Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bene nati - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bene nati - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 313 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Po­mi­mo mro­zu Flo­rian Ku­le­sza, dzier­żaw­ca La­sko­wa, stał na gan­ku dłu­gie­go, ni­skie­go domu i bar­dzo życz­li­wym wzro­kiem ści­gał prze­by­wa­ją­ce­go dzie­dzi­niec mło­dzień­ca w ob­ci­słym ubra­niu, w zgrab­nej cza­pecz­ce i z fu­zją na ple­cach. Ści­gał go wzro­kiem jesz­cze i wte­dy, gdy za bra­mą wśród pól śnie­giem za­sła­nych szedł on dro­gą, wy­sa­dzo­ną wierz­ba­mi, ku la­so­wi, któ­ry z bli­ska ota­czał dwór ogrom­nym, ciem­nym wień­cem. Co mu tam mróz mógł szko­dzić, temu krę­pe­mu, sil­ne­mu czło­wie­ko­wi z do­brze wy­pa­sio­ną, ogo­rza­łą twa­rzą, śród któ­rej, jak dwa bła­wat­ki w pi­wo­nię we­tknię­te, ja­śnia­ły ślicz­ne sza­fi­ro­we oczy! Były to do­bre, szcze­re, błysz­czą­ce oczy pro­sta­ka, zdro­we­go na du­szy i cie­le, z losu swe­go za­do­wo­lo­ne­go a życz­li­we­go lu­dziom, nie­bu i zie­mi. Czy skwar let­ni pa­lił, czy wi­chry sza­la­ły, czy mróz piekł albo sie­kły szro­ny i ule­wy, zgo­da jego z nie­bem i zie­mią nig­dy mą­co­ną nie by­wa­ła. One ro­bi­ły swo­je, on swo­je: zży­li się i go­dzi­li z sobą jak naj­le­piej. Je­że­li ja­ki­kol­wiek ka­prys nie­ba i zie­mi spra­wił nie­uro­dzaj, Ku­le­sza by­wał zmar­twio­nym, nie do tego jed­nak stop­nia, aby cho­ro­wać i roz­pa­czać. Za­ra­dzał złe­mu, jak mógł, orał, siał, młó­cił, ra­cho­wał, oszczę­dzał, by­le­by wła­ści­cie­lo­wi gle­by te­nu­tę uiścić i jako tako z ro­dzi­ną prze­żyć. Prze­żył też do lat pięć­dzie­się­ciu, co po­twier­dza­ło kil­ka zmarsz­czek na ni­skim czo­le i tro­chę si­wi­zny w gę­stej czu­pry­nie, ale cze­mu za­prze­czał blask sza­fi­ro­wych oczu i śnież­na bia­łość zę­bów uka­zu­ją­cych się w uśmie­chu. Dla tych oczu i dla tego uśmie­chu moż­na było prze­ba­czyć tej twa­rzy gru­bość skó­ry i ry­sów, ni­skie czo­ło, a przede wszyst­kim pulch­ność warg i pod­bród­ka, na któ­rych ja­sno wy­pi­sa­ny był je­den z grze­chów śmier­tel­nych, a mia­no­wi­cie ła­kom­stwo.

Pra­co­wać, śmiać się i jeść mu­siał dużo, zda­wa­ło się to nie­za­wod­nym; rów­nież nie­za­wod­nie lu­bił, ser­decz­nie lu­bił wy­cho­dzą­ce­go z bra­my mło­dzień­ca. Z lu­bie­niem tym prze­cież łą­czy­ła się wi­docz­nie tro­ska, bo uśmiech wkrót­ce z ust mu znik­nął i sie­dzą­cej na ław­ce ko­bie­cie ru­chem gło­wy od­cho­dzą­ce­go uka­zu­jąc, z ża­lem w gło­sie rzekł:

– Szko­da!

Ona, sta­rą chust­ką tak od mro­zu otu­lo­na, że z ca­łej twa­rzy wi­dać było tyl­ko małe czar­ne oczki, mały za­dar­ty no­sek i małe przy­wię­dłe usta, za­trzę­sła gło­wą i smut­nie od­rze­kła:

– O, szko­da!

Pierw­szy to raz wspo­mi­na­li o przed­mio­cie, któ­ry na ser­cu im le­żał, ale zro­zu­mie­li się od razu. Nie dar­mo dwa­dzie­ścia kil­ka lat z sobą prze­ży­li. Po mi­nu­cie mil­cze­nia ko­bie­ta, pa­trząc na męża, z ci­cha rze­kła:

– Aw­rel­ka zmi­zer­nia­ła! On ra­mio­na­mi ru­szył.

– Ot, za­raz już i zmi­zer­nia­ła! Bab­ski zwy­czaj z mu­chy wołu ro­bić! Od cze­go tam mi­zer­nieć? Nie bę­dzie ten, bę­dzie dru­gi. Po tar­gach ob­wo­zić jej nie będę, bo i z domu we­zmą. Su­chot u nas w fa­mi­lii nie było, dzię­ki Bogu, ani też umie­ra­nia z mi­ło­ści. Bab­skie bzdur­stwa!

Ko­bie­ta pod chust­ką, roz­kła­da­jąc ręce z ża­ło­snym wy­ra­zem czar­nych oczu, rze­kła:

– Cóż, kie­dy za­rę­czo­ny!

– No­wi­nę Teo­fi­la po­wie­dzia­ła! Już to jak Teo­fi­la co po­wie, to jest cze­go słu­chać. Zda­je się, że za­raz po przy­je­cha­niu po­wie­dział, że za­rę­czo­ny, i Aw­rel­ka jest głu­pia, kie­dy po­mi­mo tej wia­do­mo­ści gło­wę so­bie nim na­bi­ja­ła.

– Aw­rel­ka jest mło­da – z na­głą ży­wo­ścią od­rzu­ci­ła ko­bie­ta – a Flo­rian sta­ry, więc po­wi­nien był mieć ro­zum i nie za­pra­szać go na sto­ło­wa­nie się u nas.

– Ot, i znów po­wie­dzia­ła! Czy to ja zwierz, abym ta­kie­mu po­rząd­ne­mu czło­wie­ko­wi po­zwa­lał mar­no­wać się na li­cho wie ja­kim je­dze­niu! I prze­wi­dzieć nie mo­głem, że dziew­czę­ta mu­szą ko­chać się w każ­dym, kto tyl­ko sto­łu­je się w domu. Może to taki u dziew­cząt zwy­czaj? Czy ja wiem? Teo­fi­la jest baba, więc zna bab­skie zwy­cza­je i po­win­na była ostrzec, że jak tyl­ko dziew­czy­na zo­ba­czy męż­czy­znę je­dze­nie do gęby nio­są­ce­go, za­raz i za­ko­cha się! Je­że­li tak, to we mnie, jak Boga ko­cham, wszyst­kie dziew­czę­ta, ja­kie tyl­ko są na świe­cie, ko­chać się po­win­ny, bo co, jak co, ale jeść to już nikt le­piej ode mnie nie zdo­ła!

Z po­cząt­ku niby roz­gnie­wał się na żonę za wy­rzut, któ­ry mu czy­ni­ła, ale przy koń­cu mó­wie­nia śmiał się już i ją tym śmie­chem za­ra­ził. Z po­li­to­wa­niem gło­wą w chu­st­ce wstrzą­sa­jąc, ze śmie­chem jed­nak mó­wi­ła:

– Oj, Flo­rian, Flo­rian! Flo­ria­na za­wsze trzy­ma­ją się fa­ce­cje! Flo­rian i na moim po­grze­bie jesz­cze by róż­ne głup­stwa wy­my­ślał.

Po­mi­mo tak bo­le­sne­go po­dej­rze­nia znać było, że fa­ce­cje męża spra­wia­ły jej za­do­wo­le­nie; on tak­że, z ręką na kłę­bie, żar­to­bli­wie na nią pa­trzał.

– A cóż? Teo­fi­la lubi ję­czeć: nie­chże ja so­bie po­śmie­ję się cza­sem. Dość jed­ne­go ję­cze­nia w domu… Dzie­ci po mnie po­szły: nie ję­czą, ale śmiać się lu­bią… a jej!

– Aw­rel­ka te­raz już nie tak… – z obu­dzo­nym na nowo zmar­twie­niem za­czę­ła ko­bie­ta, ale do­koń­czyć jej nie dał ha­łas gło­sów i tę­tent stóp, któ­re na­głe w sie­ni domu sły­szeć się dały. Na­gle też z sie­ni na ga­nek wy­padł nie­zmier­nie we­so­ły ko­ro­wód, na któ­re­go cze­le pę­dzi­ła dwu­dzie­sto­let­nia dziew­czy­na, bosa, w ró­żo­wym ka­fta­nie i krót­kiej spód­ni­cy, z gru­bą zło­tą kosą na ple­cach, z wia­drem w ręku. Za nią, usi­łu­jąc ją prze­ści­gnąć, bie­gła dru­ga, nie­co młod­sza, ale bar­dzo do tam­tej po­dob­na, któ­rą za błę­kit­ny ka­ftan przy­trzy­my­wał trzy­na­sto­let­ni pod­lo­tek w li­lio­wym ka­fta­nie.

Z bli­ska za pod­lot­kiem drep­tał z wy­cią­gnię­ty­mi rę­ko­ma dzie­wię­cio­let­ni chłop­czyk, któ­re­go za zie­lo­ną bluz­kę chwy­tać usi­ło­wa­ło dwóch ró­wie­śni­ków w bia­łych ko­szu­lach, prze­pa­sa­nych pa­ska­mi do­mo­we­go tka­nia. Wszyst­ko to z wiel­kim śmie­chem i nie­zro­zu­mia­ły­mi krzy­ka­mi przez ga­nek prze­bie­gło i le­cia­ło dzie­dziń­cem, po iskrzą­cym się od słoń­ca śnie­gu, w kie­run­ku stud­ni z wiel­kim ko­łem, znaj­du­ją­cej się w po­bli­żu sta­jen i obór, któ­re w pół­ko­le dzie­dzi­niec ota­cza­ły, gdy od nich do domu dru­gim pół­ko­lem sta­ły wy­so­kie, peł­ne śnie­gu i szro­nu to­po­le wło­skie. W bla­dym świe­tle zi­mo­we­go słoń­ca, po usia­nym iskra­mi śnie­gu, w pół­ko­le pod to­po­la­mi, le­ciał sznur ró­żo­wy, błę­kit­ny, li­lio­wy i czer­wo­ny, bia­ły, zło­ty­mi ko­sa­mi dziew­cząt jak sno­pa­mi pro­mie­ni po­ły­sku­jąc i chó­ral­nym śmie­chem dzwo­niąc. Śmie­chem tym wy­wa­bio­ne z kuch­ni u koń­ca dłu­gie­go domu i z izb cze­lad­nych w sta­rej ofi­cy­nie wy­bie­gły ko­bie­ty i dziew­czę­ta z garn­ka­mi, no­ża­mi, mo­kry­mi szma­ta­mi w rę­kach, wy­szło paru pa­rob­ków z pił­ka­mi i sie­kie­ra­mi, wy­pa­dło kil­ko­ro dzie­ci róż­ne­go wie­ku, w ko­szu­lach, bo­sych i z jed­no­staj­nie lnia­ny­mi czu­pry­na­mi. Star­si po­sta­wa­li u drzwi, gło­śno gwa­rząc, jed­na z bab no­żem do obie­ra­nia kar­to­fli wy­wi­ja­ła i aż po­kła­da­ła się od śmie­chu, dzie­ci pu­ści­ły się po śnie­gu, za­kre­śla­jąc pod obo­ra­mi i staj­nia­mi pół­ko­le w tym sa­mym kie­run­ku, w któ­rym bie­gli tam­ci pod to­po­la­mi. Wmie­sza­ły się jesz­cze do tego wszyst­kie­go dwa ku­dła­te kun­dle w bia­łe i żół­te pla­my, środ­kiem dzie­dziń­ca ku stud­ni z prze­raź­li­wym po­szcze­ki­wa­niem i roz­ma­cha­ny­mi ki­ta­mi sa­dząc, wmie­sza­ła się też i Teo­fi­la Ku­le­szy­na, któ­ra na brzeg gan­ku wy­sko­czyw­szy z ca­łej siły i prze­raź­li­wie pi­skli­wym gło­sem krzy­cza­ła:

– Aw­rel­ka! Aw­rel­ka! Aw­rel­ka!

A Flo­rian Ku­le­sza, do scen ta­kich znać przy­zwy­cza­jo­ny, nic nie mó­wił, tyl­ko nogi sze­ro­ko roz­sta­wił, obie ręce na kłę­bach oparł i zno­wu w uśmie­chu bia­łe zęby po­ka­zy­wał. Gdy jed­nak Ku­le­szy­na nie prze­sta­wa­ła wnie­bo­gło­sy krzy­czeć: Aw­rel­ka! Aw­rel­ka! Zoś­ka! Ka­rol­ka! An­tek! i sama, już pod­no­sząc z obu stron spód­ni­cę, do bie­gu pu­ścić się za­mie­rza­ła, za chust­kę ją przy­trzy­mał i rzekł:

– Cze­go Teo­fi­la wrzesz­czy? Cze­go Teo­fi­la leci? Cze­go Teo­fi­la dzi­wa­czy się?

– Bose, w let­nich ka­fta­nach, po śnie­gu, w taki mróz… Je­zus, Ma­ria… – za­ła­mu­jąc ręce ję­cza­ła.

– No to i co? – fleg­ma­tycz­nie za­py­tał Ku­le­sza.

– Prze­zię­bią się! Za­cho­ru­ją! Je­zus, Ma­ria! jak te pa­rob­kow­skie dzie­ci! jak te że­bra­ki pod ko­ścio­łem! jak te sie­ro­ty odzie­ży nie ma­ją­ce!

Śmie­jąc się tak, że aż łzy sta­nę­ły mu w oczach, Ku­le­sza żonę re­flek­to­wał:

– Niech Teo­fi­la na to plu­nie! Teo­fi­li każ­da przy­czy­na do­bra, byle ję­czeć! Czy one księż­nicz­ki albo co, aby im bose nogi i let­nia odzież za­szko­dzić mo­gły? Może Teo­fi­la pro­jek­to­wa­ła księż­nicz­ki na świat wy­dać, czy ja wiem? Ale pro­jekt nie udał się, bo one szlach­cian­ka­mi za­gro­do­wy­mi są, choć oj­ciec i po dzier­ża­wach cho­dzi; po ojcu po­szły, po bab­kach i pra­bab­kach też, któ­re za­wż­dy boso po śnie­gu la­ta­ły. Ot, niech Teo­fi­la prze­sta­nie ję­czeć, a idzie jeść mi dać, bo głod­ny je­stem od tych kun­dlów go­rzej…

– Flo­ria­na za­wsze fa­ce­cje trzy­ma­ją się, a dzie­ci po­cho­ru­ją się, zwłasz­cza Aw­rel­ka…

– Cze­muż to zwłasz­cza Aw­rel­ka? De­li­kat­na taka czy fa­wo­ryt­ka ma­mi­na? a? – prze­ko­ma­rzał się z żoną Ku­le­sza i obo­je do domu we­szli. W tej chwi­li po­śród ró­żo­wych, błę­kit­nych, li­lio­wych ka­fta­nów dziew­cząt i bia­łych ko­szul pod­ska­ku­ją­cych dzie­ci wiel­kie koło stud­ni ob­ra­cać się za­czę­ło szyb­ko, co­raz szyb­ciej, a do tak­tu z jego ob­ro­ta­mi roz­brzmiał na cały dzie­dzi­niec do­no­śny śpiew dziew­czy­ny w ró­żo­wym ka­fta­nie, na zrę­bie stud­ni po­nad całą gro­mad­ką sie­dzą­cej.

Żeby was tu było, jak na drze­wie li­ści,

Nie było, nie bę­dzie, jak mój Jaś naj­mil­szy.

Żeby was tu było, jak na mo­rzu pia­ny,

Nie było, nie bę­dzie, jak mój Jaś ko­cha­ny!

– Kie­dyż nie Jaś, ale Ju­raś… i to za­rę­czo­ny! – mruk­nął pod wą­sem Ku­le­sza za­sia­da­jąc przy sto­le nad sa­la­ter­ką bi­go­su z wę­dli­ną; Ku­le­szy­na zaś kra­jąc chleb z wiel­kie­go boch­na, za­szep­ta­ła:

– Et! Za­rę­czy­ny – pa­ję­czy­ny! Może Pan Bóg da, że i z tych jesz­cze nic nie bę­dzie!

– Teo­fi­la taka na­boż­na, że co pią­tek każe mnie gło­dem mrzeć, a obok tego bliź­nie­mu źle ży­czy… – za­czął Ku­le­sza, ale dłu­żej już mó­wić nie mógł, bo dzień nie był piąt­ko­wy, a wo­bec ta­kie­go bi­go­su, przy­najm­niej na czas trwa­nia jego w sa­la­ter­ce, żar­ty za­rów­no jak i stra­pie­nia zni­kać mu­sia­ły.

Ku­le­szy­na za to, któ­ra mniej czę­sto niż mąż jej jeść po­trze­bo­wa­ła, na stoł­ku u sto­łu przy­siadł­szy mó­wi­ła da­lej:

– Bo, sły­szę, jej fa­mi­lia bar­dzo so­bie tego mał­żeń­stwa nie ży­czy…

– Cze­muż to? – peł­ny­mi je­dze­nia usty wy­beł­ko­tał Ku­le­sza.

– Temu, że on chłop.

Ku­le­sza na­gle żuć prze­stał i wy­trzesz­czo­ny­mi ocza­mi na żonę pa­trząc pra­wie ze zło­ścią sark­nął:

– Teo­fi­la głup­stwa gada…

Skła­da­jąc na sto­le małe, ciem­ne ręce ko­bie­ta mo­no­ton­nym tro­chę, ję­kli­wym gło­si­kiem pra­wi­ła da­lej:

– Flo­rian mówi, że ja głup­stwa ga­dam, a sam nie bar­dzo mą­dry, bo prze­cież po­wi­nien wie­dzieć, że co szlach­cian­ka, to szlach­cian­ka, a co chłop, to chłop.

Za­wzię­cie te­raz je­dząc mruk­nął tyl­ko:

– Bab­skie bzdur­stwa!

– By­najm­niej nie bab­skie – od­rzu­ci­ła ko­bie­ta – bo to wła­śnie męż­czy­zna, brat jej, oso­bli­wie temu mał­żeń­stwu na prze­szko­dzie sta­je! Bar­dzo, sły­szę, am­bit­ny i nie chce, żeby jego sio­stra po­mię­dzy chło­pa­mi po­nie­wie­ra­ła się. I szwa­grów ona ma, i in­nych tam krew­nych, któ­rzy tak­że nie chcą…

– Osły, bał­wa­ny, ba­ra­ny! – z ust peł­nych je­dze­nia i aż prze­wra­ca­jąc ocza­mi z gnie­wu wy­rzu­cił Ku­le­sza.

– Flo­rian mówi: osły, bał­wa­ny, ba­ra­ny, a ja mó­wię, iż tak już wi­dać Pan Bóg usta­no­wił, że co szlach­cian­ka, to szlach­cian­ka, a co chłop, to chłop.

Ku­le­sza łyż­kę na ta­le­rzu po­ło­żył, dło­nie na ko­la­nach wsparł, a z twa­rzy mu wi­dać było, że złość się w nim za­go­to­wa­ła.

– Teo­fi­la jest gęś… – za­czął, lecz na­gle ochło­nął z gnie­wu i, z wpół­po­gar­dli­wą a wpół­we­so­łą fi­lu­ter­no­ścią na nią pa­trzał. Na­chy­lił się po­tem i pra­wie do sa­me­go jej ucha szep­nął;

– A jak­że­by to było z Aw­rel­ką? a? Cze­muż to Teo­fi­la tyl­ko co mó­wi­ła: szko­da! a? Cze­muż to ży­czy­ła, aby te za­rę­czy­ny były pa­ję­czy­ny? a?

Zmie­sza­ła się ogrom­nie; ma­ły­mi oczka­mi, za­mi­go­ta­ła, ma­łym za­dar­tym no­skiem czmych­nę­ła; nie wie­dzia­ła, ja­kim spo­so­bem sprzecz­ność swo­ich spo­łecz­nych wy­obra­żeń ze swo­imi uczu­cia­mi po­go­dzić. Po chwi­lo­wym jed­nak mil­cze­niu i my­śle­niu ręką mach­nę­ła i ci­cho od­rze­kła:

– Ot, Flo­rian nie wie­dzieć co wy­ga­du­je! Aw­rel­ka jest moim dziec­kiem i ja o szczę­ście jej dbam wię­cej, jak o wszyst­ko, co może być na świe­cie. Nie­chby so­bie był pan czy Cy­gan, czy chłop, czy szlach­cic, byle jej do­brze z nim było.

Ku­le­sza aż za­niósł się od śmie­chu, a po­tem gło­wą trząść za­czął.

– Wie Teo­fi­la co? – mó­wił – Teo­fi­la jest do­bra ko­bie­ta, ale ko­bie­ta, a u, baby ro­zum, to jak dwa psy ze zwią­za­ny­mi ogo­na­mi… je­den w jed­ną stro­nę rwie się, dru­gi w dru­gą i oby­dwa na miej­scu sto­ją.

Ale ona już go nie słu­cha­ła. Drob­nym, zwin­nym krocz­kiem bie­gła do kuch­ni, z któ­rej na dom cały roz­le­ga­ły się krzy­ki i śmie­chy wra­ca­ją­cej od stud­ni gro­ma­dy.

Tym­cza­sem ten, któ­rym Ku­le­szo­wie tak żywo się zaj­mo­wa­li, wą­ską i krę­tą dro­gą co­raz głę­biej w las się za­pusz­czał. Na­zwi­sko jego zdra­dza­ło chłop­skie po­cho­dze­nie, ale nie rysy i ru­chy, któ­re po­sia­da­ły nie­zwy­kłą zgrab­ność i wy­twor­ność. W tej chwi­li Je­rze­go Chut­kę moż­na było wziąć za pra­we dziec­ko cy­wi­li­za­cji, dla roz­ryw­ki od­by­wa­ją­ce po le­sie my­śliw­ską prze­chadz­kę. W gru­bym, ob­ci­słym sur­du­cie, ze strzel­bą na ple­cach, wy­smu­kły i pro­sty, szedł kro­kiem, w któ­rym siła i lek­kość two­rzy­ły har­mo­nię peł­ną na­tu­ral­ne­go wdzię­ku; z twa­rzy zaś jego, de­li­kat­nie i z do­sko­na­łą pra­wi­dło­wo­ścią za­ry­so­wa­nej, biła mło­dzień­cza świe­żość i ra­dość. Sza­re po­dłuż­ne oczy spod dasz­ku ma­łej czap­ki, a wą­skie pą­so­we usta spod zło­te­go wą­si­ka we­so­ło, uf­nie, tro­chę na­wet za­ro­zu­mia­le śmia­ły się do świa­ta. Świat był wi­dać dla nie­go po­nęt­nym i ła­ska­wym, a on uzna­wał się tych po­nęt i łask zu­peł­nie god­nym. Kie­dy z pod­nie­sio­ną nie­co twa­rzą za­gwiz­dał na we­so­łą nutę, czuć było, że pierw­szy krok ży­cia po­wiódł mu się do­sko­na­le; kie­dy roz­glą­dał się do­ko­ła, naj­pew­niej my­śleć mu­siał, że na to po­wo­dze­nie za­słu­gu­je i wy­pu­ścić go z rąk ani my­śli. Rok temu obo­wiąz­ko­wą służ­bę w woj­sku skoń­czył, a od paru mie­się­cy pół­to­ra ty­sią­ca mor­gów ksią­żę­ce­go lasu do pil­no­wa­nia mu dano; kil­ku le­śni­ków ma pod sobą i ty­tuł nad­le­śne­go. Wpraw­dzie za­wdzię­cza to prze­waż­nie dłu­go­let­nim i wier­nym służ­bom na ksią­żę­cych le­śnic­twach dzia­da, ojca i stry­ja, ale też po czę­ści – wie o tym do­brze – roz­trop­no­ści i śmia­ło­ści wła­snej. Bo prze­cież przed księ­cia sa­me­go za­we­zwa­ny nie stra­cił gło­wy i zna­lazł się tak, jak na­le­ża­ło. Gdy szedł tam, gdzie go lo­kaj w li­be­rii pro­wa­dził, czuł za­lęk­nie­nie i za­wsty­dze­nie pew­ne, lecz zu­peł­nie uspo­ko­ił je my­ślą: „Ani jemu, ani ni­ko­mu nic złe­go nie zro­bi­łem, żad­ne­go gał­gań­stwa na mnie nie ma, cze­goż tedy mam lę­kać się albo wsty­dzić?”

Bez trwo­gi też i bez zmie­sza­nia do wspa­nia­łe­go po­ko­ju wszedł i nie­da­le­ko pro­gu sta­nąw­szy ukło­nił się z usza­no­wa­niem, ale nie bar­dzo ni­sko, wca­le na­wet nie ni­sko, bo sam nie wie­dział, ja­kie uczu­cie przy­trzy­ma­ło mu gło­wą, aby nie chy­li­ła się zby­tecz­nie, i za­raz po­tem wy­pro­sto­wa­ło go do po­sta­wy skrom­nej, lecz nie po­kor­nej. Ksią­żę, sie­dzą­cy na fo­te­lu przy okrą­głym sto­le, od stóp do gło­wy wzro­kiem go ob­rzu­cił i za­py­tał:

– Czy je­steś sy­nem Mi­ko­ła­ja Chut­ki?

A usły­szaw­szy twier­dzą­cą od­po­wiedź mruk­nął: „Hm, hm!” i wy­da­wał się tro­chę zdzi­wio­nym. Je­rzy nie wie­dział na pew­no, ale do­my­ślał się, iż ksią­żę dla­te­go przy­pa­tru­je mu się tak dłu­go i ze zdzi­wie­niem, że znaj­du­je go do ojca i stry­ja jego wca­le nie­po­dob­nym. Tam­ci byli gru­bi, na twa­rzach ciem­ni i mie­li zwy­czaj chy­lić się przed pa­nem do sa­mej zie­mi. On na­wet oczu nie spu­ścił. Nie miał cze­go lę­kać się ani wsty­dzić i ksią­żę mógł dłu­go pa­trzeć w by­stre i śmia­łe oczy mło­dzień­ca, nie­da­le­ko od pro­gu, z usza­no­wa­niem, ale w wy­pro­sto­wa­nej po­sta­wie sto­ją­ce­go. Wi­dać po­do­ba­ły mu się i oczy, i po­sta­wa, bo bar­dzo ła­ska­wie przy­wo­łał go bli­żej ku sto­ło­wi i wy­py­ty­wać za­czął, czy i o ile zna się na go­spo­dar­stwie le­śnym. Tu już Je­rzy pew­ną sto­pą sta­nął na grun­cie zna­nym i mi­łym. W le­sie uro­dził się i wzrósł, le­śnym ro­bo­tom przy­pa­try­wał się, od­kąd żył; nic na świe­cie mil­szym mu być nie mo­gło nad las. To­też na za­da­wa­ne so­bie py­ta­nia od­po­wia­dał zra­zu tyl­ko z ła­two­ścią, ale po­tem i z za­pa­łem. Że zaś głos jego, tak jak cała po­wierz­chow­ność, nie miał w so­bie nic szorst­kie­go i gru­be­go, lecz owszem, me­ta­licz­nym dźwię­kiem przy­jem­nie w ucho wpa­dał, więc ksią­żę zno­wu przez chwi­lę na nie­go po­pa­trzał, mruk­nął: „Hm! hm!” i za­py­tał jesz­cze: czy po­tra­fi za­rzą­do­wi dóbr skła­dać mie­sięcz­ne ra­por­ta? Na to mógł zno­wu śmia­ło od­po­wie­dzieć, że po­tra­fi. W pi­sa­niu i ra­chun­kach bie­głym był, a za­wdzię­czał to na­przód gu­wer­ne­ro­wi, któ­re­go oj­ciec, na spół­kę z kil­ku in­ny­mi le­śni­ka­mi, przez trzy lata dla nie­go trzy­mał, a po­tem wła­snej pil­no­ści w do­ucza­niu się i wpra­wia­niu.

Za­py­tał go jesz­cze ksią­żę: czy jest żo­na­tym? na gq on… od­po­wie­dział, że do­tąd tyl­ko jest za­rę­czo­nym, ale że sko­ro miej­sce otrzy­ma, oże­ni się na­tych­miast.

– Ład­ną mu­sisz mieć na­rze­czo­ną! – bar­dzo ła­ska­wie za­żar­to­wał ksią­żę, a on do­my­ślił się zno­wu, że żart po­cho­dził z my­śli, iż tyl­ko ład­na na­rze­czo­na do pary mu być mo­gła. Skło­nił się zno­wu nie tak, jak słu­dzy kła­nia­ją się przed pa­na­mi, ale jak to przy­zwo­ici mło­dzień­cy czy­nią przed sza­now­ny­mi i o wie­le star­szy­mi od sie­bie ludź­mi. Przy tym z na­głym ru­mień­cem i bły­skiem oczu od­po­wie­dział:

– Nie wiem, Ja­śnie Oświe­co­ny Ksią­żę, czy jest ład­ną, ale dla mnie jest ona nad wszyst­ko w świe­cie droż­szą.

Ksią­żę uśmie­chał się cią­gle, a po chwi­li dał mu znak do odej­ścia, lecz gdy był już we drzwiach, za­py­tał jesz­cze:

– A z kim się że­nisz?

– Z Osi­po­wi­czów­ną z Toł­ło­czek, Ja­śnie Oświe­co­ny Ksią­żę.

– Ze szlach­cian­ką tedy?

Coś jak­by fi­lu­ter­ny uśmiech prze­bie­gło po twa­rzy Je­rze­go.

– Le­gi­ty­mo­wa­ną – od­rzekł.

W kil­ka go­dzin po tej roz­mo­wie do cha­ty Mi­ko­ła­ja Chut­ki przy­szło z za­rzą­du dóbr ksią­żę­cych roz­po­rzą­dze­nie, aby syn jego Je­rzy je­chał na­tych­miast do La­sko­wa dla ob­ję­cia po­sa­dy nad­le­śne­go wa­ku­ją­cej po osta­tecz­nie ze­sta­rza­łym i na ła­ska­wym chle­bie po­zo­sta­wio­nym po­przed­ni­ku. Na­za­jutrz, gdy że­gnał się z ro­dzi­ca­mi, oj­ciec nad po­chy­lo­ną jego gło­wą tyle drob­nych krzy­ży­ków w po­wie­trzu kre­ślił,że chy­ba z ty­siąc ich tam było. Mat­ka i mała sio­stra w gło­śny płacz ude­rzy­ły, bra­cia sta­li przy drzwiach cha­ty z po­zwie­sza­ny­mi rę­ko­ma i gło­wa­mi. On ojca… w ręce uca­ło­wał, mat­kę po­chwy­cił w ra­mio­na, sio­strę w obu rę­kach jak piór­ko pod su­fit pod­niósł; bra­ci pro­sił, aby go w La­sko­wie przy każ­dej spo­sob­no­ści od­wie­dza­li. Lecz wszyst­kie roz­czu­le­nia po­że­gna­niu to­wa­rzy­szą­ce nie zdo­ła­ły zga­sić we­so­ło­ści, od któ­rej cią­gle ru­mie­ni­ły mu się po­licz­ki, błysz­cza­ły oczy, śmia­ły się usta.

Ode drzwi coś go zno­wu ku ojcu rzu­ci­ło. Uczuł dla nie­go rzew­ną wdzięcz­ność za to, że go nig­dy nie bił i na ża­den inny spo­sób w dzie­ciń­stwie nie krzyw­dził, że dla nie­go trzy­mał, dużą część chle­ba od ust so­bie od­bie­ra­jąc, gu­wer­ne­ra, że dla zdo­by­cia mu po­sa­dy w do­brach ksią­żę­cych dłu­gie go­dzi­ny, dnie na­wet, cier­pli­wie i po­kor­nie wy­cze­ki­wał u wrót dzie­dzi­ców, u pro­gów ku­chen, u stop­ni gan­ków, aż na­resz­cie przed ob­li­cze pana do­pusz­czo­ny czo­łem o zie­mię ude­rzył i na rzecz syna o daw­nych usłu­gach i za­słu­gach swo­je­go rodu przy­po­mniał. Po­my­ślał o tym Je­rzy, od sa­me­go już pro­gu wró­cił i z wil­go­cią w oczach, na jed­no ko­la­no przy­klęk­nąw­szy, dłu­gim po­ca­łun­kiem przy­lgnął do bo­sej sto­py ojca. Wte­dy usta sta­re­go chło­pa trząść się i po­wie­ki dziw­nie la­tać za­czę­ły, mat­ka i sio­stra wprost już ryk­nę­ły pła­czem i Je­rzy ra­mio­na­mi ko­la­na oj­cow­skie opla­ta­jąc za­pła­kał tak­że. Ale ta chwi­la roz­czu­le­nia pręd­ko mi­nę­ła; te­raz w każ­dej kro­pli krwi i w każ­dym mu­sku­le czuł on mło­dość, zdro­wie, ocho­tę i siłę do ży­cia. Szu­mia­ły mu na­wet w mó­zgu ja­kieś po­nęt­ne, choć nie­okre­ślo­ne, na­dzie­je i am­bi­cje, ma­ja­czy­ły w my­śli wy­so­kie w do­brach ksią­żę­cych po­sa­dy, wła­sny fol­wark, zna­cze­nie po­śród lu­dzi, ład­ne domy, ślicz­ne ko­nie, dro­gie strzel­by. Nad żad­nym jed­nak z tych szcze­gó­łów nie za­trzy­my­wał Słu­go my­śli, dwóch rze­czy tym­cza­sem bę­dąc zu­peł­nie pew­nym: że musi zajść da­le­ko i że za kil­ka ty­go­dni Sa­lu­sia bę­dzie już jego żoną. Strach, jak on moc­no przy­wią­zał się do tej dziew­czy­ny! Od tej za­raz chwi­li, kie­dy to, do­po­ma­ga­jąc w ga­sze­niu po­ża­ru, ze skrzyn­ką bied­nych lu­dzi wy­rwa­ną z pło­mie­ni, zstę­po­wał z wy­so­kiej dra­bi­ny i zo­ba­czył ją W dole sto­ją­cą z tak dziw­nie błysz­czą­cy­mi oczy­ma i w górę, jemu jak­by na ra­tu­nek, wy­cią­gnię­ty­mi ra­mio­na­mi, od tej chwi­li, kie­dy jesz­cze nie wie­dział, ani kto ona jest, ani jak się na­zy­wa, już uczuł, że ona dla nie­go nie taka jak wszyst­kie i on dla niej inny niż wszy­scy na świe­cie lu­dzie.

Co tu mó­wić? Wi­dział, że dziew­czy­na za­ko­cha­ła się w nim od razu; to go na­przód za­ję­ło i uję­ło. Po­tem po­do­ba­ło mu się w niej wszyst­ko. Ślicz­na była, ser­decz­na, we­so­ła, śmia­ła, on zaś bar­dzo lu­bił w ko­bie­tach śmia­łość. Kie­dy u jej sio­stry, Anul­ki Koń­co­wej, dzie­ci cho­ro­wa­ły, sama śród nocy do ap­te­ki i po dok­to­ra la­ta­ła o żad­nym stra­chu ani my­śląc. A jak pie­lę­gno­wa­ła ten dro­biazg, ile nocy nad nim nie spa­ła! Praw­da, że naj­czę­ściej cho­rą tę dzia­twę do­glą­da­li ra­zem i wte­dy to po­ko­cha­li się naj­wię­cej. Zresz­tą, jak żyje, nie wi­dział, aby czy­je oczy były ta­kie jak u niej, głę­bo­kie i go­re­ją­ce; zda­je się, je­zio­ra, w któ­rych uto­pić się moż­na i na dnie wpaść w pło­mie­nie! Fi­gu­rę ma pięk­ną i twarz do róży po­dob­ną, ale te oczy jej naj­oso­bliw­sze ze wszyst­kie­go. Cza­sem, zda­je się, że na­pi­sa­ne w nich stoi: two­ją będę albo umrę. Zza lu­bie­nia wy­glą­da w nich śmierć. Ona go na śmierć lubi – to rzecz pew­na!

Tu Je­rzy Chut­ko za­ru­mie­nił się aż po brze­gi pło­wych wło­sów i dło­nią po­wiódł po czo­le i oczach. Buj­na, zdro­wa mło­dość wart­kim prą­dem prze­pły­nę­ła mu w ży­łach, pło­mie­niem sta­nę­ła w źre­ni­cach. Hej, kie­dy ją jak swo­ją tu przy­wie­zie, chy­ba na śmierć za­ca­łu­je jej oczy i usta, chy­ba du­szę przed nią w ga­da­niu wy­le­je, tak mu już tę­sk­no do jej ust i oczu, tak wie­le ma jej do po­wie­dze­nia! Jak do­brze, jak do­brze im bę­dzie żyć we dwo­je, w tych dwóch spo­rych, wid­nych po­ko­ikach z czy­ściuch­ną ku­chen­ką, któ­re im na miesz­ka­nie w ofi­cy­nie dwor­skiej wy­zna­czo­no! Inni tam po ślu­bie przy­wo­żą żony do chat, w któ­rych są świe­kry, sio­stry, bra­to­we, bab­skie kłót­nie i za­wi­ści, go­spo­dar­skie kło­po­ty, zgry­zo­ty i bru­dy. Oni będą tyl­ko we dwo­je; nikt jej nie do­ku­czy ani jemu nie prze­szko­dzi każ­dą mi­nut­kę wol­ną z nią prze­pę­dzać, wszyst­ko, co tyl­ko do gło­wy przyj­dzie, przed nią wy­po­wia­dać, wszyst­ko, co tyl­ko za­ro­bi, zdo­bę­dzie, jej jed­nej od­da­wać! Hej, raj, nie ży­cie! nie­bo, nie świat!

Czap­kę na bok prze­su­nął i z pod­nie­sio­ną gło­wą roz­bły­słym wzro­kiem do­ko­ła się ro­zej­rzał.

Nie­ru­cho­my wy­so­ko­pien­ny las stał w mroź­nym, prze­czy­stym po­wie­trzu, z fa­li­sto wzdy­ma­ją­cy­mi się pu­cha­mi śnie­gu na dnie, z bla­do­błę­kit­ną ko­pu­łą nie­ba u góry. Spod twar­dych i po­gar­bio­nych płacht śnie­go­wych wy­do­by­wa­ły się i zwie­sza­ły ku do­ło­wi cięż­kie ki­ście zie­lo­nych so­sno­wych igieł; a drob­ne szro­ny nie­stru­dze­nie i nie­skoń­cze­nie, od stóp do wierz­choł­ków, prze­zro­czy­ste rzeź­by wiły po bru­nat­nych pniach drzew, czer­wo­na­wych ich ko­rach i oliw­ko­wych mchach, po sztyw­nie wy­prę­żo­nych i po­mię­dzy pnia­mi w na­po­wietrz­ne ko­ron­ki spla­ta­ją­cych się ga­łę­ziach i prę­tach ol­szy, brzo­zy i lesz­czy­ny. Po­nie­waż bla­ski słoń­ca ku za­cho­do­wi spły­wa­ją­ce­go mało w te za­gęsz­czo­ne miej­sca do­cho­dzi­ły, po­ły­sków, bla­sków nie było tu żad­nych, lecz wszyst­ko mia­ło prze­czy­stą, nie­ska­zi­tel­ną, twar­dą i za­ra­zem ła­god­ną bia­łość. Tyl­ko ze sfa­lo­wa­ne­go pod­ście­li­ska wy­do­by­wa­ły się gdzie­nieg­dzie rdza­we krza­ki ja­łow­cu i żół­te pęki uwię­dłych pa­pro­ci, na pnie bla­dą czer­wie­nią wy­bi­ja­ły spod szro­nów cho­ru­ją­ce kory – da­le­ko, tam gdzie rzed­nia­ły so­sny i roz­dzie­ra­ły się ko­ron­ki ol­cho­wych i brzo­zo­wych prę­tów, jed­no cien­kie, wy­so­kie drze­wo srebr­nym słu­pem pło­nę­ło w uko­śnym pro­mie­niu sło­necz­nym i mała prze­strzeń bia­łe­go pod­ście­li­ska ża­rzy­ła się i mi­go­ta­ła na kształt ogni­ska bry­lan­tów i zło­tych iskier.

Je­rzy nie ścież­ką już, lecz wprost przez le­śną gę­stwi­nę szedł w kie­run­ku po­sre­brzo­ne­go przez słoń­ce drze­wa. Co chwi­lę ze stron obu i przed nim wzno­si­ły się, wi­chra­mi na­wia­ne, wy­so­kie wy­dmy śnie­go­we. Omi­jał je i tak lek­ko, jak by po gład­kiej stą­pał po­sadz­ce, szedł po głę­bo­kim, nie­rów­nym śnież­nym po­sła­niu, gdzie­nieg­dzie do­by­wa­ją­ce się zeń krza­ki ja­łow­ców i pęki pa­pro­ci prze­ska­ku­jąc lub wznie­sio­ny­mi ra­mio­na­mi roz­chy­la­jąc ga­łę­zie, któ­re osy­py­wa­ły mu gło­wę krót­ką, twar­dą ule­wą drob­nych szro­nów. Dą­żył wła­śnie ku miej­scu, w któ­rym las rzed­niał pod świe­żo roz­po­czę­tą trze­bie­żą, od któ­re­go też do­cho­dzi­ły tu bar­dzo jesz­cze od­da­lo­ne, głu­che i krót­kie stu­ki to­po­rów.

Na­gle sta­nął i z ra­do­ścią w oczach do­ko­ła spo­glą­dał.

Stał na brze­gu nie­du­żej ha­li­zny, na któ­rej z rzad­ka ro­sły ja­łow­ce, a nad któ­rą, kra­wę­dzią wspar­ta na ubie­lo­nych ko­ro­nach drzew, wzno­si­ła się bla­do­błę­kit­na ko­pu­ła z po­dar­tą smu­gą ró­ża­ne­go ob­ło­ku po­środ­ku. Wid­niej tu było niż wśród gę­stwi­ny le­śnej, ale nie­zbyt ja­sno. Tyl­ko gdzie­nieg­dzie pod ciem­ny­mi ja­łow­ca­mi bły­ska­ły srebr­ne iskry albo wśród drzew, jak żół­te świecz­ki, pło­nę­ły koń­ce cien­kich ga­łą­zek; od­bla­ski ró­ża­ne­go ob­ło­ku, błą­dząc tu i ów­dzie, za­bar­wia­ły zyg­za­ko­wa­te śla­dy drob­nych zwie­rzę­cych stó­pek, któ­re we wszyst­kich kie­run­kach prze­bie­ga­jąc ha­li­znę wy­glą­da­ły te­raz jak splą­ta­ne sznur­ki pa­cio­rek.

Przez gło­wę prze­mknę­ła mu myśl:

„Trze­ba po­dać do za­rzą­du ra­port o tej ha­liź­nie i za­żą­dać roz­po­rzą­dze­nia za­sia­nia jej na wio­snę!”

Prze­mknę­ła tyl­ko i ucie­kła prze­pę­dzo­na szme­ra­mi, nie­kie­dy wzdy­ma­ją­cy­mi się w ha­łas, któ­re na­peł­nia­ły ota­cza­ją­ce gę­stwi­ny. W głę­bo­kich śnie­gach sto­jąc, mroź­nym i ci­chym po­wie­trzem na­la­ny, szro­nem osy­pa­ny, las żył. W jego chłod­nym, cie­ni­stym ło­nie, pod po­zor­ną sko­ru­pą śmier­ci, ukry­wa­ło się i trwa­ło nie­zli­czo­ne mnó­stwo ist­nień. W pod­ziem­nych ko­ry­ta­rzach, tak dłu­gich i krę­tych, aby zmy­la­ły oko naj­bie­glej­sze­go my­śliw­ca, na kształt chy­żych pło­my­ków prze­my­ka­ły rude lisy; w śnie­gach pod kę­pa­mi mchów si­wych i wy­ster­cza­ją­cy­mi nad nie ka­mie­nia­mi, w głę­bi roz­ło­ży­stych krza­ków, z wiecz­nie otwar­ty­mi ocza­mi drze­ma­ły sza­re za­ją­ce, zry­wa­jąc się do bie­gu przy sze­le­ście spra­wio­nym choć­by przez mar­ną mysz le­śną z nory po żer wy­bie­głą lub parę ła­si­czek ni­ziuch­nych a dłu­gich, lę­kli­wie śmi­ga­ją­cych po uschłych wi­kli­nach pod splą­ta­ny­mi za­ro­śla­mi. Nikt zaś ani zgad­nąć, ani wy­li­czyć nie może, ile drob­nych oczu otwie­ra­ło się na olśnie­wa­ją­cą bia­łość śnie­gu i za­my­ka­ło się do snu wcze­sne­go na ko­rach drzew i we wszyst­kich naj­mniej­szych ich wy­drą­że­niach, ile śpiesz­nych, zyg­za­ko­wa­tych cho­dów prze­my­ka­ło w szcze­li­nach pni, w osy­pa­nych śnie­giem u ich stóp mro­wi­skach, we wznie­sio­nych przez wia­try pa­gór­kach gni­ją­cych, li­ści, roz­łu­pa­nych szy­szek, ze­schłych igieł, stward­nia­łych w mro­zie ja­gód ja­łow­cu, żu­ra­wi­ny, brusz­ni­cy, kost­ni­cy.

Wszyst­ko to było sła­bym, sen­nym, trwoż­nym, jed­nak w ogrom­nej swej zbio­ro­wo­ści wy­twa­rza­ło nie­okre­ślo­ne szme­ry, któ­re wy­da­wa­ły się to krót­ki­mi i ury­wa­ny­mi, to prze­wle­kły­mi i głę­bo­ki­mi wes­tchnie­nia­mi lasu. Trze­ba by po­sia­dać dla ucha na­rzę­dzie ta­kie, ja­kim dla oka jest mi­kro­skop, aby z tych szme­rów wy­do­być po­je­dyn­cze dźwię­ki, było to ja­kieś mo­rze nie­skoń­czo­nej ma­ło­ści, któ­re jed­nak oznaj­mia­ło, że po­mi­mo po­zo­rów śmier­ci – las żył.

Ale żył on nie tyl­ko tymi po­kor­ny­mi, prze­lęk­nio­ny­mi, ni­ziuch­ny­mi ist­nie­nia­mi; było w nim tak­że ży­cie lot­ne, śmia­łe, na­wet świet­ne albo psot­ne.

Na otwar­tym roz­ło­gu ha­li­zny, spło­szo­ne sze­le­stem kro­ków ludz­kich, sta­do je­mie­łu­szek ze­rwa­ło się z ja­łow­ców i po­ły­sku­jąc zło­tem na­kra­pia­ny­mi piór­ka­mi ule­cia­ło w so­sno­we gąsz­cze, gdzie dłu­go jesz­cze sły­chać było prze­lęk­nio­ny trze­pot ich skrzy­deł, nie wie­dzą­cych, czy mają osiąść w po­bli­żu lub od­da­lić się śpiesz­nie od miej­sca ob­fi­te­go żeru. Da­le­ko śmiel­sze sro­ki, ani zwa­ża­jąc na obec­ność czło­wie­ka, to z ko­lei, to wszyst­kie ra­zem, ga­da­ły i ga­da­ły na po­bli­skim drze­wie, ale za­wzię­ty ich skrze­kot nie za­głu­szał by­najm­niej dziar­skie­go śpie­wu gi­lów, któ­rych czer­wo­ne łeb­ki ja­skra­wo mi­go­ta­ły po­śród śnie­go­wych mar­mu­rów i ciem­nej zie­le­ni so­sno­wej. Wierz­choł­ka­mi drzew prze­la­ty­wa­ły z szu­mem błę­kit­ne skrzy­dła so­jek, ni­żej żół­wy i dzię­cio­ły dzio­ba­mi biły w drze­wa, aż kora pę­ka­ła i otwie­ra­ły się ze stu­kiem ziarn peł­ne szysz­ki. Do szy­szek też, któ­re jak bru­nat­ne świe­ce, lśniąc, u ga­łę­zi ster­cza­ły, bie­gły wie­wiór­ki ru­dy­mi ki­ta­mi strzą­sa­jąc tu­ma­ny bia­łych py­łów. Jed­na z nich wprost na­prze­ciw Je­rze­go usia­dła na sztyw­nej i oszro­nio­nej ga­łę­zi, w przed­nich łap­kach szysz­kę trzy­ma­jąc a ostry­mi ząb­ka­mi ziarn­ka jej tak chci­wie i za­wzię­cie gry­ząc, że aż od­głos chru­pa­nia roz­cho­dził się po ha­liź­nie.

Mu­sia­ła być bar­dzo głod­ną i śmia­łą, bo chru­piąc czar­nych oczek ze sto­ją­ce­go na­prze­ciw czło­wie­ka nie spusz­cza­ła, owszem, fi­lu­ter­nie zu­chwa­łym ich wy­ra­zem zda­wa­ła się mó­wić do nie­go: „Mo­żesz so­bie stać tu i pa­trzeć choć­by do koń­ca świa­ta, a ja będę so­bie jeść, będę so­bie jeść, bo to moja szysz­ka, moja ga­łąź, mój las!” Je­rzy pa­trząc na nią za­śmiał się gło­śno, bo istot­nie w żar­łocz­no­ści i zu­chwal­stwie swo­im, na tyl­nych łap­kach z ni­sko zwie­szo­ną kitą sie­dzą­ca, była bar­dzo uciesz­ną i wdzięcz­ną, lecz w, tej­że chwi­li po­chy­lił się na­przód i ta­kie uczy­nił po­ru­sze­nie, jak by strzel­bę z ple­ców ze­rwać miał. Nie­da­le­ko po­mię­dzy pnia­mi drzew go­rą­cym pło­my­kiem prze­mknął lis i za łań­cu­chem wydm śnie­go­wych prze­padł. In­nym ra­zem Je­rzy strze­lił­by pew­nie, lecz te­raz strzel­ba na ple­cach mu po­zo­sta­ła, a wzrok wzno­sił się co­raz wy­żej ku ko­ro­nom drzew, ku wspar­tej na niej ko­pu­le błę­kit­nej, ku spły­wa­ją­cej z niej smu­dze ró­ża­nej, aż za­szedł mgłą uro­czy­ste­go, z dna du­szy do­by­wa­ją­ce­go się wzru­sze­nia.

Przez lat kil­ka nie wi­dy­wał wsi ani lasu; te­raz do­świad­czał ta­kie­go uczu­cia, jak by te lata były snem albo wę­drów­ką w nie­zna­ne kra­je i jak by dziś do­pie­ro obu­dził się albo do domu po­wró­cił. Wszyst­ko tu było dla nie­go bar­dzo zna­nym, swo­im, ko­cha­nym i w tej chwi­li wy­da­ło mu się tak wspa­nia­łym, że aż po­dziw bu­dzi­ło, lub tak mi­łym i ślicz­nym, że rad by to i owo ręką ująć i po­gła­skać.

Z dna du­szy jego, sko­ru­pę po­wsze­dnich my­śli, za­bie­gów, drob­no­stek prze­bi­ja­jąc, pod­nio­sło się pier­wot­ne i nie­na­zwa­ne, lecz jak każ­dy dar na­tu­ry nie­po­zby­te przy­wią­za­nie do zie­mi, nie­ba, po­wie­trza, z któ­rych po­wsta­ły i cia­ło jego, i du­sza. Wca­le o tym nie my­śląc, był w sa­mej rze­czy jako dziec­ko za­wie­sza­ją­ce się u łona mat­ki i z roz­ko­szą ssą­ce jego słod­kie mle­ko. Wiel­ka sło­dycz pły­nę­ła dlań z wi­do­ku zja­wisk nie­ba i zie­mi, do któ­rych przy­wykł był, od­kąd żył, a któ­rych nie wi­dy­wał dłu­go; pły­nę­ła i ze wspo­mnień, któ­re bez­ład­ną gro­ma­dą ci­snę­ły się mu do pa­mię­ci. Było ich wie­le, prze­la­ty­wa­ły szyb­ko, a on, sto­sow­nie do ich na­tu­ry, uśmie­chał się, brwi ścią­gał albo pod­no­sił, wzru­szał ra­mio­na­mi, trząsł gło­wą.

Jed­no z nich prze­cież, nie wie­dzieć czym wy­wo­ła­ne, bły­ska­wi­cą w nim po­wsta­ło i przed ocza­mi za­wi­sło trwa­łym, nie­zmier­nie ja­snym ob­ra­zem. Może głę­bo­ka ci­sza ha­li­zny ta­jem­ni­czy­mi szme­ry na­peł­nio­na, może bia­łe tu­man­ki śnie­go­we­go pyłu tu i ów­dzie z drzew ula­tu­ją­ce a do ko­ściel­nych dy­mów po­dob­ne, może żół­te świecz­ki w gę­stwi­nach, przed oł­ta­rza­mi z mar­mu­ru po­za­pa­la­ne, przed ocza­mi jego po­sta­wi­ły ob­raz bar­dzo pro­sty, lecz dla nie­go pa­mięt­ny i po­nęt­ny. Był to drew­nia­ny ko­śció­łek, po­śród ryn­ku ma­łe­go mia­stecz­ka sto­ją­cy w ogro­dze­niu peł­nym lip, klo­nów, ma­li­no­wej, gło­go­wej, ber­be­ry­so­wej za­ro­śli. Kie­dy w zi­mo­wą nie­dzie­lę nie­pod­ku­ty­mi sa­nia­mi pod ogro­dze­nie pod­jeż­dżał, oj­ciec pierw­szy z sań zsia­dał i jego z nich zdjąw­szy w głę­bo­kim śnie­gu sta­wiał. Mat­ka już sama z sia­na, z płacht, spod ki­lim­ka wy­do­by­wa­ła się, jak mo­gła. Cmen­ta­rzyk sfa­lo­wa­nym śnie­giem za­sła­ny, na lip­kach i klo­nach leży śnieg w twar­de ka­mie­nie zbi­ty, cien­kie prę­ty krza­ków szro­na­mi ople­cio­ne wi­kła­ją się i błysz­czą jak sznu­ry szklan­nych pa­cio­rek. Ko­śció­łek, pra­wie czar­ny, po­środ­ku stoi, a tuż przy nim wy­so­ka i cien­ka dzwon­ni­ca u sa­me­go wierz­chu dzwo­ni i dzwo­ni tak dla jego dzie­cię­cych uszu prze­ślicz­nie, że sta­je on na wy­dep­ta­nej wśród śnie­gu ścież­ce, gło­wę wy­so­ko pod­no­si, pa­lec w usta wkła­da i słu­cha. Słu­cha­jąc, w wierzch dzwon­ni­cy za­pa­trzo­ny, po­mi­mo pal­ca w ustach uśmie­cha się sze­ro­ko do na­po­wietrz­nej mu­zy­ki dzwo­nu, któ­ra po­do­ba mu się bar­dzo, aż sil­ne­go sztur­chań­ca w bok i ple­cy do­staw­szy zla­tu­je ze ścież­ki i pa­da­jąc twa­rzą i ko­la­na­mi za­nu­rza się w miał­kim śnie­gu. To ja­kiś prze­cho­dzień po­pchnął sto­ją­ce­go mu na dro­dze ma­łe­go ga­pia. Nic to, wy­grze­bu­je się on spod śnie­gu, twarz rę­ka­wem sier­mięż­ki ocie­ra i z ca­łej siły nóg, obu­tych w cięż­kie, stu­ka­ją­ce buty, pę­dzi za zni­ka­ją­cy­mi we wnę­trzu ko­ściół­ka ro­dzi­ca­mi. Wnę­trze to wy­da­wa­ło mu się pod­ów­czas ogrom­nym i wspa­nia­łym.

Te­raz, gdy kil­ka na­praw­dę wspa­nia­łych świą­tyń w paru mia­stach wi­dział, śmie­je się z dzie­cin­ne­go tego złu­dze­nia; nie­mniej uśmie­cha się też do ścian wy­so­kich, z gru­ba po­bie­la­nych, nad któ­ry­mi za­okrą­gla się małe skle­pie­nie dla dzie­cin­nych jego oczu dziw­nie ta­jem­ni­cze. Co chwi­lę, za oj­cem klę­cząc, wzno­si oczy ku temu skle­pie­niu i za­raz je spusz­cza, trwo­gą zdję­ty. Wy­obra­ża so­bie, że tam wła­śnie, naj­wy­żej, w ciem­na­wej głę­bi, z ró­zgą na nie­grzecz­ne dzie­ci w ręku, sie­dzi Pan Bóg. Nie po­wi­nien by prze­cież tak my­śleć, bo od daw­na już mu po­wie­dzia­no, że Pan Bóg jest w oł­ta­rzu, któ­ry w głę­bi, dla nie­go bar­dzo da­le­kiej, ja­śnie­je śnież­ną bia­ło­ścią płó­cien i gro­ma­dą pa­lą­cych się świec, a przed któ­rym te­raz stoi ksiądz w błysz­czą­cym ubra­niu i śpie­wa. Zresz­tą, zaj­mu­ją go nad­zwy­czaj­nie or­ga­ny, wy­so­ko nad ko­ściel­ny­mi drzwia­mi gra­ją­ce, hu­czą­ce, cza­sem po­skrzy­pu­ją­ce tak prze­raź­li­wie, że przy­po­mi­na­ją mu nie na­sma­ro­wa­ne koła u wo­zów; zaj­mu­je go jesz­cze i to, aby go nie udu­szo­no, taki ścisk w ko­ściół­ku pa­nu­je, tak jed­ne na dru­gie pcha­ją się mę­skie i bab­skie ko­żu­chy i sier­mię­gi. Za oj­cem klę­cząc i, o ile tyl­ko moż­na, kur­cząc się, pa­trzy na żół­ty ko­żuch okry­wa­ją­cy oj­cow­skie ple­cy, na ciem­ną ży­la­stą szy­ję, do­by­wa­ją­cą się z ko­sma­te­go koł­nie­rza, na gło­wę ze świe­cą­cy­mi od sło­ni­ny wło­sa­mi, trzę­są­cą się w żar­li­wej mo­dli­twie. Oj­ciec mo­dli się z książ­ki; na jej sta­rej czar­nej okład­ce jest wy­zła­ca­ny krzyż, któ­re­mu przy­glą­da­nie się w cha­cie, ile­kroć star­si na nie po­zwo­lą, spra­wia mu wiel­ką roz­kosz. Te­raz jed­nak z po­mie­sza­ny­mi uczu­cia­mi cie­ka­wo­ści i po­cią­gu spo­glą­da na coś in­ne­go. Po­mię­dzy pre­zbi­te­rium a ko­ścio­łem znaj­du­je się od ścia­ny do ścia­ny prze­cią­gnię­ta gru­ba bel­ka, a na niej wy­so­ki aż do su­fi­tu krzyż z roz­pię­tą na nim wiel­ką jak naj­więk­szy czło­wiek fi­gu­rą. I krzyż, i fi­gu­ra z drze­wa zro­bio­ne, gru­be, ogrom­ne; na ciem­nych wło­sach Chry­stu­sa wia­nek z cier­ni, a spod nie­go czer­wo­ne kro­ple cie­ką na żół­te czo­ło i po­licz­ki. Zda­je się, że ta za­krwa­wio­na i nad wszyst­kim gó­ru­ją­ca po­stać po­win­na by w nim strach bu­dzić.

Prze­ciw­nie jed­nak, za­cie­ka­wia go tyl­ko zra­zu, a po­tem, im dłu­żej na nią pa­trzy, co­raz więk­szy po­ciąg ku niej uczu­wa. Jak­kol­wiek jest drew­nia­ną, żół­tą, na pierw­sze spoj­rze­nie brzyd­ką, wy­raź­nie wy­ry­to na niej, że Pana Je­zu­sa bar­dzo rany bolą… On to wi­dzi i robi się mu żal Pana Je­zu­sa, ja­kaś męt­na, lecz smut­na li­tość go zdej­mu­je, ale wkrót­ce, po­mi­mo roz­czu­le­nia, na skrwa­wio­ną, cier­pią­cą fi­gu­rę i na wszyst­ko pa­trzeć prze­sta­je; nu­dzi się, po­zie­wa; roz­ma­rza go chłód ko­ściel­ny z za­pa­chem ko­żu­chów i upa­łem od­de­chów po­łą­czo­ny; po­chy­la się i sam nie wie kie­dy, z czo­łem o po­de­szwę oj­cow­skie­go buta opar­tym, usy­pia. Na­gle bu­dzi go wiel­ki śpiew, tak wiel­ki, że, zda­je się, pęk­ną od nie­go po­bie­lo­ne ścia­ny ko­ściół­ka, a gru­ba bel­ka, na któ­rej stoi krzyż z Chry­stu­sem, drży. Ksiądz u stop­ni oł­ta­rza klę­czy, or­ga­ny z ca­łej siły gra­ją, a ciż­ba ludz­ka, cała na klęcz­kach, z sze­ro­ko roz­war­ty­mi usty, ze wszyst­kiej mocy śpie­wa: „Świę­ty Boże, świę­ty Moc­ny, świę­ty Nie­śmier­tel­ny!” Czy to dla­te­go, że wszy­scy przy­klę­kli, czy dla in­nej przy­czy­ny, tak go te­raz lu­dzie po­mię­dzy swy­mi bo­ka­mi i łok­cia­mi ści­snę­li, że pra­wie od­dy­chać nie może. Bolą go też od tego ści­sku ple­cy i ra­mio­na. Zbie­ra tedy wszyst­kie siły i całą swą zręcz­ność, chył­kiem wy­śli­zgu­je się spo­mię­dzy lu­dzi i u sa­me­go boku ojca uklęk­nąw­szy przy­tu­la się do nie­go, jak tyl­ko może naj­sil­niej i naj­szczel­niej. Oj­ciec uczu­wa to i twa­rzy od oł­ta­rza nie od­wra­ca­jąc obej­mu­je go tak, że tyl­ko gło­wa jego, z ja­sny­mi jak len wło­sa­mi, u oj­cow­skie­go pasa wy­chy­la się spod ra­mie­nia w żół­tym ko­żu­chu. Te­raz, bez­piecz­ny, zno­wu słu­cha i pa­trzy. Śpiew roz­le­ga się co­raz peł­niej­szy, ogrom­niej­szy, sil­niej bła­ga­ją­cy i jak by nie­uko­jo­ny; ojca twarz ku wiel­kie­mu Chry­stu­so­wi na bel­ce sto­ją­ce­mu pod­nie­sio­na, a wy­glą­da­ją­ce mu spod ra­mie­nia py­za­te chło­pię to w nią, to w Chry­stu­sa pa­trzy. Dzi­wi się ono, bo po­mię­dzy twa­rzą ojca i Chry­stu­sa spo­strze­ga nie­ja­kie po­do­bień­stwo. Wpraw­dzie na pierw­szej czer­wo­nych kro­pli nie ma, są za to sto­ją­ce w oczach wiel­kie, szklan­ne łzy, po­licz­ki jej tak­że wy­dłu­żo­ne i ciem­ne, tak jak u tam­tej, i tak samo na niej, jak na tam­tej, wy­ry­te stoi, że ojca ja­kieś rany bar­dzo, bar­dzo bolą.

Sam nie wie dla­cze­go, ale zdej­mu­je go ocho­ta do śpie­wa­nia tego sa­me­go, co oj­ciec śpie­wa, więc z szy­ją nie­co ra­mie­niem w ko­żu­chu przy­ci­śnię­tą, z pu­cu­ło­wa­tym po­licz­kiem do oj­cow­skie­go pasa przy­tu­lo­nym nie­zmier­nie cien­kim i fał­szy­wym gło­sem za­wo­dzić po­czy­na: „Świę­ty Boże, świę­ty Moc­ny, świę­ty Nie­śmier­tel­ny!”

Tu Je­rzy obu­dził się jak by ze snu, sen jak by z gło­wy strzą­snął, dło­nią po czo­le i oczach prze­cią­gnął. Ob­raz wspo­mnie­niem na­wia­ny znik­nął. Ro­zej­rzał się po ha­liź­nie, któ­ra po­ciem­nia­ła nie­co, bo roz­pro­mie­nia­ją­ca ją przed­tem ró­ża­na smu­ga nie­bie­ska zsu­nę­ła się ni­sko za drze­wa i na kształt da­le­kiej za­sło­ny iskrzy­ła się przez gę­stwi­ny. Je­rzy błysz­czą­cy­mi ocza­mi i z pół­u­śmie­chem na ustach chwi­lę jesz­cze pa­trzał do­ko­ła. „Świę­ty Boże, świę­ty Moc­ny” – jak­że on moc­no i z ca­łe­go ser­ca ko­chał w tej chwi­li zie­mię, nie­bo, śnieg, drze­wa, mroź­ne po­wie­trze, mu­zy­kę dzwo­nu u wierz­chu sta­rej dzwon­ni­cy, ogrom­ną fi­gu­rę Chry­stu­sa na gru­bej bel­ce i to ra­mię oj­cow­skie w ba­ra­nim rę­ka­wie, któ­re osła­nia­ło go przed ludz­ką ciż­bą, gdy we wznie­sio­nych oczach sta­ły wiel­kie, szklan­ne łzy…

Z mniej­sze­go niż przed­tem od­da­le­nia dały się sły­szeć po nie­ja­kiej prze­rwie stu­ki to­po­rów. Po­je­dyn­cze, to po kil­ka ra­zem, to jak wy­strza­ły kil­ku orę­ży, jed­ne po dru­gich szyb­ko i mia­ro­wo ude­rza­ły kę­dyś, w nie­przej­rza­nych głę­biach lasu, kędy uśpio­ne echa bu­dzi­ły się, po­ry­wa­ły je i po­wta­rza­ły, to tu, to tam, to sil­nie i krót­ko, to prze­wle­kle i sła­bo, co­raz sła­biej. Cza­sem sły­chać też było głu­che trza­ski pa­da­ją­cych pni i su­che trzesz­cze­nie ła­mią­cych się ga­łę­zi. Od­gło­sa­mi tymi za­dzi­wio­ne czy prze­lęk­nio­ne pta­stwo przy­ci­chło, drze­wa z roz­po­star­ty­mi ra­mio­ny zda­wa­ły się ich słu­chać, a na­wet gór­nym ja­kimś po­wie­wem po­ru­szo­ne wierz­choł­ki dwu wy­so­ko­pien­nych so­sen prze­chy­li­ły się ku so­bie i za­szep­ta­ły smut­nym, przy­ci­szo­nym szme­rem…

Je­rzy przy­śpie­szo­nym kro­kiem po­szedł w stro­nę do­ko­ny­wa­ją­cej się trze­bie­ży, kędy za śnież­ny­mi rzeź­ba­mi i ko­ron­ka­mi lasu pa­lił się na skło­nie nie­ba co­raz sil­niej czer­wie­nie­ją­cy, co­raz ognist­szy ob­łok.

W parę go­dzin po­tem ten sam ob­łok ja­skra­wy i ogniem na­la­ny stał pod se­le­dy­no­wym krań­cem nie­ba i bla­dą czer­wie­nią za­bar­wia­jąc szczy­ty to­po­li, krwi­ste smu­gi kładł na po­ły­sku­ją­cą tuż za nimi szy­bą za­mar­z­łe­go sta­wu. Mróz stę­żał, w po­wie­trzu ci­szej jesz­cze zro­bi­ło się, niż było przed­tem, nad du­żym dzie­dziń­cem za­świe­ci­ło kil­ka drob­nych gwiazd. Na gan­ku dłu­gie­go, ni­skie­go domu sta­ła dziew­czy­na w ró­żo­wym ka­fta­nie i wi­docz­nie nie­spo­koj­na, nie­cier­pli­wa, spo­glą­da­ła to na gwiaz­dy, to na za­ru­mie­nio­ne wierz­choł­ki to­po­li, to na staw po­ły­skli­wy, tu i ów­dzie ża­rzą­cy się czer­wie­nią, to na bra­mę dzie­dziń­ca lub na trzy­ma­ny w ręku list w gru­bej ko­per­cie. Szyb­kie po­ru­sze­nia gło­wy, któ­re czy­ni­ła, to w dół, to w górę, to w pra­wo, to w lewo spo­glą­da­jąc, czy­ni­ły ją po­dob­ną do pta­ka, któ­ry cze­goś lęka się i wy­glą­da. Ubra­na była tak samo jak w po­łu­dnie, gdy z wia­drem w ręku po wodę do stud­ni bie­gła; tyl­ko na nogi, spod krót­kiej spód­ni­cy wi­dzial­ne, wło­ży­ła skó­rza­ne trze­wi­ki, ró­żo­wy ka­ftan prze­pa­sa­ła czer­wo­nym pa­skiem chłop­skim i gru­bą kosę zwi­nę­ła u wierz­chu gło­wy w ko­ro­nę, spod któ­rej na kark i czo­ło sy­pa­ły się desz­cze krót­kich bla­do­zło­tych wło­sów. Ki­bić mia­ła tro­chę przy­sa­dzi­stą i twarz zbyt sze­ro­ką, no­sek za gru­by, lecz z warg wy­pu­kłych i kształt­nych krew zda­wa­ła się try­skać, a spod ni­skie­go bia­łe­go czo­ła i osy­pu­ją­cych je drob­nych pro­mie­ni pa­trzy­ły, zu­peł­nie ta­kie jak u Ku­le­szy, duże, we­so­łe, szcze­re, sza­fi­ro­we oczy. Na tę twarz, nie­zbyt ład­ną, lecz świe­żą i do­brą, wy­buch­nął ru­mie­niec. Ze­sko­czy­ła z gan­ku i zra­zu pręd­ko, po­tem co­raz wol­niej iść za­czę­ła ku wcho­dzą­ce­mu na dzie­dzi­niec Je­rze­mu Chut­ce.

W sil­nie za­ró­żo­wio­nych od mro­zu rę­kach ob­ra­ca­ła, tro­chę na­wet mię­ła list w gru­bej ko­per­cie. Je­rzy z uśmie­chem czap­ki uchy­lił, a gdy zna­leź­li się już bli­sko sie­bie, przy­ja­ciel­skim ru­chem ręką jej po­dał.

– Pan­na Aw­re­lia po ta­kim mro­zie cho­dzi…

– O, mróz, by­najm­niej… ja do tego przy­wy­kłam, ale po­sła­niec z mia­stecz­ka wró­cił i list do pana Je­rze­go przy­wiózł…

Oczy za­mi­go­ta­ły mu ra­do­ścią, rękę pręd­ko po list wy­cią­gnął, ale ona z fi­lu­ter­nym uśmie­chem cof­nę­ła swo­ją.

– Chcia­łam go sama panu od­dać, bo pew­nie bar­dzo miły, ale za­raz nie od­dam! Niech pan Je­rzy po­cze­ka tro­chę… na miłe rze­czy i cze­kać do­brze…

Ob ani gnie­wał się, ani nie­cier­pli­wił, lu­bił znać tę świe­żą, we­so­łą dziew­czy­nę, któ­ra te­raz z gło­śnym śmiesz­kiem rękę z li­stem za ple­cy scho­wa­ła.

– Jak pa­nią bar­dzo pięk­nie po­pro­szę, to pani odda…

– To niech pan pro­si…

Z prze­chy­lo­ną nie­co gło­wą oczy ku nie­mu wzno­si­ła, lecz on, li­stem cały za­ję­ty, pięk­no­ści tych oczu nie wi­dział, tyl­ko dru­gą, wol­ną jej rękę w obie dło­nie swo­je schwy­cił, po­ca­ło­wał ją, moc­no uści­snął i z po­mi­mo­wol­ną za­lot­no­ścią ład­ne­go chłop­ca w samą twarz jej pa­trząc mó­wił:

– Pro­szę, pro­szę, moja miła, moja ślicz­na pan­no Aw­re­lio, bar­dzo pro­szę!

Pięk­nie pro­sił, zbyt pięk­nie na­wet, bo za ple­ca­mi dziew­czy­ny list na śnieg upadł, a ona sama, jak ja­skra­wy ob­łok za­ru­mie­nio­na, zwró­ci­ła się ku do­mo­wi i biec za­czę­ła. Na gan­ku za­trzy­ma­ła się zdy­sza­na i cała w ogniu; sta­ła chwi­lę, na drzwi domu szklan­ny­mi ocza­mi pa­trza­ła, aż prze­mo­cą wy­rwa­ła się z za­my­śle­nia i do sie­ni wbie­gła wo­ła­jąc:

– Ka­rol­ka, do wie­cze­rzy na­kry­waj, a ja do kuch­ni lecę. Tat­ko z obo­ry idzie i pan Je­rzy już z lasu po­wró­cił!

Je­rzy zaś w schlud­nym po­ko­ju ze świe­żo po­bie­lo­ny­mi ścia­na­mi, bia­łą so­sno­wą pod­ło­gą i tro­chą no­wych drew­nia­nych sprzę­tów, u okna sta­nął i gru­bą ko­per­tę roz­darł. Bia­łe świa­tło śnie­gu z lek­ko ró­ża­ną bar­wą zmie­sza­ne pa­dło na gru­be, nie­kształt­ne, nie­wpraw­ną ręką kre­ślo­ne pi­smo.

Ach, naj­droż­szy Je­rzy! Zmar­twio­na je­stem, bar­dzo i smu­cę się okrop­nie, bo Ko­stan­ty, sły­szą, co­raz go­rzej na cie­bie wy­ga­du­je i od­gra­ża się, że ani gro­sza po­sa­gu nie da. Ja nie wiem, jak ja wyj­dę za mąż bez po­sa­gu i bez wy­pra­wy. Wiel­ki to bę­dzie wstyd dla mnie, i ty swo­jej zie­mi nie masz, a jak, broń Boże, miej­sce stra­cisz, to co my wte­dy zro­bim? Ja zdro­wa je­stem, tyl­ko bar­dzo zmar­twio­na i bar­dzo mnie za tobą tę­sk­no, bo ja bez cie­bie to już bym żyć nie mo­gła. Tak po­bun­to­wał sio­stry i szwa­grów, że od­gra­ża­ją się wiel­ką nie­przy­jem­ność two­im ro­dzi­com zro­bić, je­że­li ty mnie nie wy­rze­czesz się…

Tu Je­rzy wy­pro­sto­wał się, brwi zmarsz­czył i list mnąc w pie­ści, pra­wie krzyk­nął:

– Moim ro­dzi­com! a nie­do­cze­ka­nie ich! Wprzód ja im łby po­trza­skam!

Ochło­nął jed­nak wkrót­ce i da­lej czy­tał:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: