Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ben Hur - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
21,25 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ben Hur - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 620 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Dża­bel-Zu­bleh, jest to pa­smo gór oko­ło pięć­dzie­się­ciu mil dłu­gie, z któ­re­go, pa­trząc na wschód, wi­dzi się Ara­bię. Głę­bo­kie pa­ro­wy, na­peł­nia­ją­ce się w desz­czo­wej po­rze stru­mie­nia­mi pę­dzą­cy­mi do Jor­da­nu lub do Mo­rza Mar­twe­go, ogól­ne­go zbior­ni­ka wód w tych stro­nach, utrud­nia­ją prze­by­cie tych gór. Jed­nym z tych pa­ro­wów, po­dą­żał w kie­run­ku wschod­nio­pół­noc­nym po­dróż­ny ku pła­skim jak stół rów­ni­nom.

Czło­wiek ten mógł mieć lat czter­dzie­ści pięć. Bro­da buj­na, nie­gdyś czar­na, dziś przy­pró­szo­na si­wi­zną, spa­da­ła mu na pier­si; twarz ciem­ną, ko­lo­ru bru­nat­ne­go, osła­niał za­wój zwa­ny ke­fia, tak szczel­nie, że spod nie­go za­le­d­wie bar­wę ob­li­cza i duże czar­ne oczy, czę­sto w nie­bo się wzno­szą­ce, moż­na było do­strzec. Fał­dzi­ste ubra­nie, po­spo­li­cie na wscho­dzie uży­wa­ne, nie po­zwa­la­ło wi­dzieć ca­łej po­sta­ci, tym bar­dziej, że sie­dział na ro­słym wiel­błą­dzie, a nad jeźdź­cem i zwie­rzę­ciem wzno­sił się nie­wiel­ki na­miot w ro­dza­ju pa­ra­so­la, przy­twier­dzo­ny do sio­dła. Kie­dy wiel­błąd wy­chy­lił się z pa­ro­wu, słoń­ce już wze­szło na nie­bie i oświe­ci­ło pu­sty­nię. Ule­ga­jąc wro­dzo­ne­mu in­stynk­to­wi, wy­cią­gnął szy­ję i przy­spie­szył kro­ku, zmie­rza­jąc ku wschod­nie­mu ho­ry­zon­to­wi.

Nikt nie pusz­cza się w pu­sty­nię dla przy­jem­no­ści: ci, któ­rych za­da­nie ży­cia lub in­te­res tu pę­dzi, wie­dzą, że ścież­ki te choć pro­wa­dzą od źró­dła do źró­dła i od pa­stwi­ska do pa­stwi­ska za­sła­ne są ko­ść­mi tru­pów. Cóż więc dziw­ne­go, że na­wet ser­ce naj­od­waż­niej­sze­go szej­ka, gdy wje­dzie w kró­le­stwo pia­sków, szyb­szym ude­rza tęt­nem. I nasz po­dróż­ny nie wy­glą­da na czło­wie­ka ja­dą­ce­go bez celu; nikt go nie ści­ga, bo ani razu nie spoj­rzał poza sie­bie; nie zdra­dza rów­nież oba­wy ni gro­zy, nie czu­je, zda się, na­wet sa­mot­no­ści. Na­gle, o go­dzi­nie dzie­sią­tej, zwie­rzę za­trzy­ma­ło się w bie­gu, wy­da­jąc ryk pe­łen żalu i skar­gi. Jeź­dziec zbu­dził się jak­by ze snu, roz­su­nął fi­ran­ki bu­ra­ahu, spoj­rzał na słoń­ce, po­tem na oko­li­cę, a za­do­wo­lo­ny, za­wo­łał: "na­resz­cie, na­resz­cie!" Po czym zło­żył ręce na pier­siach, wzniósł gło­wę i mo­dlił się w mil­cze­niu. Speł­niw­szy tę po­boż­ną po­win­ność, wy­rzekł miłe dla wiel­błą­da sło­wa: ikh! ikh! któ­re jest roz­ka­zem, aby ukląkł. Z wol­na, mru­cząc z za­do­wo­le­nia, usłu­chał wier­ny to­wa­rzysz, a jeź­dziec zsu­nął nogę po gład­kiej szyi wiel­błą­da i sta­nął na pia­sku. Czło­wiek ten był pro­por­cjo­nal­nej bu­do­wy, nie­zbyt wy­so­ki, ale sil­ny; roz­luź­niw­szy sznu­rek przy­twier­dza­ją­cy ke­fię na gło­wie, od­sło­nił twarz, bar­wy, jak już się rze­kło, pra­wie mu­rzyń­skiej. Czo­ło miał sze­ro­kie, nos orli, ze­wnętrz­ne kąty oczu pod­nie­sio­ne; wło­sy buj­ne, o me­ta­licz­nym od­bły­sku, spa­dły w licz­nych splo­tach na ra­mio­na. Po­znać w nim było Egip­cja­ni­na. Po­dróż­ny nasz miał na so­bie ka­mis, czy­li bia­łą, ba­weł­nia­ną ko­szu­lę z wą­ski­mi rę­ka­wa­mi, ozdo­bio­ną ha­ftem koło szyi i na pier­siach, a się­ga­ją­cą ko­stek. Strój ten uzu­peł­niał płaszcz brą­zo­wy, zwa­ny abba. Na no­gach miał san­da­ły przy­trzy­ma­ne rze­my­ka­mi z mięk­kiej skó­ry. Lecz rzecz nie­zwy­kle dziw­na, że po­dróż­ny, cho­ciaż sam był tyl­ko w pu­sty­ni, nie miał przy so­bie żad­nej bro­ni, ani na­wet la­ski, któ­rą po­ga­nia się wiel­błą­da. Świad­czy­ło to o jego od­wa­dze lub też o jego uf­no­ści w ja­kąś nad­zwy­czaj­ną opie­kę… Sta­nąw­szy na zie­mię, za­pra­gnął roz­ru­szać dłu­gą po­dró­żą ścierp­nię­te człon­ki i prze­szedł się kil­ka razy w tę i ową stro­nę, nie od­da­la­jąc się od miej­sca, w któ­rym spo­czął jego wier­ny to – wa­rzysz po­dró­ży. Od cza­su do cza­su za­trzy­my­wał się, a prze­cie­ra­jąc oczy rę­ko­ma, ba­dał pu­sty­nię aż do ostat­nich jej krań­ców; po każ­dym ta­kim prze­glą­dzie na jego twa­rzy po­ja­wiał się wy­raz za­wo­du, lek­ki, ale tłu­ma­czą­cy, że ko­goś ocze­ki­wał. Ja­kiż cel, jaki po­wód mógł za­wieść tego czło­wie­ka w tak od­le­głe ustro­nie? Cho­ciaż nie mógł ukryć wra­że­nia do­zna­ne­go z za­wo­du, nie stra­cił jed­nak na­dziei, że ocze­ki­wa­ny gość przy­bę­dzie; wy­jął bo­wiem z pu­dła przy­pię­te­go do sio­dła gąb­kę i małe na­czy­nie z wodą do ob­my­cia py­ska, oczu i noz­drzy wiel­błą­do­wi. Po tym za­opa­trze­niu wier­ne­go to­wa­rzy­sza, wy­jął z tego sa­me­go schow­ka płót­no w bia­łe i czer­wo­ne pasy, wiąz­kę cien­kich drąż­ków i gru­bą la­skę. Gdy tą la­ską kil­ka razy po­ru­szył, oka­za­ło się, że była ona do­brze ob­my­ślo­nym sprzę­tem, gdyż skła­da się z kil­ku mniej­szych czę­ści, da­ją­cych się roz­su­nąć na dłu­gi kij, więk­szy od czło­wie­ka. Tę wy­so­ką pod­po­rę wbił po­dróż­ny w zie­mię, a na­oko­ło niej umie­ścił mniej­sze drąż­ki, na któ­rych roz­cią­gnął płót­no, i zna­lazł się jak w domu, może mniej­szym niż dom emi­ra lub szej­ka, ale bar­dzo wy­god­nym. Za­rzą­dziw­szy tak wszyst­kim, od­da­lił się na małą od­le­głość i raz jesz­cze bacz­nie po­pa­trzył po oko­li­cy, lecz nie spo­strzegł nic prócz sza­ka­la kłu­su­ją­ce­go po rów­ni­nie i orła bia­łe­go szy­bu­ją­ce­go ku za­to­ce Aka­ba.

Po­dróż­ny uległ wi­docz­nie uczu­ciu sa­mot­no­ści, bo zwró­cił się do wiel­błą­da i rzekł ni­skim gło­sem w ję­zy­ku nie­zna­nym pu­sty­ni: "Dom masz da­le­ko, lecz Bóg jest z nami. Ufaj­my i cze­kaj­my". Jak­by uspo­ko­jo­ny wła­sny­mi sło­wy, wy­jął nie­co fa­so­li z kie­sze­ni u sio­dła, a wło­żyw­szy je do tor­by, za­wie­sił u py­ska wiel­błą­do­wi, któ­ry chci­wie jadł ulu­bio­ny so­bie przy­smak. Wę­drow­nik przy­pa­try­wał się chwi­lę z za­do­wo­le­niem zwie­rzę­ciu i znów pu­ścił oko na zwia­dy w prze­strzeń piasz­czy­stą, bez­gra­nicz­ną, roz­pa­lo­ną pa­da­ją­cy­mi pio­no­wo pro­mie­nia­mi słoń­ca.

– Przyj­dą – rzekł wresz­cie sam do sie­bie. – Ten, któ­ry mnie tu przy­wiódł i ich przy­wie­dzie. Trze­ba, abym był go­to­wy na ich przy­ję­cie. – To mó­wiąc, wy­jął przy­wie­zio­ne z sobą za­pa­sy do wie­cze­rzy. Skła­da­ły się one z soku pal­mo­we­go i wina w bu­kła­ku, ba­ra­ni­ny su­szo­nej i wę­dzo­nej, chle­ba i sera. Nie bra­kło też owo­ców, jak gra­na­to­wych ja­błek sy­ryj­skich zwa­nych sha­mi i wy­bor­nych dak­ty­li. To wszyst­ko za­niósł do na­mio­tu, zło­żył je­dze­nie na ko­bier­cu i na­krył je trze­ma ka­wał­ka­mi je­dwab­ne­go płót­na, któ­ry­mi lep­sze to­wa­rzy­stwo na wscho­dzie, sto­sow­nie do przy­ję­te­go zwy­cza­ju, przy­kry­wa so­bie ko­la­na pod­czas je­dze­nia. Z licz­by na­kryć do­my­ślić się było moż­na licz­by bie­siad­ni­ków.

Ukoń­czyw­szy przy­go­to­wa­nia, wyj­rzał nasz po­dróż­ny zno­wu, zba­dał ho­ry­zont i - o ra­do­ści! uj­rzał na wscho­dzie ciem­ny ja­kiś punkt. Wi­dok tego punk­tu czy cie­nia wy­warł na nim dziw­ne wra­że­nie, sta­nął jak­by ska­mie­nia­ły z sze­ro­ko roz­war­ty­mi oczy­ma, dreszcz wstrzą­snął jego człon­ka­mi. Tym­cza­sem spo­strze­żo­ny punkt rósł cią­gle, nie­ba­wem miał wiel­kość ludz­kiej ręki, da­lej przy­brał do­kład­niej­sze kształ­ty, a w koń­cu uka­zał się cał­kiem wy­raź­nie dru­gi taki sam wiel­błąd, jak po­przed­ni, duży i bia­ły, z hon­da­hem, czy­li po­dróż­ną lek­ty­ką, ja­kich uży­wa­ją w Hin­do­sta­nie.

Egip­cja­nin zło­żył ręce na pier­siach i spoj­rzał ku nie­bu.

– Wiel­ki jest Bóg! – za­wo­łał, a oczy za­szły mu łza­mi.

Przy­by­ły zbli­żył się i sta­nął. I on tak­że w tej chwi­li zda­wał bu­dzić się ze snu. Obej­mo­wał wzro­kiem wiel­błą­da, na­miot i sto­ją­ce­go u wej­ścia czło­wie­ka, za­to­pio­ne­go w mo­dli­twie. Wi­dok ten wzru­szył go wi­docz­nie – skrzy­żo­wał rów­nież na pier­si ręce, po­chy­lił gło­wę i mo­dlił się w mil­cze­niu. Po chwi­li zsiadł z wiel­błą­da, sta­nął na pia­sku i zbli­żył się ku Egip­cja­ni­no­wi, któ­ry rów­nież szedł mu na­prze­ciw. Przez chwi­lę pa­trzy­li na sie­bie i uści­snę­li się.

– Po­kój to­bie, słu­go praw­dzi­we­go Boga – rzekł nowo przy­by­ły.

– I to­bie po­kój, bra­cie w praw­dzi­wej wie­rze! po­kój to­bie i po­wi­ta­nie – od­po­wie­dział Egip­cja­nin go­rą­co. – Nowo przy­by­ły był to czło­wiek wy­so­ki i chu­dy, twarz jego szczu­pła, cery mie­dzia­nej, oczy za­pa­dłe, błysz­czą­ce; bia­łe wło­sy i bro­da spły­wa­ły mu na pier­si. Bro­ni, rów­nież jak pierw­szy, nie miał żad­nej, a ubra­nie no­sił, ja­kie­go uży­wa­ją miesz­kań­cy Hin­do­sta­nu: Na gło­wie, po­nad fe­zem, zwi­nię­ty w sze­ro­kie zwo­je szal two­rzył tur­ban, suk­nie miał sty­lem po­dob­ne do szat Egip­cja­ni­na, tyl­ko abba była krót­sza, bo spod niej wy­cho­dzi­ły sze­ro­kie spodnie u kost­ki ścią­gnię­te. Na no­gach, za­miast san­da­łów, no­sił pan­to­fle z czer­wo­nej skó­ry, w pal­cach spi­cza­sto za­koń­czo­ne. Prócz pan­to­fli resz­ta jego ubra­nia była z bia­łe­go płót­na. Po­sta­wa cała peł­na wspa­nia­ło­ści i po­wa­gi, gdy pod­niósł twarz z pier­si Egip­cja­ni­na, w oczach jego błysz­cza­ły łzy.

– Bóg jest wiel­ki! – za­wo­łał po przy­wi­ta­niu.

– Bło­go­sła­wie­ni ci, któ­rzy Mu słu­żą – do­dał Egip­cja­nin. – Patrz, oto i trze­ci przy­by­wa.

Obaj zwró­ci­li wzrok ku pół­no­cy, skąd już cał­kiem wy­raź­nie wi­dać było wiel­błą­da rów­nie bia­łe­go jak po­przed­ni i pły­ną­ce­go niby okręt. – Sta­li w mil­cze­niu, aż nowy po­dróż­nik przy­był, zsiadł i zbli­żył się do nich.

– Po­kój to­bie, mój bra­cie – rzekł ści­ska­jąc Hin­du­sa.

Miesz­ka­niec Hin­do­sta­nu od­rzekł: Nie­chaj się speł­nia wola Pana. Ostat­ni z po­dróż­nych nie był wca­le po­dob­ny do swych to­wa­rzy­szy: bu­do­wa jego wą­tlej­sza, cera bia­ła i roz­wia­ne wło­sy two­rzy­ły jak­by au­re­olę wo­kół jego pięk­nej, wol­nej od na­kry­cia gło­wy. W go­rą­cym spoj­rze­niu ciem­no­nie­bie­skich oczu błysz­cza­ły ro­zum i od­wa­ga. Rów­nież jak tam­ci bez bro­ni, spod zwo­jów fe­nic­kie­go pur­pu­ro­we­go płasz­cza, z wiel­kim udra­po­wa­ne­go wdzię­kiem, wy­su­wa­ła się tu­ni­ka z krót­ki­mi rę­ka­mi, wy­cię­ta u szyi, ze­bra­na sznu­rem w pa­sie, a się­ga­ją­ca za­le­d­wie ko­lan. Ręce, nogi szy­ję miał ob­na­żo­ne, a cho­ciaż zda­wał się li­czyć po­nad pięć­dzie­siąt lat, nic prócz po­wa­gi w ob­co­wa­niu nie zna­mio­no­wa­ło tego wie­ku, bo du­sza i cia­ło urą­ga­ły wpły­wo­wi cza­su. Nie po­trze­ba mó­wić, z któ­re­go przy­by­wał kra­ju, bo każ­dy od­gadł w nim na pew­no Gre­ka.

Gdy ręce nowo przy­by­łe­go opa­dły z ra­mion Egip­cja­ni­na, ten rzekł gło­sem wzru­szo­nym: Pierw­szy sta­ną­łem na miej­scu prze­zna­czo­nym, czu­ję się więc wy­bra­nym na słu­gę mych bra­ci: oto i na­miot roz­pię­ty, chleb do ła­ma­nia go­to­wy, po­zwól­cie, niech czy­nię mą po­win­ność. To mó­wiąc, za­pro­wa­dził obu do na­mio­tu, a zdjąw­szy san­da­ły z ich nóg, umył je, po czym zwil­żył ręce swych go­ści i otarł je ręcz­ni­kiem.

Gdy tak do­peł­nił pierw­szych praw go­ścin­no­ści, ob­mył sam sie­bie i rzekł:

– Po­mnij­my, bra­cia, że peł­ni­my służ­bę, do któ­rej po­trze­ba sił; wzmoc­nij­my więc cia­ło po­ży­wie­niem, a du­szę opo­wia­da­niem skąd i po co przy­by­wa­my.

To po­wie­dziaw­szy, za­pro­wa­dził bie­siad­ni­ków na ucztę i po­sa­dził tak, że wza­jem­nie do sie­bie byli zwró­ce­ni. Rów­no­cze­śnie po­chy­li­ły się ich gło­wy, ręce skrzy­żo­wa­ły na pier­siach i gło­śno od­mó­wi­li pro­stą mo­dli­twę:

"Oj­cze wszyst­kich – Boże! – co tyl­ko mamy, od Cie­bie po­cho­dzi; przyjm na­sze dzię­ki i po­bło­go­sław nam, po­zwa­la­jąc i da­lej spra­wo­wać wolę Two­ją".

Wy­mó­wiw­szy ostat­nie sło­wa, spoj­rze­li ze zdu­mie­niem po so­bie, bo oto każ­dy mó­wił ję­zy­kiem nig­dy pier­wej nie sły­sza­nym, a mimo to ro­zu­miał co po­wie­dział. Du­sze ich za­drga­ły wiel­kim wzru­sze­niem, a po cu­dzie tym po­zna­li, iż Bóg jest po­śród nich.

Sto­sow­nie do ów­cze­snej ra­chu­by, po­wyż­sze spo­tka­nie mia­ło miej­sce w roku 747 po za­ło­że­niu Rzy­mu, w mie­sią­cu grud­niu, a więc w zi­mie i to wy­jąt­ko­wo ostrej jak na wy­brze­że Mo­rza Śród­ziem­ne­go. Nasi po­dróż­ni ga­wę­dzi­li, je­dząc i pi­jąc, a Egip­cja­nin, jako go­spo­darz,prze­mó­wił:

– Dla po­dróż­ne­go nie ma nic słod­sze­go na ob­czyź­nie, jak usły­szeć wła­sne imię z ust przy­ja­cie­la.

Przed nami wie­le dni wspól­ne­go ży­cia, czas nam się po­znać, a je­śli taka wola wa­sza, niech za­cznie ten, któ­ry ostat­ni do nas do­łą­czył.

Z wol­na, ostroż­nie jak­by li­cząc się z wy­ra­za­mi, uczy­nił Grek za­dość we­zwa­niu, i rzekł:

– To co mam po­wie­dzieć, tak jest nad­zwy­czaj­ne, iż nie wiem od cze­go za­cząć i jak się wy­ra­zić. Nie ro­zu­miem czę­sto sam sie­bie, sil­nie jed­nak wie­rzę, iż to co czy­nię, jest wolą Pana, a służ­ba dla Nie­go cią­głą ra­do­ścią. Kie­dy roz­wa­żam otrzy­ma­ne po­słan­nic­two czu­ję nie­wy­sło­wio­ne szczę­ście i szczy­cę się nim.

Wzru­sze­nie nie po­zwa­la­ło mu mó­wić da­lej, a to­wa­rzy­sze od­czu­wa­jąc jego sło­wa, spu­ści­li oczy.

– Da­le­ko stąd na za­chód… – mó­wił Grek – da­lej, leży kra­ina, któ­rej pa­mięć nig­dy nie za­gi­nie, bo jej za­wdzię­cza ludz­kość swe naj­czyst­sze za­chwy­ty. Nie my­ślę ci mó­wić o sztu­kach pięk­nych, fi­lo­zo­fii, wy­mo­wie, po­ezji i woj­nie. O moi bra­cia, sła­wa mej oj­czy­zny bę­dzie po wsze cza­sy świe­cić mą­dro­ścią za­war­tą w księ­gach, a gło­szą­cą ca­łe­mu świa­tu wolę Tego, któ­re­go szu­kać idzie­my. Kra­ina, o któ­rej mó­wię, to Gre­cja, a ja je­stem Ka­sprem, sy­nem Kle­an­te­sa, Ateń­czy­ka. Na­ród mój, cią­gnął da­lej, od­da­ny był na­uce i ja nie od­ro­dzi­łem się od mych przod­ków. Dwaj nasi naj­sław­niej­si fi­lo­zo­fo­wie uczą o du­szy ludz­kiej i jej nie­śmier­tel­no­ści, wie­rzą w ist­nie­nie Boga i Jego naj­do­sko­nal­szą spra­wie­dli­wość. Licz­ne szko­ły fi­lo­zo­ficz­ne wio­dły spór o te dwie za­sa­dy, a ja bra­łem je za przed­miot mych stu­diów, jako je­dy­ne god­ne za­sta­no­wie­nia i ba­da­nia. Prze­czu­wa­łem, że ist­nie­je zwią­zek mię­dzy Bo­giem a du­szą, ale ry­chło spo­strze­głem, że umysł ludz­ki może ten zwią­zek tyl­ko do pew­ne­go stop­nia wy­ja­śnić, da­lej wie­dza jego na­po­ty­ka na nie­prze­zwy­cię­żo­ne za­po­ry, któ­rych bez po­mo­cy nad­zwy­czaj­nej nie usu­nie. Tej po­mo­cy wzy­wa­łem i szu­ka­łem, ale nikt nie od­po­wie­dział na me wo­ła­nie; opu­ści­łem więc szko­ły i mia­sto.

Na te sło­wa wy­nędz­nia­łą twarz Hin­du­sa roz­ja­śnił po­waż­ny uśmiech za­do­wo­le­nia.

– W pół­noc­nej stro­nie mej oj­czy­zny, w Tes­sa­lii – mó­wił Grek – jest góra, sław­na jako przy­by­tek bo­gów; tam rzą­dzi Zeus, któ­re­go Gre­cy czczą po­nad wszyst­kie bogi; góra ta zo­wie się Olim­pem. Tam uda­łem się, a zna­la­zł­szy ja­ski­nię na zbo­czu góry, za­miesz­ka­łem w niej. Od­da­jąc się roz­my­śla­niom, bła­ga­łem każ­dym wes­tchnie­niem o ob­ja­wie­nie. Uf­ność moja była wiel­ka, wie­rząc w Boga nie­wi­dzial­ne­go, ale wszech­moc­ne­go, wie­rzy­łem w moż­li­wość Jego od­po­wie­dzi, gdy o nią całą du­szą bła­gać będę.

– Ach, i otrzy­ma­łeś od­po­wiedź, nie­praw­daż? – za­wo­łał Hin­dus, wzno­sząc w górę ręce.

– Słu­chaj­cie mnie, bra­cia – mó­wił Grek da­lej, z trud­no­ścią opa­no­wu­jąc wzru­sze­nie. – Drzwi mo­jej pu­stel­ni wy­cho­dzi­ły na mo­rze, na za­to­kę Cer­ma­ik. Pew­ne­go dnia uj­rza­łem czło­wie­ka spa­da­ją­ce­go z po­mo­stu okrę­tu, któ­ry wła­śnie pod­niósł ko­twi­cę i roz­wi­nąw­szy ża­gle, od­bi­jał od lądu; mimo wy­pad­ku do­pły­nął ów czło­wiek do brze­gu i zna­lazł u mnie schro­nie­nie i opie­kę. Był to Izra­el­czyk, uczo­ny w hi­sto­rii i pra­wach swe­go na­ro­du; on mnie po­uczył, że Bóg, któ­re­go wzy­wa­łem i czci­łem, ist­nie­je rze­czy­wi­ście i że przed wie­ka­mi był pra­wo­daw­cą i kró­lem Izra­ela. Cóż to było, je­śli nie ob­ja­wie­nie, o któ­rym ma­rzy­łem? Wia­ra moja nie była próż­na: Bóg usły­szał wo­ła­nie moje i wy­słu­chał je.

– Jak wy­słu­chu­je tych, któ­rzy Go wzy­wa­ją z wia­rą – rzekł Hin­dus.

– Cze­muż, nie­ste­ty – do­dał Egip­cja­nin – tak mało jest ta­kich, któ­rzy ro­zu­mie­ją ob­ja­wie­nie!

– To jesz­cze nie wszyst­ko – cią­gnął Grek.- Czło­wiek ten, tak cu­dow­nie mi ze­sła­ny, po­wie­dział mi jesz­cze, że jak do­tąd ob­ja­wie­nie było tyl­ko dla ludu Izra­ela i nadal po­zo­sta­nie jego wła­sno­ścią; pro­ro­cy, któ­rzy w pierw­szych wie­kach po ob­ja­wie­niu mó­wi­li z Pa­nem, zo­sta­wi­li obiet­ni­cę, że On przyj­dzie zno­wu, a to dru­gie Jego przyj­ście ocze­ki­wa­ne jest obec­nie, każ­dej chwi­li, w Je­ro­zo­li­mie. Ten, któ­ry ma przyjść, bę­dzie kró­lem izra­el­skim.

– Jak to, nic nie uczy­ni Pan dla resz­ty świa­ta? – za­py­ta­łem.

– Nie, od­parł dum­nie, my je­ste­śmy Jego wy­bra­nym lu­dem. Od­po­wiedź ta nie zni­we­czy­ła wca­le mo­ich na­dziei; nie mo­głem przy­pu­ścić, aby Bóg miał ogra­ni­czyć Swą mi­łość i mi­ło­sier­dzie na je­den tyl­ko na­ród, jak­by na jed­ną ro­dzi­nę. Po­sta­no­wi­łem ko­niecz­nie zba­dać tę ta­jem­ni­cę i wresz­cie uda­ło mi się prze­ła­mać py­chę Izra­eli­ty, któ­ry mi wy­znał, że jego oj­co­wie byli tyl­ko wy­bra­ny­mi słu­ga­mi, prze­zna­czo­ny­mi do prze­cho­wa­nia wia­ry w praw­dzi­we­go Boga, aby kie­dyś świat po­znał żywą praw­dę i był zba­wio­ny. Gdy Ju­dej­czyk mnie opu­ścił, zo­sta­łem sam; du­sza moja prze­ję­ła się kor­ną mo­dli­twą i bła­ga­niem, aby mi było da­nym oglą­dać Kró­la, gdy przyj­dzie i od­dać mu cześć. Raz w nocy… sie­dząc u drzwi mej ja­ski­ni, roz­my­śla­łem i usi­ło­wa­łem zbli­żyć się do ta­jem­nic mego ist­nie­nia, a przy­świe­ca­ła mi wia­ra w jed­ne­go Boga. Na­gle, na ciem­nej mo­rza po­wierzch­ni uj­rza­łem gwiaz­dę; z wol­na zwięk­sza­ła się i wzno­si­ła, zbli­ża­jąc się ku mnie; na­resz­cie sta­nę­ła nad moją gło­wą, tuż u mo­ich drzwi tak, że jej świa­tło pa­da­ło mi wprost na ob­li­cze. Pa­dłem na zie­mię i usną­łem, a we śnie sły­sza­łem głos mó­wią­cy:

– Ka­sprze! Wia­ra two­ja zwy­cię­ży­ła! Bądź bło­go­sła­wio­ny! Z dwo­ma in­ny­mi, któ­rzy przyj­dą z da­le­kich krań­ców zie­mi, zo­ba­czy­cie Tego, któ­ry jest obie­ca­ny, aby­ście o Nim świad­czy­li, gdy bę­dzie po­trze­ba cu­dów na po­twier­dze­nie Jego praw­dzi­wo­ści. Wstań, idź, a ufa­jąc Du­cho­wi, któ­ry cię pro­wa­dzić bę­dzie, spo­tkasz ich. Wsta­łem rano, a Duch to­wa­rzy­szył mi wśród bla­sku świa­tła ja­śniej­sze­go nad słoń­ce. Wzią­łem moje pu­stel­ni­cze za­pa­sy, ubra­łem się jak daw­niej i wy­ją­łem ukry­ty skarb, któ­ry z sobą nie­gdyś przy­nio­słem. Wła­śnie prze­pły­wał okręt, za­wo­ła­łem nań, za­brał mnie i za­wiózł do An­tio­chii, gdzie ku­pi­łem wiel­błą­da i przy­bo­ry do po­dró­ży. Przez ogro­dy i sady, zdo­bią­ce brze­gi Oron­te­su, przy­by­łem do Emes­sy, Da­masz­ku, Bo­stry i Fi­la­del­fii, a stam­tąd tu. Oto, bra­cia, moja hi­sto­ria, nie­chże te­raz po­słu­cham wa­szej.

Egip­cja­nin i Hin­dus spoj­rze­li po so­bie; pierw­szy wzniósł ręce, dru­gi skło­nił gło­wę i rzekł:

– Brat nasz do­brze mó­wił, oby moje sło­wa rów­ną były na­peł­nio­ne mą­dro­ścią.

Za­milkł, a po chwi­li na­my­słu rzekł:

– Znać mnie bę­dzie­cie, bra­cia, pod imie­niem Mel­chio­ra. Mó­wię do was ję­zy­kiem, je­śli nie naj­star­szym na świe­cie, to naj­daw­niej uży­wa­nym w pi­śmie – my­ślę o in­dyj­skim san­skry­cie. Uro­dzi­łem się w Hin­do­sta­nie bra­mi­nem. Re­li­gia ta po­zo­sta­wi­ła w du­szy mo­jej dziw­ną próż­nię. Szu­ka­łem prze­to spo­ko­ju i uko­je­nia w sa­mot­no­ści; sze­dłem wzdłuż Gan­ge­su aż do źró­dła wód te­goż wśród gór Hi­ma­laj­skich. Tu więc, gdzie pier­wot­na jesz­cze przy­ro­da nęci mę­dr­ca sa­mot­no­ścią, a wy­gnań­ca obiet­ni­cą bez­pie­czeń­stwa, po­sta­no­wi­łem prze­by­wać tyl­ko z Bo­giem i wśród mo­dli­twy i po­stu ocze­ki­wać śmier­ci.

Tu za­bra­kło Mel­chio­ro­wi gło­su, a chu­de ręce splo­tły się jak do mo­dli­twy. Po chwi­li mó­wił da­lej.

– Pew­nej nocy, cho­dząc w sa­mot­no­ści, za­wo­ła­łem z utę­sk­nie­niem: Kie­dyż przyj­dzie Bóg i wy­ba­wi mnie? Czyż jest od­ku­pie­nie? Na­gle świa­tło oświe­ci­ło ciem­no­ści, a zmie­nia­jąc się w gwiaz­dę, zbli­ży­ło się ku mnie i za­trzy­ma­ło się nad moją gło­wą. Olśnio­ny nie­zwy­kłą ja­sno­ścią, pa­dłem na zie­mię i usły­sza­łem głos mó­wią­cy ła­god­nie: Mi­łość two­ja zwy­cię­ży­ła. Bądź bło­go­sła­wio­ny, synu In­dii! Od­ku­pie­nie się zbli­ża. Z dwo­ma in­ny­mi, któ­rzy przyj­dą z da­le­kich stron świa­ta, uj­rzy­cie Od­ku­pi­cie­la i bę­dzie­cie świad­czyć o Jego przyj­ściu. Wstań rano i idź na spo­tka­nie to­wa­rzy­szy, a całą wia­rę złóż w Du­chu, któ­ry cie­bie i ich wieść bę­dzie. – Od tego cza­su świa­tło po­zo­sta­ło ze mną; wie­dzia­łem, że było ono zna­kiem obec­no­ści Du­cha. Rano ru­szy­łem w dro­gę, któ­rą tu przy­sze­dłem, w otwo­rze góry zna­la­złem ka­mień wiel­kiej war­to­ści; któ­ry sprze­da­łem w Hur­dwar. Przez La­hor, Ka­bul i Yezd przy­by­łem do Ispa­ha­nu, gdzie ku­pi­łem wiel­błą­da. Stam­tąd wio­dła mnie gwiaz­da do Bag­da­du, gdzie, nie za­staw­szy żad­nej ka­ra­wa­ny, po­sta­no­wi­łem po­dró­żo­wać sam bez trwo­gi, bo Duch był i jest ze mną! O jak­że wiel­ka jest ła­ska, któ­rej do­zna­li­śmy, jak­że wspa­nia­ła, o bra­cia, chwa­ła na­sza! Zo­ba­czy­my Od­ku­pi­cie­la, bę­dzie­my mó­wić do Nie­go i od­da­my Mu cześć! – Skoń­czy­łem bra­cia! Grek, pe­łen unie­sie­nia, gło­śno wy­po­wia­dał swo­je za­do­wo­le­nie; Egip­cja­nin zaś za­czął swą opo­wieść z cha­rak­te­ry­stycz­ną po­wa­gą:

– Po­zdra­wiam was, bra­cia moi. Cier­pie­li­ście wie­le, dzie­li­łem wa­szą bo­leść, cie­szę się wspól­nie zwy­cię­stwem. Po­słu­chaj­cie te­raz mo­jej hi­sto­rii.

Na­piw­szy się wody z obok sto­ją­ce­go bu­kła­ka, tak za­czął mó­wić:

– Uro­dzi­łem się w Alek­san­drii, z rodu ksią­żąt i ka­pła­nów, wy­cho­wa­nie ode­bra­łem sto­sow­ne do mego rodu. Bar­dzo wcze­śnie uczu­łem nie­za­do­wo­le­nie z na­uki re­li­gii, ty­czą­cej du­szy po śmier­ci. Wie­rzy­łem, że du­sza ludz­ka do wyż­szych ce­lów jest prze­zna­czo­na i to­nąc w roz­my­śla­niach, uj­rza­łem ja­sno, że śmierć jest tyl­ko punk­tem roz­sta­nia, po któ­rym źli idą na po­tę­pie­nie, wier­ni zaś wie­rze i spra­wie­dli­wo­ści wzno­szą się do wyż­sze­go ży­cia, peł­ne­go ra­do­ści wie­ku­istej: ży­cia z Bo­giem i w Bogu. Opu­ści­łem świat, po­sze­dłem tam, gdzie nie było lu­dzi, ale był Bóg. Uda­łem się w głąb Afry­ki. Na wy­so­kiej gó­rze, u któ­rej stóp wije się sze­ro­ka rze­ka za­miesz­ka­łem. Dłu­żej niż rok góra ta była mi do­mem, owoc palm ży­wił cia­ło, mo­dli­twa du­szę. Pew­nej nocy prze­cha­dza­łem się wśród palm w po­bli­żu je­zio­ra, wo­ła­jąc w my­śli: ludz­kość gi­nie, kie­dyż przyj­dziesz, o Boże? miał­bym nie wi­dzieć od­ku­pie­nia? Zwier­cia­dło wody świe­ci­ło gwiaz­da­mi, jed­na z nich zda­wa­ła się po­ru­szać i zni­żać nad po­wierzch­nię wody, od któ­rej na­bra­ła no­we­go bla­sku, olśnie­wa­ją­ce­go wzrok, i z wol­na po­su­nę­ła się ku mnie; za­trzy­ma­ła się wresz­cie nad moją gło­wą tak bli­sko, że zda­wa­ło mi się, iż ją ręką do­się­gnę. Pa­dłem na zie­mię i ukry­łem twarz w dło­niach, a głos nie­ziem­ski dał się sły­szeć: Do­bre two­je uczyn­ki zwy­cię­ży­ły. Z dwo­ma in­ny­mi z da­le­kie­go świa­ta zo­ba­czy­cie Zba­wi­cie­la i świad­czyć o Nim bę­dzie­cie. Wstań i idź na ich spo­tka­nie, a gdy wszy­scy przy­bę­dzie­cie do świę­te­go mia­sta Je­ru­za­lem, py­taj­cie lu­dzi, gdzie jest Ten, któ­ry się na­ro­dził król ży­dow­ski? Al­bo­wiem wi­dzie­li­śmy Jego gwiaz­dę na Wscho­dzie, idzie­my, aby Mu od­dać cześć. A złóż uf­ność w Du­chu, któ­ry cię pro­wa­dzić bę­dzie.

– Na po­twier­dze­nie tych słów świa­tło roz­pro­szy­ło ciem­no­ści i zo­sta­ło ze mną, rzą­dzi­ło mną i pro­wa­dzi­ło. Gwiaz­da wio­dła mnie wzdłuż rze­ki do Mem­fis, gdzie za­opa­try­wa­łem się we wszyst­ko co po­trzeb­ne na pu­sty­ni. Ku­pi­łem wiel­błą­da i przy­by­łem bez od­po­czyn­ku przez Suez i Ku­filch, przez kra­je Mo­abu i Am­mo­nu aż do tego miej­sca. Bóg z nami, bra­cia! Ule­ga­jąc we­wnętrz­nej sile, wszy­scy trzej wsta­li i po­da­li so­bie ręce.

– Czyż może być wy­raź­niej­sze i wznio­ślej­sze po­wo­ła­nie? – mó­wił Bal­ta­zar. – Gdy znaj­dzie­my Pana, bra­cia, wraz z nami wszyst­kie po­ko­le­nia cześć mu od­da­dzą! Po tych sło­wach za­pa­no­wa­ło mil­cze­nie prze­ry­wa­ne wes­tchnie­nia­mi i uświę­co­ne łza­mi. Była to ra­dość nie­opi­sa­na, ra­dość dusz u brze­gów zdro­ju ży­cia, dusz spo­czy­wa­ją­cych w Od­ku­pi­cie­lu i upo­jo­nych obec­no­ścią Boga!

W koń­cu ręce ich opa­dły, wszy­scy wy­szli z na­mio­tu, pu­sty­nia była spo­koj­na jak nie­bo, słoń­ce za­cho­dzi­ło, wiel­błą­dy spa­ły.

Za chwi­lę zwi­nię­to na­miot, reszt­ki za­pa­sów scho­wa­no do pu­dła, po czym po­dróż­ni wsie­dli na wiel­błą­dy, a Egip­cja­nin prze­wod­ni­czył im. Je­cha­li z wol­na wśród chłod­nej nocy; wiel­błą­dy szły rów­nym tem­pem. Po­dróż­ni je­cha­li po­grą­że­ni w głę­bo­kiej za­du­mie. Księ­życ wzno­sił się po­wo­li, a trzy wy­so­kie bia­łe po­sta­cie ci­cho prze­su­wa­ły się w jego świe­tle. Na­gle w po­wie­trzu nad nimi, nie wy­żej niż wierz­cho­łek naj­bliż­sze­go pa­gór­ka, za­ja­śniał pło­mień: ser­ca po­dróż­nych za­bi­ły przy­spie­szo­nym tęt­nem, dreszcz prze­nik­nął ich i wszy­scy jak­by jed­nym za­wo­ła­li gło­sem: "Gwiaz­da! Gwiaz­da! Bóg z nami!"ROZ­DZIAŁ II

W otwo­rze za­chod­nie­go muru Je­ro­zo­lim­skie­go tkwi­ły dę­bo­we drzwi zwa­ne bra­mą Be­tle­jem­ską lub Jo­pej­ską. Plac, znaj­du­ją­cy się przed tą bra­mą, jest jed­ną z naj­znacz­niej­szych czę­ści mia­sta. Za dni Sa­lo­mo­na był tu wiel­ki han­del, bra­li w nim udział kup­cy z Egip­tu i bo­ga­ci han­dla­rze z Tyru i Sy­do­nu. Od tego cza­su mi­nę­ło trzy ty­sią­ce lat, ale i dziś jesz­cze od­by­wa się tar­gi na tym miej­scu.

Była trze­cia go­dzi­na dnia (Ży­dzi li­czy­li go­dzi­ny po­cząw­szy od wscho­du słoń­ca; pierw­szą go­dzi­ną była pierw­sza po wscho­dzie słoń­ca) i wie­le lu­dzi już się ro­ze­szło; jed­nak­że tłok nie­wie­le się zmniej­szył. Mię­dzy nowo przy­by­ły­mi szcze­gól­ną uwa­gę bu­dzi­ła gru­pa skła­da­ją­ca się z męż­czy­zny, ko­bie­ty i osła.

Męż­czy­zna stał przy ośle, trzy­ma­jąc rze­mień, na któ­rym go pro­wa­dził; oparł się na kiju, któ­ry mu słu­żył do po­pę­dza­nia osła i pod­pie­ra­nia się. Ubiór jego taki jak wszyst­kich in­nych Ży­dów, tyl­ko wy­da­je się być no­wym. Są­dząc z ry­sów twa­rzy, li­czył oko­ło pięć­dzie­się­ciu lat, roz­glą­da się nie­pew­nie i cie­ka­wie, co do­wo­dzi, że jest tu obcy. Osioł za­ja­da wiąz­kę zie­lo­nej tra­wy, ja­kiej peł­no na tar­gu, i za­do­wo­lo­ny nie zwa­ża na to, co się do­ko­ła nie­go dzie­je, ani też na ko­bie­tę sie­dzą­cą na jego grzbie­cie w mięk­ko wy­sła­nym sio­dle. Po­stać nie­wia­sty okry­wa z wierz­chu lek­ka weł­nia­na suk­nia, a bia­ła za­sło­na osła­nia gło­wę i szy­ję. Od cza­su do cza­su uchy­la­ła nie­co za­sło­ny, aby spoj­rzeć do­ko­ła.

Wresz­cie za­cze­pił ktoś nie­zna­jo­me­go męża:

– Czy nie je­steś Jó­ze­fem z Na­za­re­tu?

Mó­wią­cy stał tuż obok za­py­ta­ne­go.

– Tak mnie na­zy­wa­ją – od­parł Jó­zef, zwra­ca­jąc się ku py­ta­ją­ce­mu z po­wa­gą – A ty… ach! po­kój to­bie! wszak­żeś mój przy­ja­ciel rab­bi Sa­mu­el.

Wza­jem­nie po­zdra­wiam cię – rzekł rab­bi, a pa­trząc na ko­bie­tę, do­dał po chwi­li: po­kój to­bie, twe­mu do­mo­wi i wszyst­kim przy­ja­cio­łom two­im.

Przy ostat­nich sło­wach po­ło­żył ręce na pier­si, po­chy­lił gło­wę ku ko­bie­cie, któ­ra od­su­nąw­szy za­sło­ny, uka­za­ła ob­li­cze jesz­cze pra­wie dzie­cię­ce. Zna­jo­mi po­da­li so­bie ręce, jak­by je mie­li do ust pod­nieść, w ostat­niej chwi­li jed­nak cof­nę­li uścisk, każ­dy po­ca­ło­wał swo­ją rękę, kła­dąc po­tem dłoń na czo­le.

– Na wa­szych sza­tach tak mało pyłu – rzekł rab­bi – za­pew­ne noc prze­pę­dzi­li­ście tu w mie­ście oj­ców na­szych.

– Nie – od­parł Jó­zef – wczo­raj zdą­ży­li­śmy przed nocą tyl­ko do Be­ta­nii, tam no­co­wa­li­śmy, a o brza­sku pu­ści­li­śmy się da­lej.

– A za­tem ma­cie jesz­cze po­dróż przed sobą – czy może do Jop­py?

– Nie tak da­le­ko, tyl­ko do Be­tle­jem.

Za­cho­wa­nie się rab­bie­go, do­tąd szcze­re i przy­ja­ciel­skie, zmie­ni­ło się te­raz, ob­li­cze na­bra­ło groź­ne­go, po­sęp­ne­go wy­ra­zu, a z gar­dła ozwał się chra­pli­wy głos.

– Tak, tak – wi­dzę – uro­dzi­łeś się w Be­tle­jem i wie­ziesz tam cór­kę, aby być wpi­sa­nym w księ­gi sto­sow­nie do roz­ka­zu ce­sa­rza. Dzie­ci Ja­ku­ba są w nie­wo­li, jak nie­gdyś w Egip­cie, ale nie masz ani Moj­że­sza, ani Jo­zu­ego. Gdzież na­sza po­tę­ga!

Jó­zef od­po­wie­dział, nie zmie­nia­jąc ani gło­su, ani po­sta­wy:

– Nie­wia­sta ta, nie jest moją cór­ką.

Rab­bi nie zwa­ża­jąc na to tłu­ma­cze­nie, mó­wił da­lej: – Cóż ro­bią ze­lo­ci w Ga­li­lei?

– Je­stem cie­ślą, a Na­za­ret mie­ści­ną – od­parł Jó­zef roz­waż­nie – uli­ca przy któ­rej stoi ław­ka moja, nie pro­wa­dzi do żad­ne­go więk­sze­go mia­sta. Ob­ra­bia­nie drze­wa i pi­ło­wa­nie de­sek za­bie­ra mi tyle cza­su, że nie mogę brać udzia­łu w spo­rach stron­nictw.

– Prze­cież je­steś Ży­dem – rzekł rab­bi po­waż­nie – je­steś Ży­dem, i to z po­ko­le­nia Da­wi­da;

nie są­dzę, abyś chęt­nie pła­cił inną da­ni­nę, jak tę, któ­rą daw­ny zwy­czaj na­ka­zał skła­dać Je­ho­wie. Jó­zef mil­czał, a jego przy­ja­ciel mó­wił da­lej: Nie żalę się by­najm­niej na pod­wyż­sze­nie po­dat­ku… de­nar, to nic. Ale czym­że jest ten po­da­tek, je­śli nie ob­ra­zą na­szej na­ro­do­wo­ści, je­śli nie ule­gło­ścią wo­bec ty­ra­na. Po­wiedz. Po­wiedz mi, je­st­że to praw­dą, że Juda mie­ni się Me­sja­szem? Mu­sisz to wie­dzieć, bo ży­jesz wśród jego uczniów.

– Sły­sza­łem od jego zwo­len­ni­ków to samo – od­po­wie­dział Jó­zef.

W tej chwi­li uchy­li­ła się za­sło­na i twarz nie­wia­sty za­bły­sła przed okiem rab­bie­go, pięk­ność jej roz­ja­śnia­ło wej­rze­nie peł­ne uro­ku, a ru­mie­niec ob­lał czo­ło i twarz, po czym za­sło­na ukry­ła wszyst­ko. Rab­bi za­po­mniał o czym mó­wił i ci­chym gło­sem rzekł: Cór­ka two­ja jest skrom­na.

– Nie jest moją cór­ką – po­wtó­rzył Jó­zef.

Cie­ka­wość rab­bie­go ro­sła, co wi­dząc na­za­re­tań­czyk, do­dał spiesz­nie: jest cór­ką Jo­achi­ma i Anny z Be­tle­jem, o któ­rych pew­nie sły­sza­łeś, gdyż cie­szy­li się do­brą sła­wą.

– Tak – po­twier­dził rab­bi z usza­no­wa­niem – zna­łem ich, ród wie­dli od Da­wi­da, zna­łem ich do­brze.

– Nie żyją już – mó­wił da­lej Jó­zef – umar­li w Na­za­re­cie i zo­sta­wi­li dom.

Oto ich cór­ka, któ­ra nie mo­gąc in­a­czej dojść do swej wła­sno­ści, mu­sia­ła po­dług na­sze­go pra­wa, za­ślu­bić naj­bliż­sze­go krew­ne­go. Jest więc moją żoną.

– Te­raz ro­zu­miem, jako uro­dze­ni w Be­tle­jem, uda­je­cie się tam sto­sow­nie do rzym­skie­go edyk­tu, aby swe imio­na po­dać do spi­su lud­no­ści.

Mó­wiąc te sło­wa, za­ła­mał rab­bi ręce ze zgro­zą, a spoj­rzaw­szy ku nie­bu, wo­łał: – Bóg Izra­ela żyje! w pra­wi­cy Jego ze­msta! – To rze­kł­szy, od­wró­cił się i spiesz­nie od­szedł. A tak­że Jó­zef z mał­żon­ką, po­nie­waż osioł ich się po­si­lił, ru­szył dro­gą w stro­nę Be­tle­jem. Słoń­ce sil­nie przy­pie­ka­ło, to­też Ma­ry­ja zdję­ła za­sło­nę, uka­zu­jąc gło­wę bez na­kry­cia. Mia­ła wię­cej niż pięt­na­ście lat. Twarz owal­na, cery bla­da­wej, nos kształt­ny, war­gi nie­co roz­war­te i peł­ne, nada­wa­ły ustom wy­ra­zu sło­dy­czy, czu­ło­ści i uf­no­ści; oczy duże nie­bie­skie, ręce dłu­gie; ślicz­ne, zło­te wło­sy spa­da­ły w cud­nej z ca­ło­ścią har­mo­nii na jej ra­mio­na. Z ca­łej jej po­sta­ci bił blask nie­zwy­kłej czy­sto­ści. Czę­sto zwra­ca­ła wzrok ku nie­bu, a drżą­ce jej usta wy­ma­wia­ły sło­wa mo­dli­twy. Jó­zef zwra­cał się od cza­su do cza­su ku niej, a wi­dok jej na­peł­niał go ra­do­ścią.

Tak prze­by­li wiel­ką rów­ni­nę i do­tar­li do wzgó­rza Mar Elias, a prze­szedł­szy przez do­li­nę, przy­by­li do Be­tle­jem. Na­tłok ludu był wiel­ki, a Jó­zef wi­dząc ta­kie prze­peł­nie­nie, za­czął się lę­kać, czy znaj­dzie po­miesz­cze­nie dla Ma­ryi. Nie za­trzy­mu­jąc się dłu­żej i na ni­ko­go nie zwra­ca­jąc uwa­gi, szedł da­lej i sta­nął do­pie­ro u drzwi go­spo­dy mia­sta przy roz­staj­nych dro­gach. Aby do­brze zro­zu­mieć, co się na­za­re­tań­czy­ko­wi wy­da­rzy­ło w go­spo­dzie, trze­ba wie­dzieć, że go­spo­dy na Wscho­dzie ni­czym nie były po­dob­ne do go­spod lu­dów za­chod­nich. Na­zy­wa­no je khna­mi z per­skie­go, a były to po pro­stu ogro­dzo­ne miej­sca, ale bez do­mów i sza­ła­sów, czę­sto bez bra­my lub ja­kich­kol­wiek drzwi.

Obie­ra­jąc miej­sce na taką go­spo­dę, my­śla­no tyl­ko o cie­niu, ochro­nie osób, ich do­byt­ku i wo­dzie. Ta­kie były go­spo­dy, w któ­rych od­po­czy­wał Ja­kub, gdy szedł po żonę do Pa­dan – Aram, a po­dob­ne do nich moż­na dziś jesz­cze wi­dzieć na oa­zach pu­sty­ni. Nie­któ­re z nich, szcze­gól­nie przy go­ściń­cach wio­dą­cych do wiel­kich miast, jak mię­dzy Je­ro­zo­li­mą a Alek­san­drią, były urzą­dzo­ne po ksią­żę­ce­mu, były to zwy­kle fun­da­cje kró­lew­skie. Tego ro­dza­ju kha­ny były wte­dy do­mem i wła­sno­ścią szej­ka, któ­ry wy­wie­rał stąd wpływ na całe swo­je po­ko­le­nie. Osta­tecz­nym prze­zna­cze­niem ta­kiej bu­do­wy mniej było po­miesz­cze­nie i ugosz­cze­nie po­dróż­nych, a ra­czej były one tar­go­wi­ca­mi, twier­dza­mi, punk­ta­mi zbor­ny­mi dla kup­ców i rze­mieśl­ni­ków – cza­sem tyl­ko schro­nie­niem dla spóź­nio­nych lub zbłą­ka­nych po­dróż­nych; zresz­tą wśród tych mu­rów, jak rok dłu­gi, za­ła­twia­no roz­ma­ite spra­wy są­do­we i tar­go­we, jak na miej­skich ryn­kach.

W zwy­kłych go­spo­dach nie było ani go­spo­da­rza, ani go­spo­dy­ni, słu­żą­ce­go lub ku­char­ki; stróż u bra­my przed­sta­wiał cały za­rząd i wszel­ką wła­dzę. Nikt tu nie roz­ka­zy­wał ani nikt nie po­da­wał ra­chun­ków; wy­ni­kiem tego sys­te­mu było, że każ­dy przy­by­wa­ją­cy przy­wo­ził żyw­ność dla sie­bie i zwie­rząt lub na­by­wał je od kup­ców bę­dą­cych wła­śnie w go­spo­dzie. Tak samo było z łóż­kiem i po­sła­niem; wła­ści­ciel i za­rząd­ca da­wał tyl­ko wodę, od­po­czy­nek, opie­kę i schro­nie­nie, a da­wał je do­bro­wol­nie i bez­in­te­re­sow­nie.

W miej­sco­wo­ści ta­kiej jak Be­tle­jem, gdzie był je­den tyl­ko szejk, nie mo­gło być wię­cej go­spód; a na­za­re­tań­czyk, cho­ciaż tu uro­dzo­ny, nie mógł li­czyć na go­ścin­ność w mie­ście, tym bar­dziej, że od daw­na tu nie miesz­kał. Co wię­cej, spis dla któ­re­go tu przy­był, mógł trwać ty­go­dnie, a na­wet mie­sią­ce, gdyż rzym­skie pro­win­cjo­nal­ne wła­dze od­zna­cza­ły się taką po­wol­no­ścią, że we­szła w przy­sło­wie. Wo­bec tego nie­po­dob­na było za­miesz­kać u zna­jo­mych lub krew­nych, a Jó­zef w mia­rę jak zbli­żał się do go­spo­dy, co­raz po­pę­dzał osła, choć było pod górę, a dro­ga była na­bi­ta ludź­mi, któ­rzy z wiel­kim ha­ła­sem pro­wa­dzi­li by­dło, ko­nie, wiel­błą­dy. Wi­dząc na­tłok ob­cych, Jó­zef nie­po­ko­ił się, czy znaj­dzie gdzie­kol­wiek po­miesz­cze­nie, bo rze­czy­wi­ście tłum ob­le­gał drzwi go­spo­dy, a po­dwó­rze jej, jak­kol­wiek ob­szer­ne, było prze­peł­nio­ne. Tuż u bra­my sie­dział na du­żym pniu ce­dro­wym stróż go­spo­dy, włócz­nia jego o mur opar­ta, a pies le­żał u stóp jego.

– Po­kój Je­ho­wy z Tobą – rzekł Jó­zef, do­tarł­szy w koń­cu do stró­ża.

– Cze­go mnie ży­czysz i ja to­bie ży­czę, a co po­się­dziesz, niech się mno­ży to­bie i dzie­ciom two­im – od­parł stróż po­waż­nie, nie ru­sza­jąc się wca­le.

– Uro­dzi­łem się w Be­tle­jem – rzekł Jó­zef roz­waż­nie – czy­liż nie znaj­dę miej­sca dla..

– Nie ma.

– Sły­sze­li­ście może o mnie, je­stem Jó­zef z Na­za­re­tu. Tu jest dom oj­ców mo­ich, bo je­stem z po­ko­le­nia Da­wi­do­we­go.

Sło­wa te pod­trzy­my­wa­ły na­dzie­ję na­za­re­tań­czy­ka; je­śli one go za­wio­dą, każ­de inne nie zda­dzą się na nic, na­wet ofia­ra kil­ku sy­klów. Być sy­nem Judy, to cen­na rzecz – ale nie­rów­nie cen­niej­szą w opi­nii po­ko­leń było, być z domu Da­wi­do­we­go – nie było nic za­szczyt­niej­sze­go. Z usza­no­wa­niem po­wstał stróż z miej­sca swe­go i rzekł: rab­bi, nie mogę ci po­wie­dzieć, kie­dy te drzwi po raz pierw­szy się otwar­ły na po­wi­ta­nie po­dróż­ne­go, daw­niej to pew­no niż ty­siąc lat, a od tego cza­su nig­dy nie za­mknę­ły się przed do­brym czło­wie­kiem, je­śli tyl­ko było miej­sce, na któ­rym by spo­czął. Gdy­śmy tak po­stę­po­wa­li z ob­cy­mi, jak­że in­a­czej mie­li­by­śmy czy­nić ze swo­imi? A jed­nak musi być praw­da, kie­dy stróż tego domu mówi po­tom­ko­wi Da­wi­da: "nie ma miej­sca!" Dla­te­go po­zdra­wiam cię na nowo, a je­śli chcesz się sam prze­ko­nać, chodź ze mną, a po­ka­żę ci, że nie ma miej­sca w go­spo­dzie: ani w izbach, ani w po­dwó­rzu, ani na da­chu. Mogę cię za­py­tać rab­bi kie­dy przy­by­łeś?

– Do­pie­ro przed chwi­lą.

Stróż uśmie­chał się, mó­wiąc:

– Obcy, któ­ry miesz­ka po­śród was, nie­chaj bę­dzie jak je­den z was i będę go mi­ło­wać jak sie­bie. – Czy nie tak mówi pra­wo, rab­bi?

Jó­zef mil­czał.

– Je­śli ta­kie jest pra­wo, czyż mogę po­wie­dzieć ta­kie­mu, któ­ry pier­wej przy­był: Idź swo­ją dro­gą, bo oto przy­był inny, któ­ry zaj­mie miej­sce two­je?

– Jó­zef słu­chał mowy jego spo­koj­nie.

– Gdy­bym na­wet tak po­wie­dział, czy­liż miej­sce to na­le­ża­ło­by się to­bie?

Patrz, jak wie­lu cze­ka od dzie­wią­tej.

– Któż są ci wszy­scy lu­dzie? – za­py­tał Jó­zef, wska­zu­jąc na tłum – i co ich tu spro­wa­dza?

– To, co za­pew­ne i cie­bie, rab­bi, edykt ce­sar­ski. – Tu stróż rzu­cił py­ta­ją­ce spoj­rze­nie na na­za­re­tań­czy­ka, po­tem mó­wił da­lej – ta przy­czy­na ścią­gnę­ła więk­szą część tych, któ­rzy są w go­spo­dzie. Prócz tego przy­by­ła wczo­raj ka­ra­wa­na ja­dą­ca z Da­masz­ku do Ara­bii i Dol­ne­go Egip­tu. To, co tu wi­dzisz naj­bli­żej, na­le­ży do tej ka­ra­wa­ny, tak lu­dzie, jak i wiel­błą­dy. Jó­zef jesz­cze nie ustą­pił.

– Po­dwó­rze ta­kie ob­szer­ne – rzekł.

Tak, ale całe za­ło­żo­ne tłu­mo­ka­mi, pa­kun­ka­mi je­dwa­biu, ko­rze­nia i in­ny­mi to­wa­ra­mi, Tu twarz po­dróż­ne­go za­szła smut­kiem, oczy spu­ścił na dół i rzekł wzru­szo­ny: Nie dbam o sie­bie, ale mam żonę z sobą, noc ciem­na, zim­niej­sza na tej wy­so­ko­ści niż w Na­za­re­cie, nie może ona spę­dzić nocy pod go­łym nie­bem. Czy nie zna­la­zło­by się dla niej ja­kie miej­sce w mie­ście?

– Ci lu­dzie – od­rzekł stróż, wy­cią­gnąw­szy rękę w kie­run­ku tłu­mu sto­ją­ce­go przed bra­mą – byli wszy­scy w mie­ście i mó­wią, że wszyst­ko jest za­ję­te. Znów Jó­zef pa­trzył w zie­mię, mó­wiąc na wpół do sie­bie: "ona taka mło­da! je­śli jej uście­lę po­sła­nie na wzgó­rzu, zim­no ją za­bi­je".

Po­tem znów prze­mó­wił do stró­ża:

– Może zna­li­ście jej ro­dzi­ców Jo­achi­ma i Annę z Be­tle­jem, rów­nież z rodu Da­wi­do­we­go?

– W mło­do­ści mo­jej zna­łem ich, byli to spra­wie­dli­wi lu­dzie.

Mó­wiąc to, spu­ścił stróż oczy w za­my­śle­niu, na­gle pod­niósł gło­wę i rzekł:

– Nie mogę zro­bić miej­sca dla cie­bie, rab­bi, ale bez do­brej rady nie pusz­czę cię. Ileż was osób jest?

Jó­zef za­my­ślił się, a po­tem od­po­wie­dział: – Tyl­ko żona i ja.

– Do­brze, nie spę­dzi­cie nocy na dwo­rze. Spro­wadź żonę, a spiesz się, bo gdy słoń­ce zaj­dzie za górę, ry­chło noc na­dej­dzie.

– Bło­go­sła­wię ci bło­go­sła­wień­stwem po­dróż­ne­go bez da­chu, bło­go­sła­wień­stwo go­ścia nie omi­nie cię rów­nież.

Mó­wiąc to na­za­re­tań­czyk, spiesz­nie wró­cił do Ma­ryi, któ­rą w cza­sie roz­mo­wy ze stró­żem go­spo­dy zo­sta­wił w pew­nym od­da­le­niu, a wró­ciw­szy z nią, rzekł:

– Oto ta, o któ­rej mó­wi­łem.

Ma­ry­ja mia­ła twarz od­sło­nię­tą.

– Nie­bie­skie oczy i zło­te wło­sy – za­uwa­żył po ci­chu stróż, pa­trząc na Ma­ry­ję – ta­kim był mło­dy Da­wid, gdy śpie­wał Sau­lo­wi.

Bio­rąc rze­mien­ne lej­ce z rąk Jó­ze­fa, rzekł do Ma­ryi:

– Po­kój To­bie, cór­ko Da­wi­da – a do Jó­ze­fa – rab­bi, pójdź za mną.

Szli wą­skim przej­ściem, któ­re wio­dło przez po­dwó­rze go­spo­dy, a po­tem ku wa­pien­nym wzgó­rzom, wzno­szą­cym się za go­spo­dą po za­chod­niej stro­nie.

– Pro­wa­dzisz nas do ja­ski­ni – za­uwa­żył Jó­zef.

– Ja­ski­nia, do któ­rej idzie­my – rzekł, zwra­ca­jąc się do Ma­ryi stróż – była schro­nie­niem two­je­go dzia­da Da­wi­da; spro­wa­dzał on tu przed nie­bez­pie­czeń­stwem swo­je by­dło z pól, a żło­by ich są tu jesz­cze, jak były za jego dni; póź­niej, gdy był kró­lem, szu­kał w tej sta­rej cha­cie zdro­wia i od­po­czyn­ku. Le­piej od­po­cząć pod da­chem, gdzie on sy­piał, niż w po­dwó­rzu lub przy dro­dze. Ale oto i chat­ka przed ja­ski­nią.

Cha­ta była ni­ska i cia­sna, wła­ści­wie była wej­ściem do ska­ły, z któ­rą była złą­czo­na, i nie mia­ła żad­ne­go okna. Prócz wrót na wiel­kich za­wia­sach i ścian żół­tą po­le­pio­nych gli­ną, nie było nic wię­cej. W cza­sie, gdy od­su­wa­no drew­nia­ne ry­gle, Ma­ry­ja zsia­dła z osła, a stróż, otwo­rzyw­szy wro­ta, za­wo­łał: chodź­cie!

Po­dróż­ni we­szli, roz­glą­da­jąc się wo­ko­ło, i wnet spo­strze­gli, że cha­ta słu­ży­ła tyl­ko do za­kry­cia otwo­ru ja­ski­ni czy gro­ty, praw­do­po­dob­nie na­tu­ral­nej, dłu­giej oko­ło czter­dzie­stu stóp, dzie­więć do dzie­się­ciu wy­so­kiej, a dwa­na­ście do pięt­na­stu sze­ro­kiej. Świa­tło pa­da­ło przez drzwi i do­sta­tecz­nie oświe­tla­ło wnę­trze, tak że moż­na było wi­dzieć nie­rów­ną, peł­ną wy­boi pod­ło­gę, na któ­rej le­ża­ły reszt­ki sia­na, sło­my i in­nych do­mo­wych za­pa­sów, zaj­mu­ją­cych cały śro­dek ko­mo­ry. Przy ścia­nach były ni­skie, ka­mien­ne żło­by dla owiec, bez żad­nych za­gro­dzeń ani kla­tek. Jak­kol­wiek śmie­ci i sło­ma po­kry­wa­ły wszel­kie za­głę­bie­nia pod­ło­gi, a pa­ję­czy­ny wi­szą­ce tu i ów­dzie, wy­glą­da­ły jak ka­wał­ki brud­ne­go płót­na, miej­sce to nie było gor­sze od wnę­trza go­spo­dy.

– Wejdź­cie – rzekł prze­wod­nik – co­kol­wiek tu znaj­dzie­cie, jest prze­zna­czo­ne dla ta­kich, jak wy po­dróż­nych, bierz­cie więc. Po­tem rzekł do Ma­ryi:

– Mo­żesz tu spo­cząć?

– Miej­sce to jest świę­te – od­po­wie­dzia­ła.

– Że­gnam was. Po­kój z wami!

Gdy po­szedł – po­dróż­ni za­ję­li się upo­rząd­ko­wa­niem ja­ski­ni.

O ozna­czo­nej go­dzi­nie przed wie­czo­rem ustał ha­łas i ruch w go­spo­dzie, a za­pa­no­wa­ła uro­czy­sta ci­sza: w tym bo­wiem cza­sie każ­dy Izra­eli­ta, z rę­ko­ma skrzy­żo­wa­ny­mi na pier­siach, zwra­cał się ku Je­ro­zo­li­mie, mo­dląc się. Była to świę­ta dzie­wią­ta go­dzi­na dnia, w któ­rej skła­da­no ofia­rę w świą­ty­ni na gó­rze Mo­ria. Gdy mo­dli­twę skoń­czo­no ruch na krót­ki czas roz­po­czął się na nowo; jed­ni za­sie­dli do wie­cze­rzy, dru­dzy za­bie­ra­li się do spo­czyn­ku. Chwi­lę póź­niej świa­tła po­ga­sły, za­pa­no­wa­ła ci­sza, i wszy­scy po­ukła­da­li się do snu. Na­gle, oko­ło pół­no­cy, ktoś na da­chu za­wo­łał: Wsta­waj­cie, bra­cia, wsta­waj­cie i pa­trz­cie, jak nie­bio­sa go­re­ją.

Na głos ten lu­dzie pół­sen­ni, sia­da­li na po­sła­niu, pa­trzy­li nic nie ro­zu­mie­jąc, a spoj­rzaw­szy na nie­bo, bu­dzi­li się od razu, lecz jesz­cze ni­cze­go po­jąć nie mo­gli. Ruch z da­chu prze­szedł na po­dwó­rze, wkrót­ce cała lud­ność z go­spo­dy i po­dwó­rza, pa­trzy­ła ze zdzi­wie­niem na nie­bo. I wi­dzie­li pro­mień świa­tła, za­czy­na­ją­cy się na skło­nie nie­ba po­ni­żej naj­bliż­szej gwiaz­dy, skąd uko­śnie pa­dał na zie­mię; u szczy­tu pro­mie­nia świe­ci­ła mo­dra gwiaz­da, rzu­ca­ją­ca świe­tla­ną smu­gę niby snop pro­mie­ni. Z bo­ków ja­sność spły­wa­ła ła­god­nie, łą­cząc się z ciem­no­ścia­mi nocy… a rdzeń jej grzał jak słoń­ce. Zja­wi­sko zda­wa­ło się tkwić na naj­bliż­szej gó­rze i two­rzy­ło bla­de uwień­cze­nie szczy­tu wa­pien­nych wzgórz. Było tak ja­sno, że lu­dzie wi­dzie­li wza­jem­nie swo­je twa­rze i wy­ry­te na nich zdzi­wie­nie.

Pro­mień świe­cił cią­gle, zdzi­wie­nie po­czę­ło zmie­niać się w bo­jaźń i lęk; bo­jaź­liw­si drże­li, od­waż­niej­si roz­ma­wia­li szep­tem.

– Wi­dzia­łeś kie­dy coś po­dob­ne­go? – py­tał je­den.

– Zda­je mi się że świa­tło wisi nad górą; nie mogę po­wie­dzieć co to jest, nig­dy cze­goś po­dob­ne­go nie wi­dzia­łem – brzmia­ła od­po­wiedź.

– Czyż­by to spa­da­ją­ca gwiaz­da? – za­py­tał inny nie­pew­nym gło­sem.

– Sko­ro gwiaz­da spad­nie, świa­tło ga­śnie.

– Już wiem – za­wo­łał je­den – pa­ste­rze uj­rze­li lwa i za­świe­ci­li ogień, aby go za­trzy­mać z dala od trzo­dy.

Naj­bliż­szy są­siad mó­wią­ce­go ode­tchnął swo­bod­niej i rzekł twier­dzą­co: Tak, to co in­ne­go, gdyż dziś tyle trzód roz­bie­gło się w do­li­nie.

– Nie, nie! Gdy­by wszyst­kie drze­wa z ca­łej judz­kiej do­li­ny na je­den stos zło­żo­no i za­pa­lo­no, jesz­cze by pło­mień nie był tak ja­sny.

Wi­dząc, że nic się da­lej nie dzie­je groź­ne­go, lu­dzie uspo­ko­ili się i na­stą­pi­ła ci­sza.

Bra­cia – prze­rwał ją wresz­cie Żyd o sę­dzi­wym ob­li­czu – po­wia­dam wam, ja­sność ta, to dra­bi­na, któ­rą oj­ciec nasz Ja­kub wi­dział we śnie. Niech bę­dzie bło­go­sła­wio­ny Bóg oj­ców na­szych.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: