stało. Zaniepokojony tym faktem i zupełnie skołowany zerwałem się z krzesła i w geście sprzeciwu kopnąłem w stojące przede mną puste biurko. Ciężki drewniany mebel przesunął się po podłodze, uderzając z impetem o ścianę i strącając zawieszone na niej zdjęcie. Oprawiona w pozłacaną ramę fotografia, przedstawiająca pana Felipe Calderóna – ówczesnego prezydenta kraju – oberwała się z zaczepu i najwyższy dostojnik Meksyku upadł prosto na twarz. Prawdę mówiąc, nie to było moim zamiarem, ale byłem pewien, że i tak nikt nie uwierzy moim tłumaczeniom. Przez kilka kolejnych sekund w sali zapanowała niezręczna cisza i zaraz po tym, jak wszyscy wymownie spojrzeli po sobie, do pokoju wbiegło dwóch wąsatych i mocno otyłych mundurowych. Ich zapał oraz natychmiastowa gotowość do działania pozwoliła mi jedynie przypuszczać, że ci mężczyźni zapewne od dłuższego już czasu nie mogli się doczekać, by w końcu się do mnie dobrać, a ja, bądź co bądź, swoim wysoce nietaktownym zachowaniem niewątpliwie dałem im ku temu okazję.

Po krótkiej wymianie zdań, w trakcie której kilkakrotnie poczułem, jak ciężka jest ręka miejscowych stróżów prawa, przypomniano mi, że będąc obcokrajowcem, w dodatku Amerykaninem, w podzięce za gościnę powinienem okazywać nieco więcej szacunku.

Gdy po upływie kilku niewyobrażalnie długich minut na moim czole wylądowała książka „skarg i zażaleń”, dano mi w końcu spokój. Spojrzałem dyskretnie na dwie głośno sapiące gęby oraz przekrwione oczy obserwujące uważnie każdy mój ruch, lecz ku zdziwieniu policjantów odstąpiłem od sposobności umieszczenia w niej swojego obszernego wpisu. Nie chodziło bynajmniej o to, że nie było o czym mówić. Owszem, jakość relacji na linii aresztant – policjant bez wątpienia wymagała znacznej poprawy, ale myślę, że tym posunięciem oszczędziłem sobie jedynie kolejnych siniaków.

Jeszcze tej samej nocy odbyło się moje krótkie przesłuchanie. Powiedziałem niewiele, ale protokół, który miałem okazję podpisać, a którego nie pozwolono mi nawet przeczytać, twierdząc stanowczo, że później będę miał na to wystarczająco sporo czasu, liczył tak naprawdę kilkanaście gęsto zapisanych stron. Przyznaję, że z powodu przeszywającego bólu głowy i stresu nie patrzyłem na ręce protokolanta, ale mógłbym przysiąc, że ów dokument był gotowy na długo przed moim przybyciem. Ktoś najwyraźniej zadbał o to, by uzupełnić moją lakoniczną wypowiedź o kilka pikantnych szczegółów, których z racji mojego wcześniejszego stanu sam osobiście nie pamiętałem. Obecny na miejscu adwokat – zmęczony życiem starszy jegomość – wyglądał tak, jakby wyciągnięto go z trwającej właśnie mocno zakrapianej imprezy, a jego jedynym zajęciem, na którym podczas przesłuchania całkowicie skupił swoją uwagę, było skonsumowanie trzech ogromnych bułek. To zajęcie zaabsorbowało go do tego stopnia, że w trakcie przeprowadzanych ze mną czynności nie odezwał się ani razu. Dopiero gdy było już po wszystkim, poklepał mnie jedynie po ramieniu, prawdopodobnie wycierając rękę o moją koszulę, i na pocieszenie dodał, że tak naprawdę powinienem być wdzięczny Bogu, że jeszcze żyję, bo inni – znacznie mniej groźni przestępcy ode mnie – nie mieli tyle szczęścia. Znacznie mniej groźni przestępcy niż ja… Tak… Moje plany wyjazdowe do Meksyku z pewnością nie uwzględniały opcji zrobienia komuś krzywdy, prawdę powiedziawszy, zawsze byłem daleki od przemocy, ale uwierzcie mi, gdyby tamtej nocy pozostawiono mnie sam na sam ze wspomnianym mecenasem, z największą przyjemnością wepchnąłbym mu swój protokół przesłuchania do gardła i udusił gołymi rękami.

Tak czy inaczej, począwszy od tamtego pamiętnego dnia, do licznego grona morderców, psychopatów oraz wszelkiego rodzaju wykolejeńców, jacy kiedykolwiek mieli okazję przebywać na terenie Meksyku, dołączyłem również ja – Carter Williams, były policjant i człowiek, który przez większą część swojego życia starał się unikać kłopotów jak diabeł święconej wody.

* * *

Dopiero w trakcie trzeciego dnia pobytu w areszcie dowiedziałem się o szczegółach dotyczących tego, co rzekomo zmajstrowałem i dlaczego od samego początku pałano do mnie aż tak wielką nienawiścią. Nie powiem, rzecz jasna, że z innymi moimi współtowarzyszami niedoli jakoś szczególniej się cackano. Bo tak nie było. Każdy z zatrzymanych od czasu do czasu dostał prewencyjnie gumową pałką między łopatki, ale nietrudno było zauważyć, że skoro w kolejce po posiłek, by uspokoić stuosobową grupę dyskusyjną, dostawało się zazwyczaj mnie – stojącemu w milczeniu dokładnie na wyznaczonej linii prowadzącej do okienka wydawczego – ewidentnie byłem na celowniku.

Znałem siebie na tyle dobrze, by z całą pewnością wykluczyć, że przypisywane mi czyny są moją zasługą i wiedziałem, że ktoś zadał sobie naprawdę sporo trudu, by mnie w to wszystko wrobić. Dlatego gdy tylko wezwano mnie do dyrektora aresztu, który miał w zwyczaju każdemu swojemu podopiecznemu osobiście i z nieukrywanym entuzjazmem tłumaczyć, co grozi za złamanie obowiązującego w areszcie regulaminu, skorzystałem z okazji i zapytałem go, jaki jest prawdziwy powód mojego zatrzymania. Na odpowiedź nie musiałem długo czekać. Zacietrzewiony Juan De Oro Pulido, co ponoć w dosłownym tłumaczeniu oznacza „Jan z wypolerowanego złota”, był łaskaw wykrzyczeć mi go prosto w twarz. To, co od niego wtedy usłyszałem, ponownie zmroziło mi krew w żyłach i sprawiło, że pomimo uczucia głodu przez kilka kolejnych dni nie byłem w stanie przełknąć nawet kęsa. Ale sam się przecież o to prosiłem…

Okazało się, że poza ukrytą pod fotelem kierowcy niewielką paczką zawierającą dokładnie ćwierć kilograma czystej kokainy, w bagażniku pojazdu, który rzekomo prowadziłem, znaleziono nadpalone zwłoki pięćdziesięciodwuletniej kobiety – dziennikarki jednej z lokalnych gazet w stanie Guerrero. Pamiętam, że pierwszą rzeczą, jaka wtedy wzbudziła moją ciekawość, było to, na jakiej podstawie tak szybko ustalono jej tożsamość. Ciało ofiary było związane drutem, a działanie wysokiej temperatury sprawiło, że jej identyfikacja wydawała się wręcz niemożliwa. Z całej tej tragedii pocieszający był fakt, że kobieta zginęła ponoć od uderzenia, jakie nastąpiło w trakcie zderzenia z drzewem, a więc na kilka minut przed tym, nim pojazd objęły płomienie.

Rozjuszony naczelnik aresztu jeszcze przez ponad kwadrans mówił do mnie mocno podniesionym głosem i prawdopodobnie, chcąc jeszcze bardziej uświadomić mi, jaki ze mnie bydlak, machał mi przed oczami zdjęciami pochodzącymi z miejsca zdarzenia. Fotografie, jakie tamtego dnia zmuszony byłem oglądać, z całą pewnością nie należały do przyjemnych. Jednak pomimo że obraz martwej kobiety w doszczętnie wypalonym bagażniku z pewnością wywarł na mnie ogromne wrażenie, tamtego deszczowego popołudnia nie to przykuło moją największą uwagę.

Na mocno okaleczonym i niezwykle drobnym ciele ofiary dostrzegłem niewielki fragment nienaruszonej skóry, a na niej mały, ledwie widoczny rysunek. Pamiętałem go doskonale i mimo panującego wokół mnie chaosu z całą pewnością nie byłem w stanie pomylić go z żadnym innym. Znajomy obrazek był dokładnie tym samym tatuażem, jaki widziałem na ramieniu kobiety napotkanej w piwnicach pubu El Coyote i przedstawiał wynurzający się z wody półksiężyc.ROZDZIAŁ 4

Tak oto w skrócie wygląda historia moich dotychczasowych wojaży na terenie Meksyku. Mój pobyt z prognozowanych dwóch tygodni z przyczyn oczywistych znacznie się wydłużył, ale to nie jedyny powód mojego niepokoju. Wyraźnie czuję, że wraz z upływem kolejnych miesięcy coraz trudniej wracać mi myślami do wspomnień z czasów, gdy pracowałem jeszcze w policji, bądź z okresu mojego dzieciństwa. Zaczynam powoli przesiąkać klimatem tego miejsca, a spędzone tu lata wypierają powoli myśli, że poza więzieniem w Las Cruces istnieje jeszcze inny, lepszy świat.

Uzbrojeni po zęby strażnicy, wysokie mury, psy i zasieki z drutu żyletkowego – jakie w trakcie swojego pobytu w tutejszym więzieniu widuje niezmiennie każdego dnia – z pewnością mogą wzbudzić strach w kimś, kto dopiero rozpoczyna przygodę w tym miejscu, bądź na turystach, którzy gubiąc czasem drogę, zawracają pośpiesznie spod głównej bramy zakładu karnego. Na mnie jednak nie robią one już większego wrażenia.

Każdy z osadzonych, który choć trochę poznał panujące tu zwyczaje, wie doskonale, że za murami rządzą tak naprawdę gangi, a ich nieograniczony kontakt ze światem zewnętrznym powoduje, że strażnicy z obawy o swoje rodziny na wiele rzeczy przymykają oczy. Widziałem tu już narkotyki, broń, a nawet panienki, nie wspominając o telefonach komórkowych czy nocnych wizytach uzbrojonych grup, których członkowie z pewnością nie należeli do służby więziennej. Jeśli miało tu dojść do jakiejś awantury, w trakcie której miał ktoś zginąć, strażnicy z pewnością wiedzieli o tym wcześniej, a jeśli z jakichś powodów zapomniano ich o tym uprzedzić, nie spieszyli się zbytnio z interwencją, wkraczając dopiero wtedy, gdy było już po wszystkim.

Te kilka lat, jakie tu spędziłem, nauczyło mnie dostrzegać rzeczy, na które wcześniej nie zwróciłbym zapewne uwagi, a które teraz mogły zadecydować o tym, czy doczekam swojej kolacji. Dlatego też, niezależnie od panującej wokół mnie atmosfery, starałem się być uważnym obserwatorem i z każdym kolejnym dniem nabywać coraz większego doświadczenia.

Do moich podstawowych zadań należało podpatrywanie zachowań strażników, a mówiąc precyzyjniej – starałem się wychwycić w porę ten moment, kiedy niespodziewanie znikali oni z poszczególnych sektorów zakładu karnego. Na tej podstawie byłem w stanie przewidzieć, że za chwilę coś może się wydarzyć.

Tego dnia, gdy dostałem w głowę, ciągnąca się wzdłuż boiska, długa na kilkadziesiąt metrów wąska żwirowa alejka przez dłuższy czas była pusta, chociaż przynajmniej dwa razy w ciągu ostatniej godziny powinien pojawić się na niej dwuosobowy patrol. Nie musiałem go widzieć, by być pewnym jego obecności. Wiecznie ujadające owczarki niemieckie, jakie towarzyszyły strażnikom, były przeze mnie doskonale słyszane nawet wtedy, gdy byłem zamknięty wewnątrz garażu. Tamtego wieczoru z pewnością ich nie było, a to powinno mi już dać do myślenia. Nie wiem doprawdy, jak mogłem przeoczyć coś tak istotnego. Prawdopodobnie byłem zbyt zaaferowany wydarzeniem, w jakim brałem udział. Spotkanie z szefem jednej z najgroźniejszych grup przestępczych tak bardzo uśpiło moją czujność, że zupełnie nie zwróciłem na to uwagi. A to poważny błąd. Błąd, na który nie można sobie tutaj pozwolić. W miejscach takich jak to cisza nigdy nie wróżyła niczego dobrego, a tamtego dnia było cholernie cicho.

W naszym więzieniu przebywali członkowie dwóch rywalizujących ze sobą gangów, a to sprawiało, że od czasu do czasu nie dało się uniknąć konfrontacji. Nowe osoby, od razu wiedziały, którą pryczę wybrać, by nie stracić głowy. A mówiąc o jej utracie, mam na myśli dosłowne pozbawienie człowieka owej części ciała, ponieważ był to dość częsty sposób, w jaki okazywano tu sobie brak sympatii.

Mnie przydzielono do gangu Canino z prostego powodu. Na tylnej części mojej szyi znajdował się tatuaż – ponoć znak rozpoznawczy członków owej grupy. Był to jakiś niewiele mówiący i wykonany naprędce gryzmoł, przedstawiający prawdopodobnie kieł. Nie miałem o nim pojęcia i na jego wykonanie z pewnością nie wyraziłem zgody. Podejrzewam, że zrobiono mi go zaraz po tym, jak przechadzając się korytarzami znajdującymi się na zapleczu pubu El Coyote, po raz pierwszy uderzyłem się w głowę i straciłem przytomność.

Przypuszczam, że ktoś celowo chciał, by powiązano mnie właśnie z tą grupą przestępczą, a ja przez wszystkie lata pobytu tutaj staram się dociec, dlaczego tak bardzo mu na tym zależało. Gdy pojawiłem się za kratami, nie przyznałem się do tego, że nic mnie nie łączy z owym gangiem. Wzięli mnie za swojego i co najważniejsze, o nic nie pytali, a mnie zapewniło to na jakiś czas bezpieczeństwo.

Tak naprawdę więzienie było jednym wielkim miejscem werbunkowym i każdy, kto się tu pojawił, był natychmiast wychwytywany oraz, mówiąc delikatnie, zapraszany w swoje progi. Jeśli ktoś jednak z jakichś powodów odmówił owego zaszczytu, było to odbierane jako oznaka złych manier i wtedy ponawiano zaproszenie, z tą tylko różnicą, że robiono to nieco mniej serdecznie. Po takich specjalnych namowach, w trakcie których mogło dojść do przypadkowego pobicia lub któraś z kończyn mogła ulec złamaniu, świeżo upieczony rekrut widział już same zalety wspomnianej propozycji.

Gdy po raz pierwszy od chwili, kiedy dokonano na mnie napadu, otworzyłem niepewnie lewe oko, poza silnym bólem głowy i niewyobrażalnym uczuciem pieczenia skóry na całej niemal powierzchni twarzy miałem także unieruchomione ręce. W panice zacząłem się miotać i dopiero gdy zauważyłem nad sobą znajomą twarz mojego nowego współtowarzysza, Alvareza Taco, zaskoczyłem, że otaczające mnie, obskurne, ciemne i pozbawione powietrza miejsce jest moją celą, a to pozwoliło mi się nieco uspokoić.

Taco był trzydziestoośmioletnim, sympatycznym Meksykaninem, którego zwerbowano do narkotykowego gangu tylko dlatego, że miał terenowy samochód, a ten najwyraźniej był im bardzo potrzebny. Mężczyźnie zlecano kursy, które z uwagi na trudne ukształtowanie terenu nie były w zasięgu zwykłych osobówek. W ten oto prosty sposób Alvarez stał się jednym z wielu odbiorców gotowego narkotyku, jaki produkowano w górskich wioskach.

Poza oczywistym niebezpieczeństwem, jakie wiązało się z pracą dla gangu, ciągłe przejazdy wąskimi drogami tuż nad otaczającymi je kilkusetmetrowymi przepaściami – i to bez względu na pogodę – powodowało, że Taco nieustannie zaglądał śmierci w oczy. Nie chciał tej pracy, ale doskonale wiedział, że nie może ot tak z niej zrezygnować. Gdy pewnej deszczowej nocy, zjeżdżając z pełnym ładunkiem ze stromej serpentyny, natknął się przypadkiem na policyjny patrol, upozorował utratę kontroli nad pojazdem i wbił się w radiowóz. Miał świadomość, że gdy tylko policjanci zorientują się, że powodem słabego hamowania pojazdu jest przeładowanie go marihuaną, z pewnością trafi on za kratki. Taka decyzja wymagała ogromnej odwagi i poświęcenia, ale Taco nie widział innego sposobu uwolnienia się od tego procederu. Poza tym miał nadzieję, że te kilka lat odsiadki, które z pewnością mu wlepią, sprawi, że jego pracodawcy po prostu o nim zapomną.

Raz jeszcze omiotłem wzrokiem pomieszczenie, by się upewnić, czy jestem u siebie, po czym położyłem głowę na materacu i westchnąłem z ulgą. Poprosiłem przyjaciela, by mnie rozwiązał, a on, nim to zrobił, wytłumaczył mi drżącym głosem, co się ze mną stało. Niestety zaraz po tym, co od niego usłyszałem, nie byłem już do końca pewien, czy w ogóle chcę się podnosić. Jeszcze przez jakiś czas leżałem na swojej pryczy bombardowany setkami niepokojących mnie myśli, zastanawiając się nad tym, jak przeżyć resztę życia, nie spoglądając już nigdy w lustro.

Na skutek uderzenia w głowę byłem ponoć nieprzytomny przez prawie dwa dni, a jeśli wierzyć służbie więziennej, która znalazła mnie leżącego w kałuży krwi, sprawca nie zabił mnie tylko dlatego, że w porę został spłoszony przez nadciągający patrol z psami. Według lekarza więziennego napastnikowi bez trudu udałoby się pozbawić mnie życia, gdyby nie fakt, że ów opryszek przed dokończeniem dzieła postanowił najwyraźniej zagrać na mojej twarzy w kółko i krzyżyk. Porysował mi gębę nożem do tego stopnia, że by ponownie złożyć mnie do kupy, konieczne było założenie mi ponad dwustu trzydziestu szwów.

Co za niedorozwój…

Dopiero po upływie godziny odważyłem się w końcu wstać i podejść w kąt pomieszczenia, gdzie znajdowało się coś, co zapewne jedynie jakiś żartowniś mógł nazwać kiedyś ubikacją. Niepewnie uniosłem pokrywę deski sedesowej i przykucnąłem przodem do muszli. Zaraz po tym, gdy na kawałku wypolerowanej blachy ujrzałem swoje odbicie, zauważyłem, że zrobiono mi szczelny opatrunek, który grubo oplatał moją głowę i twarz. Na moje szczęście ktoś wspaniałomyślnie nie zawinął mi lewego oka i ust. A skoro mogłem mówić, skorzystałem z tej sposobności i zapytałem na spokojnie: Kto to, kurwa, zrobił? – lecz pomimo szczerych chęci Alvareza, by zaspokoić moją ciekawość, nie uzyskałem żadnej zadowalającej mnie odpowiedzi prócz informacji, że sprawca niestety zbiegł i jak dotąd nie udało się go namierzyć. Dlaczego jakoś mnie to nie zdziwiło?

Tej pierwszej nocy z bólu i złości na samego siebie nie zmrużyłem oka nawet na kwadrans, a incydent, którego padłem ofiarą, uświadomił mi dobitnie, że do końca mojej odsiadki nie pozostało mi jedynie osiem lat, lecz cztery miliony sto czterdzieści siedem tysięcy dwieście minut, a przetrwanie każdej z nich stoi teraz pod dużym znakiem zapytania.

Poza codziennymi obowiązkami w warsztacie dobrodusznie zalecono mi leżenie i poradzono, bym pod żadnym pozorem nie próbował ściągnąć opatrunku. Powodem owych wytycznych miały być mało sterylne warunki, jakie panowały w celi, i co za tym idzie – duże prawdopodobieństwo zakażenia bakteryjnego. To naprawdę miłe, gdy po tylu latach otaczającej cię zewsząd bezduszności komuś zaczęło na tobie zależeć. Do tej pory nikogo raczej nie obchodziło, co działo się z osadzonym i jakie jest jego samopoczucie, a to oznaczało, że byłem dla kogoś cenny. To chyba dobrze…

Pomimo niewyobrażalnego dyskomfortu, jaki odczuwałem, a wspomnę jedynie, że w panujących tu temperaturach trudno było wytrzymać, będąc w samych spodenkach, a co dopiero w kilkumetrowym bandażu owiniętym ciasno na głowie, postanowiłem wytrzymać i choćby nie wiem co, niczego nie dotykać.

Tak upłynęły mi cztery ciężkie tygodnie, w trakcie których, poza cichym popiskiwaniem z bólu, miałem sporo czasu na własne przemyślenia i na to, by szczegółowo przeanalizować wydarzenia z ostatnich dni.

Chciałem poprosić mojego towarzysza, by spróbował załatwić dla mnie jakieś leki mogące choć trochę uśmierzyć trudny do wytrzymania ból, jednak Alvareza przeniesiono niespodziewanie do innego więzienia i przez kolejne dni byłem w celi sam. Jego nagłe zniknięcie było dla mnie nie tyle zaskakujące, ile wręcz dziwne. Opuścił swoją pryczę podczas mojej nieobecności i to w takim pośpiechu, że nie zabrał swoich rzeczy, nawet tych osobistych, a owe drobiazgi – w miejscu takim jak to – dla wszystkich nas stanowiły świętość.

Po kolejnych dwóch niewyobrażalnie przeciągających się dobach, w trakcie których, nie mając do kogo otworzyć gęby, dreptałem nieustannie od ściany do ściany, usiadłem w końcu na pryczy Alvareza i z nudów przejrzałem pozostawione przez niego przedmioty. Poza książką z gatunku romansów i pocztówce przedstawiającej przeuroczą piaszczystą plażę znajdującą się w pobliżu miasta Cancun znalazłem w nich barwną figurkę Matki Bożej z Guadalupe i lokalną gazetę Novedades Acapulco. Oglądany przeze mnie egzemplarz pochodził sprzed tygodnia, a umieszczone na jego pierwszej stronie krwisto czerwone nagłówki wprost uderzały w oczy, informując czytelnika, że kraj ten systematycznie poprawia stosunki ze swoimi północnymi sąsiadami i z każdym miesiącem odwiedza go coraz większa rzesza polityków ze Stanów. Spojrzałem na zapowiedzi owych wizyt i musiałem szczerze przyznać, że nie były to tylko szeregowe garnitury. Kilka tygodni temu swoją obecnością zaszczycił Meksyk jeden z amerykańskich kongresmenów, a niewątpliwą wisienką na torcie, jaka miała się wydarzyć na dniach, miała być wizyta sekretarza do spraw bezpieczeństwa wewnętrznego USA – Johna Kelly’ego.

Wspomniany polityk był głównym łącznikiem pomiędzy rządem Meksyku a administracją prezydenta Stanów Zjednoczonych w zakresie współpracy organów bezpieczeństwa obu krajów i migracji. Współpraca w zakresie bezpieczeństwa… Doskonale. Myślę, że wiedza, jaką udało mi się pozyskać na ten temat w ostatnich latach pobytu w Meksyku, całkowicie przekonała mnie do tego, że w tej kwestii jest naprawdę sporo do omówienia.

Odłożyłem prasę i nim wróciłem na swoją pryczę, sięgnąłem dłonią pod poduszkę mojego przyjaciela. W trakcie swojej odsiadki wielokrotnie byłem świadkiem tego, jak Alvarez tuż przed zaśnięciem wyjmował coś z kieszeni umieszczonej na piersi swojej koszuli i chował w to miejsce. Już od dawna korciło mnie, by zapytać go, co tam ukrywa, ale jakoś nie było ku temu okazji. Mam nadzieję, że nie będzie miał mi za złe, gdy korzystając z jego nieobecności, zaspokoję w końcu swoją ciekawość.

Po chwili szperania wyczułem na prześcieradle jakąś niewielką rzecz. Wyjąłem ją i zbliżyłem do twarzy. Było to małe, czarno-białe zdjęcie. Przedstawiało Taco w towarzystwie uśmiechniętej młodej dziewczyny i dwójki dzieci w wieku między cztery a sześć lat. Postacie stały w mocnych objęciach na tle skromnego parterowego domu zbudowanego z płyty pilśniowej i pokrytego eternitem. Przyglądałem im się przez dłuższą chwilę, po czym odłożyłem fotografie dokładnie tam, gdzie ją znalazłem.

* * *

Dochodziła prawie pierwsza, a ja z jakichś powodów nie mogłem tej nocy zasnąć.

Wróciłem z garażu niespełna trzy kwadranse temu i po szybkim ochlapaniu karku wodą z wiaderka zaległem na materacu. Tym razem łódka, do której mnie wezwano, nie wymagała naprawy. Miałem jedynie sprawdzić jej stan techniczny i przygotować na kolejny kilkusetmilowy rajd.

Przewracając się z boku na bok, po raz setny spojrzałem na metalowe krzesło i leżące na nich okulary. Ich grube cylindryczne szkła osadzone były w masywnych, mocno przekrzywionych oprawkach, co mogło sprawić, że nawet największy smutas, choćby taki jak Hugh Laurie, po nałożeniu ich na nos wyglądałby przezabawnie. Należały do mojego ostatniego współtowarzysza, z którym świetnie się rozumiałem, a który opuścił to więzienie w tak ekspresowym tempie, że nie zdążyłem się z nim nawet pożegnać. Tak… Cały on. Tysiące razy powtarzałem mu, by nie kładł ich w tym miejscu, bo prędzej czy później ktoś z nas niechcący na nich usiądzie, ale na próżno… Jak grochem o ścianę. Zaśmiałem się pod nosem na wspomnienie o tym, jak Taco uderzał głową w otwarte drzwi szafki za każdym razem, gdy buszując po celi wczesnym rankiem, próbował je odnaleźć. Był bez nich ślepy jak kret, dlatego nie rozumiem, jak do diaska mógł o nich zapomnieć.

Leżałem w ciemnej celi wpatrzony w przewrócony pod stolikiem kubek, również należący do mojego kompana, a przed moimi oczami przetaczały się obrazy przedstawiające burzliwe wydarzenia z ostatnich tygodni. Czułem, jak z każdą chwilą narasta u mnie jakiś wewnętrzny niepokój, ale nie byłem w stanie odgadnąć, z czego może on wynikać. Wkrótce uświadomiłem sobie, że poza nieobecnym Alvarezem Taco, którego głośne chrapanie budziło mnie niemalże każdej nocy, nie słyszę również nieustającego kaszlu Grubego Benka, który kopcił faje za fają dwie cele obok. Najbardziej brakowało mi jednak odbijającego się dalekim echem odgłosu śpiewu najstarszego więźnia, który miał ponoć dziewięćdziesiąt parę lat, a którego cichy bluesowy wokal dobiegał z głębi korytarza każdej nocy. Cholera… To niesamowite, do jakich rzeczy przyzwyczaja się człowiek w takich miejscach. Brakowało mi ich do tego stopnia, że po raz pierwszy, odkąd się tu znalazłem, odważyłem się krzyknąć z całych sił, próbując ustalić, czy jest tu jeszcze ktoś poza mną. Ale nikt mi nie odpowiedział. Odczekałem kilka sekund i nerwowo ponowiłem próbę.

Bez skutku.

Zamilkłem.

Z przerażeniem uświadomiłem sobie, że najwyraźniej zostałem w budynku zupełnie sam. Nie wiedziałem, co to wszystko może oznaczać i jak się mam zachować. Odkąd trafiłem w to miejsce, znalazłem się w takiej sytuacji po raz pierwszy. Ze strachu zacząłem się dusić. Podbiegłem do okna, by zaczerpnąć nieco świeżego powietrza, a gdy to nie pomogło, postanowiłem zerwać bandaż zakrywający moją twarz. Przez kolejne minuty szarpałem się po omacku z opatrunkiem, aż w końcu udało mi się go zdjąć. Ochłonąłem dopiero wtedy, gdy położyłem dłonie na policzkach i wyczułem pod nimi przyschnięte do skóry kompresy.

Wróciłem na swoją pryczę, nakryłem głowę poduszką, podobnie jak czyniłem to w pierwszych dniach pobytu, gdy chciałem zagłuszyć dochodzące do mnie rozmowy współwięźniów, i zamknąłem oczy. Aż trudno było mi uwierzyć w to, że po siedmiu latach dzikich okrzyków i niekończących się nocnych nawoływań najbardziej zaniepokoi mnie panująca wokół cisza.

Miałem dziwny sen. Odniosłem wrażenie, że słyszę, jak ktoś otwiera drzwi prowadzące do mojej celi i wchodzi do środka. Spojrzałem niepewnie przed siebie. W ciemności dostrzegłem niewyraźną sylwetkę człowieka zbliżającą się powoli w moją stronę. Uśmiechnąłem się do niego. Pomyślałem, że powrócił mój przyjaciel Alvarez Taco i że zaraz wszystko będzie jak dawniej. Próbowałem wstać i mocno go uścisnąć, lecz z jakichś powodów nie byłem w stanie się podnieść. W tej samej chwili poczułem, jak ktoś dociska mnie mocno kolanem do materaca i po założeniu mi na głowę płóciennego worka wbija mi w ramię igłę.

Tracąc przytomność, uświadomiłem sobie, że to wszystko nie było snem, a otaczająca mnie cisza była zapewne kolejnym ostrzeżeniem, którego nie posłuchałem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: