- W empik go
Beniowski - ebook
Beniowski - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 282 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
BENIOWSKI
Z PRZEDMOWĄ
Piotra Chmielowskiego.
WARSZAWA.
DRUKARNIA
Granowskiego i Sikorskiego
47. Nowy Świat 47.
Juliusz Słowacki
Дозволено Öåíçóðîþ.
Âàðøàâà, 28 Iюля 1898 ãîäà.
Beniowski.
Jest to poemat osnuty na wielką skalę, ale w małej tylko części wykończony. Za życia wydał sam Słowacki pięć pierwszych pieśni (r. 1841), zapowiadając, że ich napisze czterdzieści i cztery. W papierach pośmiertnych znaleziono urywki kilku dalszych pieśni, z których ostatnia ma cyfrę XIV.
Treść przedmiotowa utworu jest bardzo szczupła. Zubożały szlachcic, wywodzący ród swój z Węgier, ale osiadły na Podolu, pełen fantazyi i rycerskiego animuszu, Maurycy Kazimierz Zbigniew Beniowski, otrzymawszy od hr. Ankwicza wzgardliwą odmowę ręki córki, Anieli, która go całem ukochała sercem, postanawia wziąć udział w konfederacyi barskiej (r. 1768) i żegna się z Anielą. Wskutek nieporozumienia bije się z kozakiem szlachcicem, Sawą Calińskim, a uratowany od śmiertelnego ciosu zrę-cznem wdaniem się siostry Sawy, Swentyny, co niegdyś w cyrku włoskim cudów dokazywała, wysłany zostaie z rozkazu eeneralności… udzielonego mu przez kaznodzieję barszczan, księdza Marka, do hana krymskiego dla pozyskania posiłków. Przybywa do Bakczysaraju razem z dwoma wysłańcami od Radziwiłła Panie-kochanku, Borejszą i Abdulewiczem, spolszczanym Tatarem. Tu staje w obronie wziętej do niewoli panny Gruszczyńskiej, lecz napadnięty przez kobiety, nie chcąc podnosić na nie miecza, pokutuje w więzieniu, dopóki go nie uwolniła taż sama Gruszczyńska. Wtedy wpada z furyą do siedziby hana, a widząc spojonego haszyszem Borejszę, występuje z groźnemi wymówkami do władcy tatarskiego, a potem rzuca się z mieczem na otaczające go „mini-steryum” i służbę; nadbiega wojsko i bohater byłby zginął, gdyby nie tajemniczy jakiś rycerz (według wszelkiego prawdopodobieństwa Abdulewicz, który się okazał synem hana Gireja) nie zasłonił go i nie ubezwładnił. Znów Beniowski wtrącony do więzienia, lecz na czwarty dzień przybył ów tajemniczy rycerz, obdarzył go cudną bronią, dał mu oddział Tatarów pod wodzą El-Dżina i uwolnił Gruszczyńską. Z tem wojskiem przechodzi Beniowski Ukrainę, zawichrzoną wówczas buntem hajdamaków, i dostaje się na Podole w bardzo smutnym stanie. Widzi się z Anielą, która go o swej miłości raz jeszcze gorąco zapewnia i pragnie w nim obudzić otuchę. Na scenie, przedstawiającej nikczemne postępowanie Braneckiego, nowego pretendenta do ręki Anieli, urywa się poemat.
W tem streszczeniu pominąłem kilka postaci i kilka scen urywkowych lub epizodycznych, nie wpływających na przebieg zdarzeń w utworze, jakim go dziś posiadamy. Bo też nie treść rzeczowa jest główną cechą i główną zaletą „Beniowskiego.” Posłużyła ona Słowackiemu (wzorującemu się tu na „Orlandzie Szalonym” Aryosta i „Don Juanie” Byrona) do wysnucia mnóstwa prześlicznych dygresyj o charakterze zupełnie podmiotowym. Poeta przedstawia w nich albo swój nastrój chwilowy, zmieniający się często a nader wybitnie, poczynając od płochej wesołości i żartobliwości, a kończąc na przepaścistej melancholii lub gryzącym sarkazmie, albo występuje przeciwko różnorodnym ujemnym objawom życia narodowego lub też przeciw osobistym nieprzyjaciołom, jakich widzi w krytykach poezyj swoich i w Mickiewiczu, któremu w końcu pieśni V-ej z powodu improwizacyj z 25 grudnia 1840 roku, zaciętą wypowiada walkę, obiecując sobie zwycięztwo w przyszłości. Dodać jednak zaraz potrzeba, że przykre wrażenie, jakie pozostawił po sobie ten wybryk względem największego wieszcza naszego, starał się Słowacki zatrzeć, pisząc w pieśni VIII-ej świetną pochwałę „Pana Tadeusza.”
Bohater poematu nie budzi zainteresowania swojemi czynami, gdyż Słowracki, chociaż zapowiadał jego bohaterstwo, nie przedstawił go w tem, co do nas doszło, w żadnej poważnej naprawdę walce; często go nawet ośmieszał, ale miłością Anieli opromienił jego postać i uczynił go, pomimo wad, sympatycznym. Warto też zaznaczyć, co w jednem miejscu powiedział poeta, usprawiedliwiając częste dygresye od przedmiotu i brak porządnego, motywowanego opowiadania;
Bo wiedzcie, że mój rycerz jest skrzydlaty
I w takim ducha wyrzucony pędzie,
?e jako gwiazda lecąc, leci wszędzie,
Możecie bowiem z jego Pamiętników
Znać go, że nie był człowiek do butelki,
Pijatyk, małych sejmików i ćwików;
Ale poczynał sobie jak duch wielki.
W młodości był on u Holenderczyków
I tam, jako Piotr, uczył się ciesielki;
Potem dopiero, chcąc się wydrzeć trosce
I żyć spokojnie, osiadł gdzieś na wiosce;
Lecz jakoście to widzieli, ogniści
Do butla, różni młodzi przyjaciele
I żytomierscy też pono juryści
Wypili, zjedli… tak, że przy kościele
Mógł usiąść jak dziad, zrobić wieniec z liści,
Jak Gustaw–wzięte od Anielki ziele
Przypiąć na piersi, i nigdy przed pułkiem
Nie idąc, zostać… z włosami i ziółkiem.
Wspomniane tu „Pamiętniki” Beniowskiego, pi-
sane po francusku, rzeczywiście istnieją; przekład ich
polski wyszedł w Warszawie r. 1802 p… t. „Historya
podróży i osobliwszych zdarzeń sławnego M. A. hr.
Beniowskiego, szlachcica polskiego i węgierskiego"
(4 tomy, drugie wjdanie w r. 1806).
Dygresyjność poematu Słowackiego sprawia, że
daje się on czytać, nawet w obecnym stanie ułam-
kowym, z największą estetyczną rozkoszą.
Za panowania króla Stanisława
Mieszkał ubogi szlachcic na Podolu.
Wysoko potem go wyniosła sława–
Szczęścia miał mało w życiu, więcej boiu
Albowiem była to epoka krwawa,
I kraj był cały na rumaku, w polu.
Łany, ogrody leżały odłogiem,
Zaraza stała u domu, za progiem.
Maurycy-Kaźmierz-Zbigniew, miał z ochrzczenia
Imioaa–rodne nazwisko Beniowski,
Tajemniczą zaś gwiazdę przeznaczenia,
Co go broniła jako Częstochowski
Szkaplerz: od dżumy, głodu, od płomienia,
1 od plag wszystkich–prócz śmierci i troski;
Bo w życiu swojem namartwił się bardzo,
A umarł, choć był z tych, co śmiercią gardzą.
Młodość miał bardzo piękną, niespokojną.
Ach! taką tylko młodość nazwać piękną,
Która zaburzy pierś jeszcze niezbrojną,
Od której nerwy w człowieku nie zmiękną;
Ale się staną niby harfą strojną,
I bite pieśnią zapału–nie pękną!
Przez całą młodość Pan Beniowski bujnie
Czuł za trzech–a więc żył potrójnie.
Wioseczkę małą miał, ale dziedziczną–
Dwadzieścia miał lat–był u siebie panem.
Spraszał do domu szlachtę okoliczną–Fortunka jego ciągle ciekła dzbanem,
Miał nadto proces i sprawę graniczną;
A prędzej sprawę wygrałby z szatanem,
Niż z ową psiarnią wtenczas palestrantów;
Słowem, że przyszło do długów i fantów.
Pozbył się najprzód klinów i futorów,
Potem i konie wyprzedał z uprzężą–Nie znano wtenczas jeszcze w Polsce szorów,
O które żony dziś mężów ciemiężą–Pozbył się potem swoich białozorów:
Regentowi dał charty–w rękę księżą
Ostatnie grosze dwa za ojca duszę,
I na ornaty dwa ojca kontusze.
Z tych majątkowych ostatnich konwulsyi,
Nie zyskał, jedno wyrok przeciw sobie,
Wyrok, w którym rzecz była o expulsyi.
Mało o to dbał–tracąc na chudobie,
Dzisiaj sa ludzie młodzi stokroć czulsi–
Lecz Pan Beniowski rzekł:–ja sam zarobię
Na drugą wioskę, et si non mi noces
Fortuna–z wioską nabędę i proces.
I znowu mój syn będzie miał przyjemność,
Z palestrą jadać i być Akteonem;
I na przyjaciół wzdychać niewzajemność,
I stać, tak jak ja, pod ciemnym jesionem,
Który mój ojciec sadził.–O, nikczemnośćl
Tu pan Kazimierz jęknął harfy tonem,
I na szumiący jesion łzawo spojrzał.
W tej chwili zyskał trochę–trochę dojrzał.
Trochę skorzystał w sobie jako prawnik,
Trochę skorzystał jak człowiek odarty,
Na którego sam pan sędzia, zastawnik
I regent–niby trzy głodne lamparty,
Lub jako muły puszczone na trawnik,
Lub jak na duszę rozsierdzone czarty,
Wpadli, ogryźli i na pocieszenie
Rzecz zostawili słodką–doświadczenie.
O doświadczenie!–ty jesteś pancerzem
Dla piersi, w której serce nie uderza,
Jesteś latarnią nad morskiem wybrzeżem,
Do której człowiek w dzień pochmurny zmierzał
O doświadczenie!–jesteś ciepłem pierzem
Dla samolubów–Tyś gwiazdą rycerza,
Bawełną w uszach od ludzkiego jęku–
Dla mnie, sród ciemnej – nocy–świecą w rękul
Lecz Pan Beniowski liczył lat dwadzieścia:
O doświadczenie, jak o grosz złamany,
Nie dbał–wolałby mieć wioskę i teścia;
To jest być ślubem dozgonnym związany
Z Panną Anielą.–Tej sztuka niewieścia
Sprawiła, że był srodze zakochany–
Na gitarze grał i rym śpiewał włoski,
I wszystko dobrze szło–dopóki wioski
Nie stracił–wtenczas po włosku: ad d i o!
Po polsku: pisuj do mnie na Berdyczów!
Okropne słowa! jeśli nie zabiją,
To serce schłoszczą tysiącami biczów,
Panna Aniela, dziewczę z białą szyją,
Była z rodziny dostatniej A…wiczów–Kochała wiernie–wierność była w modzie–Lecz ojciec–ten stał jak mur na przeszkodzie.
Mimo to jednak Aniela, jak róże,
Co nad wysoki mur liściem wybiegną
Patrzeć na słońce–oczy miała duże,
Czarne.–Jak róże, co się nad mur przegną,
I mimo czujne ogrodowe stróże,
Zerwaniu chłopiąt i dziewcząt ulegną–
A potem gorzki los tych niewiniątek,
"Więdnąć na włosach i sercach dziewczątek!
Aniela–mimo ojcowskie czuwanie–Widywała się ze swoim Zbigniewem.
Kronika milczy, czy to widywanie
Odbywało się pod jaworu drzewem,
W godzinę, kiedy słychać psów szczekanie,
Kiedy słowiki wywołują śpiewem
Księżyc z pod ziemi–lecz pozwól Asindziej.
Że się nie mogli widywać gdzieindziej.–
Zwłaszcza o innej porze.–Ojciec srogi,
Do tego wielki oryginał, splennik;
Dyabeł wie jakiej wiary; w rzymskie Bogi
Wierzył i wierzył w proroctwa i w sennik–
Chrystusa także krwią oblane nogi
Całował. Zwał się cesarzów plemiennik–
Słowem, była to dziwna meskolancya
Świętości, złota, folgi–jak monstrancya.
To porównanie pojąłbyś odrazu,
Gdybyś go widział w złocistym szlafroku,
Z łbem łysym, gdzie jak z Rembrandta obrazu
Odstrzeliwało słońce; kiedy w mroku
Adamaszkowych purpur, stał jak z głazu
Kłaniającym się ludziom na widoku;
I stał jak martwy, niczem się nie wzruszył,
Lecz widać było, że żył–bo się puszył.
Zamek jego stał nad rzeczką Ladawą
Na skale–a pod skałą staw był wielki.
W tym stawie widać było twarz jaskrawą
Słońca i białe łabędzie Anielki;
Grobelkę z młyńską u końca zastawą,
Za groblą kościół Panny Zbawicielu
Z trzema wieżami baniastemi, w złocie;
I chat okienka, niby oczy kocie.
Wszystko to było dziwnie piękne, cudne!–Zwłaszcza, że szlachcic, wielki oryginał,
Góry uczynił do przebycia trudne;
Wężowe w skałach ścieżki powycinał,
I między róże, co rosły odludne,
Powstawiał golce rzymskie.–Ten puginał
W ręku swym trzymał i twarz miał brodatą–
Zkąd łatwo było poznać, że to–Kato.
Apollo w morzu zostawił koszulę,
I na starosty górach stał bez listka.
Dalej, w egipskich katakombach, ule–Dalej posągi, którym koniec świstka
Wyłaził z gęby i przemawiał czule
Do pana zamku–jak do Antychrysta–
Albowiem wszystkie te wymysły pańskie,
Nie katolickie były–lecz pogańskie
W ogrodzie stała jakaś larwa niema,
Czarna, ogromna, rozrosła szeroko;
Był to krzesany dąb na Polifema.
Jedno w koronie miał wybite oko
A tyle widział nieba, co obiema-,
I nad sadzawką coś dumał głęboko,
Patrząc tem jednem okiem w ciemną wodę:
Na deszcz miał czarny wzrok, jasny w pogodę.
Naprzeciw była bardzo ciemna grota,
Pred nią się nieraz siwy rybak skłoni,
Gdy go na stawie ogarnie ciemnota,
A sieci pluszcza sród spokojnych toni.
Albowiem w grocie Matka Boska złota,
Z wieńcem różanych lamp na jasnej skroni,
Jako Dyanna o poranku biała,
Na staw z różanej tęczy wyzierała.–
Słowem–było to istne głupstwa wzgórze,
Zwierciadło czyste cnego antenata,
Na którym meszty świeciły papuźe,
Rzymską, purpurą bramowana szata.
Przy ucztach często na łysinie–róże,
A w ręku czara ze śmiercią Sokrata,
Tak dobrze, wiernie wykowana rylcem,
Że kto pił, zdał się mędrcem–nie opilcem.
Z tego wszystkiego pan Kazimierz śmiał się.
Lecz zakochany w cudownej Anieli,
Wyjawić szczerze swoich myśli bał się;
Polubił nawet te posągi w bieli,
Te groty od lamp różane–i stał się
Nabożnym bardzo w każdej skalnej celi.
W każdej albowiem była jego droga,
I w każdej po niej została część Boga.
Woń jakaś, jakiś duch nieprzenikliwy,
Co myśli wtrącał i duszę w marzenia.
Każdy z nas miał kraj młodości szczęśliwy,
Kraj, co się nigdy w myślach nie odmienia.
Ja sam, com widział Chrystusa Oliwy,
Góry z marmuru i góry z płomienia,
Woię–i sądzę najpiękniejszą z krajów,
Jedną maleńką wieś, pełną ruczajów.–
Pełną łąk jasnych, gdzie kwitnie wilgotna
Konwalia–pełną sosen, kalin, jodeł;
Gdzie roża polna błyszczy się samotna,
Gdzie brzoza jasnych jest kochanką źródeł–
A zaś przyczyna temu jest istotna,
Że na tych bagnach, gdzie potrzeba szczudeł,
Jam wtenczas bujał na młodości piórach,
Jasny i chmurny–jako księżyc w chmurach.
O, melancholio! Nimfo! zkąd ty rodem?
Czyś ty chorobą jest epidemiczną?
Zkąd przyszłaś do nas? Co ci jest powodem,
Że teraz nawet szlachtę okoliczną
Zarażasz?–Nimfof za twoim przewodem
Ja sam wędrówkę już odbyłem ślicznąl
I jestem dzisiaj–niech cię porwie trzysta!
Nie Polak–ale istny Bajronistaf.
Trochę w tem wina jest mojej młodości,
Trochę–tych grobów, co się w Polsce mnożą–
Trochę–tej ciągłej w życiu samotności,
Trochę–tych duchów ognistych, co trwożą,
Palcami grobów pokazując kości,
Które się na dzień sądny znów ułożą–
I będą chodzić, skrzypiąc, płacząc, jęcząc,
Aż wreszcie Pana Boga skruszą–dręcząc.
Prześliczna strofa! mógłbym zacząć od niej
Nowy poemat, jak sąd ostateczny,
I przy Eumenid pokazać pochodni,
Jak jest grzech każdy dziwnie niebezpieczny;
Jak w jasnem niebie daleko jest chłodniej
Niż w piekle, kędy płonie ogień wieczny,
Lecz wolę dzieło to rzucić na później,
Bo do porządku mnie wołają woźni.–
Ci woźni są to krytycy.–Kolego!
Byłżeś w Arkadyi tej, gdzie Jezuici
Są barankami?–pasą się–i strzegą
Psów–item żyją, co ząb ich uchwyci
Na pięcie wieszcza?–Kraina niczego!
Pełna wężowych ślin, pajęczych nici,
I krwi zepsutej.–Niebieska kraina!
Co za pieniądze Bab–truć nas zaczyna.
Był wieczór.–Z kwiatów wvchodzilv wonie
Melancholiczne–ciemniał las dębowy.
Beniowski kazał osiodłać dwa konie:
Jeden dla siebie–na drugim domowy
Miał jechać sługa. Beniowski na skronie,
Chciałbym powiedzieć: włożył hełm stalowy–
Lecz nie poemat pisząc, tylko gadkę,
Powiem, że tylko wdział–konfederatkę.
Zapiął na piersiach szpencer z barankami,
Zawiesił burkę z tygrysiemi łapy;
Wsiadł na koń, spojrzał na ganek ze łzami,
Pogłaskał konia–koń otworzył chrapy
I w ciemną domu sień zaparskał skrami–
Na oożeenanie. Klasły dwa harapy
Pana i sługi.–I pan ze swym sługą
Wyszli z rodzinnych progów–i na długol
01 gdyby wtenczas jaka Nimfa smętna.
Wiadoma ludzkiej przyszłości, krzyknęła:
Już ty nie wrócisz! i stopy twej piętna
Są tu ostatnie!–lecz jeśli twe dzieła
Zapisze sława wszystkiego pamiętna,
Ten dom, z którego cię nędza wypchnęła,
Będzie świątynią, a te ciche świerki
Pójdą na krzyże i na tabakierki.
A twe koszule porzną na szkaplerze,
A twe papiery–choćby to był tylko
Od ekonoma list, albo przymierze
Wiecznej miłości z Handzią lub Marylką–
Sawantka łzami rzewnemi wypierze
I w sztambuch wklei, albo przypnie szpilką.
Że twa peruka–jeśli masz perukę–
Frenologistów podeprze naukę!
Że twój but prawy zawieszą w Sybilli,
A o znikniony lewy będą skargi.–
Nie mówię więcej, bo mój rym już kwili
I łzami się już zalewają wargi!
Lecz gdyby jaka Nimfa w owej chwili,
Kiedy nasz rycerz na świata zatargi
Puszczał się, takie proroctwo wyrzekła:
Uczułby w sercu coś–coś nakształt piekła.–
O! dzika żądzo pośmiertnego żalu,
Jakiem ty jesteś smutnem głupstwem ludzi!
Zwłaszcza, że wiedziesz prosto do szpitalu
Rozmarzonego.–A nim się obudzi,
Już w jego oczach, jak w mglistym opalu,
Błyskają światła, szpitalnicy chudzi,
Mniszek pacierze, trumien robotnicy,
Mgła–za tą chmurą Pan Bóg nakształt świecy.
Ale to wszystko jedno.–Nasz bohater
Dom swój opuszczał ze swym starym sługą,
Jak opuszczała swój dom panna Plater–
A kiedyś, dawniej, Czarniecki z kolczugą.–
Ach tak, jak później nasz sejmowy krater,
Który wybuchnął wielką, jasną fuga
Biblioteka.–T. 47.
Z Warszawy–Wisłę przewędrował promem,
I mówi, że jak ślimak wyszedł z domem.––
Ach! tak jak sztaby, klub i wszyscy święci,
Co dzisiaj w każdym są kalendarzyku
Emigracyjnym, niby z krzyża zdjęci-
Jak ja nareszcie, co w tym słoneczniku
Muszę się kręcić, bo się ze mną kręci
Za każdem słońcem–słońc mamy bez liku!
I trzeba dobrze nam tą myślą przesiać,
Że dla niezgody słońc–królem jest miesiąc
Lecz to dla innych wieszczów, ta bez twarzy
Walka, jak w dawnej Skandynawów wierze,
Wojna niebieskich krwawych luminarzy.
Teraz niech nowi wystąpią rycerze,
Ułani, dawnych synowie husarzy,
Pan Kaźmierz jechał takim być ułanem–Kłaniało mu się zboże całym łanem.
Kłosek mu każdy dziękował ugięty,
Bławatek każdy mu się przypatrywał,
Ani się skarżył, choć kopytem ścięty.
Beniowski jechał cicho–sługa śpiewał
Jedną z tych pieśni, w których jęk zamknięty;
A głos po łanach złocistych przepływał
I wpadał w cierny las, na dębów słuchy*
Te drżały, bijąc skrzydłami, jak duchy.
Ciemniało.–Rycerz wyjechał nad jary,
Zkąd rzucił okiem na dom swej kochanki.
Skała to, jako wielki obłok szary,
Stała nad stawem; nad nią były wianki
Drzew ogrodowych, i dom wielki, stary
Z płomienistemi okny i krużganki.
Całą tej górze postać ekscentryczną
Zdjęła noc złota, swoją szatą śliczną.
Nie widać było posągu Junony,
Dalekim oczom zniknął gdzieś Apollo;
Ale dąb widać było zamyślony,
Co stał nad zamkiem żeniony z topolą–
Lecz z zamku księżyc wybuchał czerwony,
Jak smutny aktor, co z Hamleta rolą
"Wyjdzie na scenę. Księżyc wstąpił krwawy
I oczerwieniać zaczął staw Ladawy,
Pan Kaźmierz był z tych, co stawią na tuza
Cały majątek. Przegrał, to i plunął–
Lecz patrząc na ten dom, gdzie wziął harbuza, I
I z nadziei swych na wiek wieków runął:
Westchnął!–i wzniosła mu się w piersiach śluza–Łzami się zalał i z siodła się zsunął,
Jak człowiek, który dostał nagle mdłości.–
Przyskoczył stary Grześ: „Co jegomości?”
„Święta Maryo ratuj! dziecko kona!”
Na to Beniowski rzekł: „Poprawiam strzemię,*
Odepchnął sługę, co go brał w ramiona,
W konfederatkę się chlasnął i w ciemię;
Spojrzał na księżyc, co zeń jak z Memnona
Wydobył jęki, i całe trosk brzemię,
Takiem westchnieniem wielkiem w księżyc cisnął,
Że księżyc zćmił się–zmarszczył–i znów błysnął.
Westchnąwszy, jechał dalej brzegiem jaru,
A za nim sługa w ceglastym kontuszu.–
Smutnemu wiatr się zdaje pełen gwaru,
Litość aniołów brzęczy koło uszu:
Smutny jest, gotów do bójki i swaru,
Gorączkowego pełen animuszu.
Takim Beniowski był i jego lozak–
Szczęściem, że żaden się nie zjawił kozak.
Bo w takiej chwili kochanek rozpaczny
Gorszy, niż lwica Wirgila hirkańska.
Jechał więc smutny rycerz–za nim baczny
Na wszystko jechał Grześ–a wódka gdańska
W skórzanej flaszy dźwięk dawała smaczny.
I bełkotała ta Nimfa szatańska
Właśnie jak gołąb, co z miłości grucha,
Lub poetyczna na Litwie ropucha.
Słysząc jak słodko zapraszała flasza,
Spróbował jej Grześ raz, dwa i trzy razy;
I w oczach mu się wnet zrobiła kasza
Z gwiazd, a sam księżyc był szperką–a głazy
Ludźmi. Więc jako zona Eneasza,
Został się w Troi, z konia spadł na ślazy.–
I tak bohater zbył swojego sługi–
Ale za kontepjego szedł koń drugi.
I było coraz ciemniej–wtem–o cuda!
]Koń Grzesia zaczął prześcigać panicza.
Na nim siedziała jakaś wiedźma ruda:
Gałąź pokrzywy miała zamiast bicza-
Tu widzę, że mi się poemat uda,
Że mi iuż Muza swoich łask użycza*
Więc dniej wieszczów galopem wyprzedźmy–
Jest ex machina Deus–w kształcie wiedźm*
Więc, jak powiadam, zrównały się konie.
Beniowski nagle ocknął się i wzdrygnął,
Widząc, że siedział czart w srebrnej koronie
Na koniu, co go jak wicher prześcignął–I wziął z Kaźmierza rąk w kościane dłonie
Lejce i stepem zamroczonym śmignął,
Ciągnąc za sobą mojej pieśni syna.–
Że Polak daje się wieźć–nie nowinal
Widziałem.–Ale stój Muzo! bieg krzywy,
Tu nie przystoi wcale.–Miesiąc świeci,
Na koniu wiedźma, gałęzią pokrzywy
Smaga po zadzie konia i tak leci
W srebrnej koronie, jak anioł straszliwy,
O którym roją na pół senne dzieci–
Że koń ma ze mgły, z wężów srebrnych bicze,
Skrzydła ogniste i niańki oblicze.
I coraz prędzej, jakby anioł zgonu,
Pędził za naszym rycerzem i babą
Dźwięk głuchy kopyt, jak jęczenie dzwonu,
Jako tętnienia echo jęczał słabo,
A ręka wiedźmy, jak liść wielki klonu
Gdy sczerwienieje, lub, jak mówi Strabo,
Łapa Ibisa, czerwona, bez pierzć;:
Za lejc trzymała swój–i lejc rycerza.
W" zawrocie głowy, rycerz wlepił oczy
W tę rękę z trzema czerwonemi żyły.
A więc rozmyślał, czy z konia zeskoczy?–
Ale mu jego koń był bardzo miły–
Czy świśnie szablą aż się łeb potoczy
I spadnie z karku wiedźmy do mogiły?
Ale i ta myśl druga i ta chętka
Zdawała mu się niezła–lecz za prędka.
A tubym wiedzieć chciał twe mądre zdanie,
Mój czytelniku, i twój sąd o rzeczy:
Gdyby cię takie spotkało porwanie,
Byś nie spodziewał się znikąd odsieczy,
I widział taką rękę, Mości Panie!
Czerwoną?–do miliona krwawych mieczy,
Taką ohyaną rękę, pełną kości,
Co pozbawiła cię ludzkiej godności?!
Zwłaszcza, jeżeli jesteś demokratą
I o swą godność indywidualną
Dbasz wielce.–Cobyś więc powiedział na to,
Gdybyś przez babę tak suchą, fatalną,
I nie wiem pewnie–lecz może wąsatą
Sę-Symonistkę i nie idealną,
Ale kościaną: był pozbawion woli
I tchu i czynił to, co godność boli?
Nie wiesz?–Więc sobie zamawiam twą łaskę
Nadal, na rzeczy ważniejszych sądzenie.–
Beniowski więc wpadł w szatańską zatrzaskę–Widzę w tem jego gwiazdę–przeznaczenie!
I leciał jak wiatr, patrząc w bladą maskę,
Którą słoneczne wkładają promienie
Na twarz księżyca; a w tym prędkim biegu,
Świat mu się cały zdawał kłębem śniegu.
Nagle–zwolniła kroku przewodniczka–
Roześmiała się, zeskoczyła z siodła.
Beniowski siedział na koniu jak świeczka,
Patrząc, gdzie go ta wędrówka zawiodła.
Ujrzał, że chwastem zarosła uliczka,
Między skałami–co mogą za godła
Służyć dwom sercom, rozdartym na wieki–Wiodła go prosto–prosto–do pasieki.
Pasiekę tę znał dobrze i te skały,
I tę ścieżeczkę pełną rudej glinki.
Tutaj pasterskie roił ideały,
Z których czytelnik może roić drwinki.–
Starosta córce dał ten gaik mały
I od niej nawał miejsce–Anieli n ę i,
A zaś ta wiedźma, na pozór straszliwa,
Była to niańka Panny, stara Diwa!–
Poznał ją rycerz i za tę czerwoną,
Za tę Ibisa rękę wnet uścisnął
„Więc ty Irydą jesteś, a Junoną
Jest twoja pani? Teraz obłok prysnął!
Ach, widzę, jaką rniałein myśl szaloną!
I cobym zrobił, gdybym szablą świsnął
C
I odciął ci tę rękę, Diwo starał
Dragi raz nie graj w dyabła i w tatara
Tak mówiąc, za swą Diwą szedł z pośpiechem–
I ze skał wyszli na łąkę zieloną,
Na którą księżyc spoglądał z uśmiechem,
Widząc tysiącznych róż otwarte łono.
Chata nakryta prostej słomy wiechem,
Ścieniona lipy ogromnej koroną,
3tała na łące, w najciemniejszej głębi,
Z girlandą śpiących w około gołębi.
Z drzeniem za Diwą szedł Beniowski młody,
Prowadząc konia, co się wyrwał z dłoni,
I poszedł zwolna, parskając, do wody–Ta wyglądała z pod białych jabłoni,
Szarfą księżyca, błękitem pogody–
Za nim koń drugi poszedł rżąc–a oni–
To jest, nie konie, lecz nasz rycerz z Diwą,
Weszli w lepiankę pochyłą i krzywą.
Staruszek, Diwy mąż, poświecił w sieni,
Idrzwi otworzył od panny pokoju.
Na progu stała jakby smętna ksieni,
Panna Aniela cała w białym stroju;
Z dyamentowych zaś miesiąc pierścieni,
Podobny do gwiazd migających roju,
Błyskał na kruczych włosach rozwiniętych,
Właśnie jakoby złote światło Świętych.
Beniowski myślał, że anioł i witał
Jak bóstwo, długiem, przeciągiem westchnieniem.
Potem się zmieszał i o zdrowie spytał:
Co dziś byłoby wielkiem uchybienieml
Nieświatowością, znakiem, że nie czytał
Pani Sand! że się Bajronicznym cieniem
Nie okrył! że jest niezgrabny w rozmowie,
Że nie wie, jak to mówić romansowie.-
Ja sam się dziwię, że za bohatera
Wziąłem takiego prostego szlachcical
Oto pierwszy raz swe usta otwiera
Przed swą kochanką, która w nów księżyca
Swe włosy czarno-błękitne ubiera,
Jakby sawantka, albo czarownica:
I słyszy, że nie jak wieszcz lub astronom,
Kochanek wita ją–lecz jak ekonom.
Na niezgrabnego już masz patent–a ja,
Rycerzu, wyprę się twoich grubijaństw–
I cała moich poematów zgraja,
Lęka się dalszych twoich swarów, pijaństw!
Anhelli cię ma biały za lokaja,
I Balladyna skora do zabijaństw,
Wolałaby się w trupów ukryć gęstwie,
Niż przyznać, że jest z tobą w pokrewieństwie.
Co jest niejaką prawdą, bo te mary
Jedne się rodzą z serca, drugie z głowy,
A trzecie tylko z dziwnej, twardej wiary
W przyszłość–a czwarte obłok piorunowy,
A piąte koń mi w stepach przyniósł kary.
Lecz ten poemat będzie narodowy,
Poetów wszystkich uczyni mi braćmi,
Wszystkich–oprócz tych tylko–których zaćmi.