Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Benjamin Franklin i ja. W poszukiwaniu recepty na długie i użyteczne życie - ebook

Data wydania:
24 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,00

Benjamin Franklin i ja. W poszukiwaniu recepty na długie i użyteczne życie - ebook

W ślad za Benjaminem Franklinem Jeden z dwóch nieprezydentów widniejących na banknotach. Naukowiec, wynalazca, podróżnik, filantrop i społecznik. A także influencer, najprawdopodobniej pierwszy w historii. Eric Weiner, dziennikarz, pisarz i podróżnik, zainspirowany niezwykłym życiem jednego z ojców założycieli, wyrusza w podróż jego śladami. Stawia sobie wyjątkowo ambitny cel: żyć tak, jak żył Benjamin Franklin. Podążając za Franklinem z Filadelfii do Paryża, z Bostonu do Londynu, zgłębia lekcje, których udziela mu „Ben”, a następnie przekuwa jego idee w praktyczną i ugruntowaną mądrość dla nas wszystkich. Benjamin Franklin i ja. W poszukiwaniu recepty na długie i użyteczne życie to biografia, dziennik podróży i osobista recepta na szczęście w jednym. To książka o ciekawości, pracowitości, a przede wszystkim o ulotnym celu, jakim jest samodoskonalenie. To także niezwykle wciągająca, inteligentna i pouczająca opowieść, która pokazuje, jak wiele możemy nauczyć się, czerpiąc z przeszłości.

Kategoria: Popularnonaukowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-01-23856-8
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP
BEN POZAZIEMSKI

Najbardziej utkwił mi w pamięci kurz. Do mojej skóry, mikrofonu, idiotycznej kamizelki korespondenta i kilku pasemek włosów na przedwcześnie wyłysiałej głowie przylegały grudki czerwonawobrązowej ziemi. Kabul był nagi i jałowy, istne miasto mroku i rozpaczy, a ja, młody reporter w koszmarnej sytuacji, stanowiłem najbardziej zielony element otoczenia.

Był rok 1996. Stolica Afganistanu padła właśnie pod naporem talibów, fanatyków religijnych, którzy krążyli bezustannie po zabłoconych, pokrytych lejami ulicach Kabulu w półciężarówkach marki Toyota, z granatnikami opartymi o skrzynie wozów. Muzyka była zakazana. Kobiety, przy tych rzadkich okazjach, kiedy odważyły się wyjść z domów, miały nakaz noszenia burek, szat zakrywających całą postać od głowy do stóp, z niewielkim siatkowym okienkiem na oczy i w niedorzecznym kolorze kobaltowego błękitu, który upodabniał je do pozbawionych oblicza zjaw. Stadion piłkarski został zamieniony w miejsce egzekucji publicznych.

Przygotowywałem sumiennie reportaże dla National Public Radio, wymachując mikrofonem, jakby to była różdżka czarodziejska, i mając nadzieję, że nieszczęście ujawnione światu automatycznie się zredukuje.

Pewnego dnia postanowiłem odpocząć od całej tej posępności i zajrzałem do lokalnego sklepu z dywanami. Oto miałem przed sobą formę sztuki, wciąż dozwoloną pod rządami talibów. Dostrzegłem dywan, którego zapragnąłem – cudo z Buchary o zwartym, kasztanowym splocie – i zacząłem targować się (nie znoszę tego) ze sprzedawcą, pulchnym mężczyzną o serdecznym śmiechu i lekko drwiącym uśmiechu. Ustaliliśmy cenę; następnie wyjąłem z torebki biodrowej zwitek dolarów amerykańskich, dziesiątek i dwudziestek.

– Nie! – powiedział. Uśmiech zniknął z jego twarzy, w głosie pojawiła się nerwowość. – Tylko Frankliny! Tylko Frankliny!

Większość świata tak właśnie zna Benjamina Franklina: jako twarz na studolarowych banknotach (dwie trzecie wszystkich studolarowych banknotów krąży w obiegu poza Stanami Zjednoczonymi). Ja też tak myślałem o Franklinie – jeśli myślałem o nim w ogóle. W takich chwilach pojawiały się komiksowe obrazy. Franklin obsługujący swoją prasę drukarską. Franklin podpisujący Konstytucję Stanów Zjednoczonych. Franklin flirtujący z damami w Paryżu. I, oczywiście, Franklin puszczający swój naelektryzowany latawiec.

Mnie, niespokojną duszę, zawsze pociągała mądrość cudzoziemców: Gandhiego, Konfucjusza, Nietzschego i wielu innych. Zakładałem niezmiennie, że ta prawdziwa zamieszkuje gdzieś daleko i mówi w obcym języku. Wchłaniałem historię innych, pozostając ignorantem tej swojej. Niepokoiło mnie to, ale nie na tyle, bym próbował cokolwiek z tym zrobić. Była wojna do zrelacjonowania, świat do zobaczenia, więc schowałem resztę Franklinów do saszetki i nie pomyślałem już więcej o tym konkretnym.

Aż do chwili, gdy pomyślałem.

Przeskok o trzydzieści lat. Nie jestem już młody. Jestem mężczyzną w pewnym wieku, z typową dla niego niepewnością i niepokojem. Zbliżam się do czegoś, co Platon nazwał progiem starości. Nie jestem wiekowy, trzeba to jasno powiedzieć, ale nie jestem już młody. Znajduję się w buddyjskim stanie przejściowym, gdzieś między wiekiem średnim a tym, kiedy to człowiekowi przysługują zniżki. Zbliżają się urodziny. Wielkie, z wydatną cyfrą sześć. Starałem się to zignorować. Początkowo było to łatwe. Ta uroczystość jawiła się jako drobinka na ogromnym niebie, niczym samolot pasażerski na wysokości przelotowej czy balon z gondolą nad pustkowiami Dakoty Południowej.

Stopniowo jednak te nienazwane urodziny narastały coraz bardziej, aż w końcu wypełniły całkowicie moje pole widzenia. Zacząłem analizować swoje życie, a rezultat nie spodobał mi się za bardzo. Co przyniosły moje nieskończone, bezmyślne starania? Co dobrego uczyniłem?

Właśnie wtedy w moim życiu Franklin pojawił się ponownie. Wkradł się w nie niepostrzeżenie. Mój redaktor naczelny zasugerował, bym napisał książkę o kosmitach, a szczególnie o jednym spotkaniu z UFO, do którego mogło dojść – albo i nie – w roku 1996 nad pasmem wzgórz Berkshires w stanie Massachusetts. Nie chciałem pisać książki o kosmitach, ale pragnąłem jednocześnie zadowolić swojego redaktora, więc obiecałem, że zajmę się tą sprawą.

Wspomniany przypadek od razu wydał mi się problematyczny, jeszcze bardziej niż większość spotkań z UFO. Były tam oślepiające światła, uprowadzenie całej rodziny, istoty podobne owadom. Westchnąłem (wzdycham często i głęboko). Moja antypatia do pomysłu z UFO pogłębiła się jeszcze bardziej. Powiedziałem sobie, że pogrzebię w tym odrobinę, a potem zadzwonię do redaktora i zrezygnuję z powodu osobistych uprzedzeń. Nie dla mnie książka o niezidentyfikowanych obiektach latających. I wtedy natrafiłem na artykuł, który wszystko zmienił.

Był zatytułowany Nasi założyciele opętani wizją kosmitów. Zaintrygowany, zacząłem czytać. Okazało się, że kilku ojców założycieli wierzyło w istnienie we wszechświecie inteligentnego życia. W roku 1639 John Winthrop, pierwszy gubernator kolonii Massachusetts, odnotował pojawienie się dziwnych obiektów na niebie nad Bostonem – innymi słowy, latających spodków. No i był jeszcze Benjamin Franklin, który jako młody człowiek napisał: „Sięgam wyobraźnią poza nasz system planetarny, poza widzialne gwiazdy, w tę przestrzeń, która jest pod każdym względem nieskończona, i myślę sobie, że jest wypełniona słońcami takimi jak nasze, a każde świeci chórowi światów”.

Chór światów! Rozbudziło to moją ciekawość – nie wobec UFO, ale wobec Benjamina Franklina.

Nie jest on oczywistym źródłem inspiracji dla kogoś takiego jak ja, miłośnika obcych lądów i narodów, człowieka sztuki, nie nauki, ale jeśli dowiedziałem się czegokolwiek dzięki swym podróżom, to tego, że należy kwestionować założenia i pytać bezustannie: „A co, jeśli?”. A co, jeśli zaglądałem w niewłaściwe miejsca? A co, jeśli mądrość znajduje się znacznie bliżej, niż mi się wydaje?

Im więcej się dowiadywałem o Benie Franklinie, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że może stać się mentorem, poszukiwanym przeze mnie przewodnikiem po życiu i starości. Trzecia – ta ostatnia – część jego życia była zdecydowanie ciekawa, ale dwie pierwsze były po prostu fascynujące. To właśnie w trakcie ostatniego aktu, kiedy mógł na dobrą sprawę zająć się kolonialnym odpowiednikiem emeryckiego golfa na Florydzie, osiągnął najwięcej i najwięcej zmienił. To właśnie wtedy Franklin lojalista stał się Franklinem buntownikiem, a później Franklin właściciel niewolników stał się abolicjonistą. To wtedy oczarował Francuzów, nakłaniając ich do wsparcia amerykańskiej sprawy. Także wtedy, paradoksalnie, Franklin znalazł niemal buddyjski spokój, który tak długo mu umykał.

Franklin był najbardziej cielesnym spośród ojców założycieli. Jefferson, Adams i Washington mieli głowę na karku, ale na tym właśnie polega problem – wszyscy byli wyłącznie głowami. Nie mam pojęcia, jak wyglądały wnętrzności Jeffersona (posiadał je w ogóle?) czy pośladki Washingtona. Ale Franklin? Och. Był założycielem pełną gębą! „Pod względem cielesności, światowości, elastyczności, bezbożności”, jak wyraziła się jedna z uczonych.

Tak, pomyślałem, czytając te słowa, i dzięki Bogu, gdyż ten najbardziej cielesny i elastyczny z założycieli był też najbardziej ludzki. Jest założycielem, z którym chcemy się napić piwa. Nie wyobrażam sobie, by móc nazywać Thomasa Jeffersona „Tommym” albo Jamesa Madisona „Jimbo”, ale nie mam oporów, by nazywać Franklina „Benem” czy nawet „Bennym”, tak jak określano go w młodości.

Benjamin Franklin jest najlepiej znanym prezydentem, który prezydentem nie był. Osiągnął tak wiele, że nie bardzo wiadomo, od czego zacząć. Był najsłynniejszym Amerykaninem swoich czasów i jedynym założycielem, który osiągnąłby sławę, nawet gdyby nie doszło do wojny o niepodległość. Franklin to: drukarz, wydawca, satyryk, naukowiec, filantrop, humorysta, dyplomata, wynalazca, legislator, meteorolog, pamiętnikarz, naczelnik poczty, redaktor, podróżnik, demaskator i entuzjasta. Był też influencerem, być może pierwszym w dziejach. Jako jedyny podpisał wszystkie cztery dokumenty warunkujące założenie nowej republiki. Wynalazł: piorunochron, okulary dwuogniskowe, nowy rodzaj pieca, granty, instrument muzyczny nazywany harmoniką szklaną i krzesło pełniące jednocześnie rolę podnóżka. A ta lista jest niepełna. W Filadelfii założył wiele organizacji obywatelskich, których istnienie uważamy za oczywiste: biblioteki publiczne, szpitale, ochotniczą straż pożarną, straże sąsiedzkie. Był jednocześnie praktykiem i wizjonerem, co stanowi rzadki przypadek.

Mój życiorys robi znacznie mniejsze wrażenie. Niczego nie wynalazłem, niczego nie założyłem. Nie jestem najsłynniejszym Amerykaninem swoich czasów. Nie wygrywałem wojen, nie podpisywałem deklaracji.

Kiedy jednak kopię głębiej, to odkrywam, że jesteśmy podobni, Ben i ja. Ja też muszę stracić co najmniej kilka kilogramów. Ja też uważam, że najlepsza droga do serca jakiejś osoby wiedzie przez jej poczucie humoru. Franklin, tak jak ja, był podróżnikiem. Zapuszczał się dalej i na dłużej niż jakikolwiek inny Amerykanin jego czasów. Przebył Atlantyk osiem razy, i to w wieku, kiedy dotarcie do celu wyprawy nie było gwarantowane, a obsługa pokładowa pasażerów przedstawiała się jeszcze gorzej niż dzisiaj. Spędził jedną trzecią długiego życia za granicą, mieszkając w Londynie i Paryżu, odwiedził Kanadę, Irlandię, Szkocję, Niemcy i Holandię i przebywał przez trzy wspaniałe dni na portugalskiej Maderze. Tamtejsze wino było jedną z tych drobnych przyjemności, które Franklin bardzo lubił; uważał, że wystarczy zgromadzić ich dostatecznie dużo, by osiągnąć zadowolenie.

Franklin jest najbardziej niezrozumianym z założycieli. Pomimo swego biznesowego sukcesu i wizerunku zdobiącego studolarowy banknot nie był chciwym kapitalistą. Był, jak odkryłem, bardziej buddystą niż bankierem. Zmagał się z imponderabiliami życia: moralnością, śmiertelnością, Bogiem, szczęściem, miłością. Pomimo swej reputacji zimnego człowieka Franklin nie był robotem.

Czy był doskonały? Absolutnie nie. Franklin rozczarowuje mnie chwilami, kiedy indziej doprowadza do furii. Stanowił, jak to wyraził się jeden z historyków, „doskonały wzór normalności”, a mnie nie przychodzi do głowy nic bardziej irytującego. Potrafił być zbyt dosłowny i pedantyczny, i zbyt ostrożny. Potrafił być etnocentryczny i nietolerancyjny. Więc owszem, miał swoje wady, ale ja też je mam.

I tak jak ja, Ben ponad wszystko uwielbiał dobrą opowieść. Podobnie jak potrzebujemy tlenu, by oddychać, i wody, by ugasić pragnienie, tak też, będąc ludźmi, potrzebujemy historii, by je sobie opowiadać, zwłaszcza tych dotyczących zasadniczych pytań. Jak się tu znaleźliśmy? Dokąd idziemy po śmierci? Co powinniśmy tymczasem robić? W przypadku dwóch pierwszych pytań Franklin nie stanowi wielkiej pomocy; nie miał czasu na jałowe refleksje. Jeśli jednak chodzi o to trzecie, Franklin ma dużo do zaoferowania. Jest dobrym przewodnikiem, a mnie z pewnością przydałby się ktoś taki.

W czasach kiedy wszyscy, łącznie ze mną, walczą o stworzenie lepszej wersji samego siebie, Franklin, autentyczny amerykański samowystarczalny ewangelista, przypomina nam, że jest to łatwiejsze, niż się nam wydaje. W czasach kiedy tkanina naszego narodu się strzępi, Franklin przypomina nam też, że jest coś wyjątkowo krzepiącego i godnego podziwu w amerykańskim eksperymencie. W czasach kiedy opinie usztywniają się coraz bardziej, Franklin przypomina nam, że przemiana umysłu jest nie tylko szlachetnym aktem; jest też aktem amerykańskim.

Na nieszczęście Franklin zamieszkuje przeszłość, a nie jest to miejsce, które my, Amerykanie, lubimy odwiedzać. Jasne, podoba się nam muzealny sklep z pamiątkami i rekonstrukcje wojny secesyjnej, ale jako młody naród uważamy, że przyszłość, pełna obietnicy i przerażenia, jest o wiele bardziej pociągająca niż przeszłość. Jednak to w niej – zwłaszcza w wieku osiemnastym – tkwiłem mocno głową przez klika ostatnich lat. Nie było to złe miejsce na głowę, zakładając, że rzeczona głowa nie jest czarna, rdzennie amerykańska, żeńska czy jakakolwiek inna w gruncie rzeczy, prócz białej i męskiej, która posługuje się właściwym akcentem.

Jakiś czas temu nieżyjący już filozof i medioznawca, Neil Postman, napisał książkę W stronę XVIII stulecia. Jak przeszłość może doskonalić naszą przyszłość. Jego teza: wiek osiemnasty był kluczowym okresem, kiedy to narodziło się wiele współczesnych idei, a my postąpilibyśmy mądrze, odwiedzając go ponownie. „Zapominanie o swoich błędach jest złe – napisał. – Ale zapominanie o własnych sukcesach jest jeszcze gorsze”. Tak bardzo obawiamy się powtórzenia przeszłości, że nie dostrzegamy skarbów, które skrywa. Koncepcja ta wydaje mi się wyjątkowo atrakcyjna. Jeśli kimś jestem, to z pewnością poszukiwaczem skarbów.

Moja ciekawość dotycząca Franklina i jego czasów dochodziła z początku na wolnym ogniu, by niebawem osiągnąć punkt wrzenia z intensywnością i uporczywością, które mnie zaskoczyły. Owocem mojej obsesji na punkcie Franklina jest książka, którą trzymacie w dłoniach. Nie znajdziecie, niestety, kosmitów na tych stronach, ale, mam nadzieję, ujrzycie to, co ja widzę w Benjaminie Franklinie: cielesnego i elastycznego założyciela, który może nas wiele nauczyć o czymś równie atrakcyjnym, co ulotnym – o sekrecie długiego i użytecznego życia.ROZDZIAŁ 1
BEN SPOCZYNKOWY

Człowiek nie urodził się do końca, dopóki nie umarł.

Benjamin Franklin

Zaczynamy, w sposób naturalny, przy końcu. To dopiero tutaj, u kresu życia, podróż nabiera sensu. Przykładanie miary do życia wciąż przeżywanego jest jak ocenianie filmu, który wciąż się ogląda, albo posiłku, który wciąż się spożywa. Werdykt będzie w najlepszym razie niepełny, w najgorszym głupi.

Każdy koniec jest inny, ale żaden nie jest szczęśliwy. Ostatni rozdział Benjamina Franklina, dokonujący się w jego filadelfijskim domu wiosną 1790 roku, nie stanowił pod tym względem wyjątku. Finalna scena została wiernie uwieczniona przez Polly Stevenson, którą Franklin traktował jak drugą córkę. W Londynie mieszkali przez wiele lat pod jednym dachem i podzielali niepowstrzymaną ciekawość wobec świata natury. Nazywał ją swoim „drogim małym filozofem”.

W ostatnich latach życia Ben rzadko opuszczał sypialnię. Opracował sposób zamykania drzwi z łóżka za pomocą przewodów i kołowrotów. Cierpiąc na podagrę, kamień nerkowy i zapalenie opłucnej, odczuwał ogromny ból, pomimo że zażywał w coraz większych dawkach laudanum, czyli nalewkę z opium. Jednak, jak informuje Polly, „nigdy na jego twarzy nie ujawniały się opryskliwość czy sarkazm”; nie użalał się też nad sobą ani trochę.

Liczący sobie osiemdziesiąt cztery lata Benjamin Franklin cieszył się długim życiem, zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę liczne, często barwne przyczyny czyjegoś zgonu w wieku osiemnastym. Franklin przetrwał wielokrotne choroby, dwie wojny, osiem rejsów oceanicznych i nieudany eksperyment z wykorzystaniem śmiertelnego wyładowania elektrycznego i indyka. Wszystkich zdumiewała długowieczność Franklina, a już najbardziej jego samego. „Mam wrażenie, że wprosiłem się do towarzystwa potomności, kiedy powinienem był leżeć w łóżku i spać – oznajmił jednemu z przyjaciół. – Gdybym jednak odszedł w wieku siedemdziesięciu lat, to odcięłoby mi to dwanaście najbardziej aktywnych lat mego życia, poświęconych też kwestiom największej wagi”. To niedopowiedzenie. Jego ostatnia dekada była jego najbardziej pracowitą i najszczęśliwszą ze wszystkich.

Po latach kinetycznej aktywności Benjamin Franklin zyskał to, co długo mu umykało: odpoczynek. Wraz z nadejściem roku 1788, zwolniony z przeróżnych obowiązków publicznych, mógł rozsiąść się wygodnie i cieszyć się „wolnym czasem, którego tak długo pragnął”. Oto był Franklin odpoczywający albo też tak bliski tego stanu, jak jest to możliwe w przypadku równie niespokojnego człowieka. Wciąż należało tak dużo zrobić: dokończyć biografię, ocenić życie, doglądać domu, niewielkiego kompleksu budynków przy filadelfijskiej Market Street, znanego obecnie jako Franklin Court.

Ben spędził ostatnie lata życia na czytaniu i pisaniu, spotkaniach ze starymi przyjaciółmi i przyjmowaniu gości. Był przyjaznym, choć nieco ekscentrycznym gospodarzem, który serwował prosty posiłek, składający się z piwa i czerwonych ziemniaków. Jeden z odwiedzających, wielebny Manasseh Cutler, wspominał, że podczas spotkania spodziewał się ujrzeć kogoś w rodzaju amerykańskiego króla, a tymczasem zobaczył „niskiego, grubego, starego człowieka w prostym kwakierskim stroju, łysego jak kolano, z krótkimi siwymi lokami, siedzącego bez kapelusza pod drzewem”. Zwyczajność Franklina stanowiła zapewne jego najbardziej niezwykłą cechę.

Franklin uwielbiał pokazywać gościom swoje wynalazki i osobliwości: dwugłowego węża, szklane urządzenie przedstawiające ludzki układ krążenia, wczesną wersję dzisiejszej fotokopiarki, „długoramienny” przyrząd, który umożliwiał mu sięganie do najwyższych półek jego licznych biblioteczek. Franklin Court przypominał, jeśli już, osiemnastowieczną wersję współcześnie wyposażonego lokum – lata świetlne od prostego dwupokojowego domu, który młody Ben dzielił z blisko dwunastoma członkami rodziny w Bostonie.

*

Pod koniec, na początku kwietnia 1790 roku, odzyskał na krótko siły, wzbudzając nadzieje, ale dwa tygodnie później ropień w płucu pękł, wypełniając je płynem. „Skutkiem był spokojny, letargiczny stan” – donosi John Jones, opiekujący się nim lekarz. Potem, 17 kwietnia o godz. 23.00, „odszedł spokojnie, zamykając tym samym długie i użyteczne życie osiemdziesięciu czterech lat i trzech miesięcy”.

Dobór słów lekarza jest ważny – nie po prostu długie życie, lecz długie i użyteczne. Użyteczność znaczyła w osiemnastym wieku bardzo dużo. Najważniejszym sprawdzianem idei, jakiejkolwiek idei, była jej użyteczność. Czy zapewniała największe szczęście największej liczbie ludzi?

Prawda jest taka, że odznaczamy się ambiwalencją w kwestii prowadzenia użytecznego życia. Twierdzimy, że dążymy do niego, narzekamy jednak, że ten i ten „po prostu nas użył”. Bycie osobą, którą inni regularnie wykorzystują, jest postrzegane jako skaza charakteru. Niewykluczone jednak, że należy to uznać za najwyższy komplement. Zamiast unikać wykorzystywania, może powinienem do tego zachęcać. Tak, proszę. Użyjcie mnie.

Użyteczność była dla Franklina szczególnie ważna. Słowo to występuje w jego autobiografii blisko trzydzieści razy. Użyteczność motywowała go. Określała. Był użytecznym drukarzem, użytecznym mężem stanu, użytecznym naukowcem, użytecznym pisarzem i użytecznym przyjacielem. I użytecznym rewolucjonistą – prawdopodobnie najbardziej użytecznym, ustępując jedynie George’owi Washingtonowi.

Czy ja jestem użyteczny? Mam wątpliwości. Kiedy porównuję się z innymi, wypadam blado. Mój ojciec był lekarzem. Ratował życie ludzkie. Moja matka była nauczycielką. Kształtowała życie młodych uczniów. Mój przyjaciel James prowadzi grupowe medytacje. Uspokaja życia. A ja? Wyskrobuję słowa na papierze, a bywają dni, że niewiele. A więc nie, nie jestem użyteczny, a już z pewnością nie porównaniu z Benjaminem Franklinem.

Świadomość ta wywołuje niejaką melancholię, która od lat spowija mnie cieniem. Ben nie doznawał takiego przygnębienia. Zachowywał optymistyczne spojrzenie i nigdy nie tracił nadziei, nawet gdy tracili ją inni. Pytany, czy coś da się zrobić albo zrobić lepiej, odpowiadał zawsze tymi samymi słowami: „A dlaczego nie, u licha?”.

Benjamin Franklin nie był pragmatykiem. Był tym, co neurobiolog David Eagleman nazywa „posybilistą”. Pragmatyk pyta: „Co możemy z tym teraz zrobić?”. Posybilista wyobraża sobie, co można zrobić w przyszłości, bez względu na to, jak nieprawdopodobne się to wydaje. Posybilista jest nieskończenie cierpliwy. Posybilista nie ustaje w wysiłkach i nigdy nie wzdycha.

Czy i we mnie może kryć się ktoś taki?ROZDZIAŁ 2
BEN NIEMOWLĘCY

Przez większość swego długiego życia Benjamin Franklin był znany jako „Dr Franklin”. Nie jest to do końca kłamstwem, ale też nie do końca prawdą. Choć okazywał głębokie zainteresowanie medycyną i odznaczał się dużą wiedzą w tej dziedzinie, nie był lekarzem. I choć czytał mnóstwo i władał kilkoma językami, nigdy nie uzyskał doktoratu ani żadnego innego stopnia naukowego, jeśli o to chodzi, nie miał nawet świadectwa ukończenia szkoły średniej. Tytuł był honorowy, nadany najpierw przez St. Andrews University w Szkocji, a później przez Uniwersytet Oksfordzki. Dr Franklin nie był „prawdziwym” doktorem.

Ja też nie jestem prawdziwym doktorem, jednak w moim gabinecie wisi dyplom z tytułem doktora honoris causa. Odznacza się eleganckim krojem czcionki i jest ozdobiony nieodzownymi średniowiecznymi motywami i odrobiną łaciny. Patrzę na ten oprawiony dyplom często, prawdopodobnie zbyt często.

Mój honorowy doktorat nie został przyznany przez Oksford ani z żaden inny uniwersytet, o jakim moglibyście słyszeć. Otrzymałem go na Uniwersytecie Wielkotyrnowskim imienia Świętych Cyryla i Metodego, drugiej pod względem prestiżu uczelni w Bułgarii. Przez cały tydzień ćwiczyłem bezustannie wargi w wymowie sylab bułgarskich, ale opanowałem je, jak i czternaście słów: „Izwienitie, no bulgarskijat mi nie e mnogo dobur, taka cze szte gavoryana anglijskij”, czyli „Proszę mi wybaczyć, ale mój bułgarski nie jest najlepszy, więc będę mówił po angielsku”.

To właśnie oświadczyłem widowni składającej się z kilkudziesięciu pracowników kadry naukowej, studentów i dziennikarzy, którzy zgromadzili się pewnego wiosennego dnia w auli uniwersyteckiej. Nigdy nie zapomnę tej chwili. Odziany w czarno-fioletową togę, ściskając w ręku dyplom niczym talizman, doświadczyłem tego samego, co, jak sobie wyobrażałem, doświadczał Franklin, kiedy otrzymywał jeden ze swych honorowych doktoratów: mariażu dumy i potwierdzenia wartości, przetkanego drobinkami zakłopotania. Czy na to zasługuję? Czy na to zapracowałem?

Głównie odczuwałem ulgę. Dobrzy ludzie z Wielkiego Tarnowa zdjęli z moich barków wielki i przygniatający ciężar. W przeciwieństwie do żony i kilkorga przyjaciół nie uczęszczałem na jeden z ośmiu uniwersytetów w Stanach Zjednoczonych, uznawanych za najlepsze na świecie. Byłem leniwym, niezaangażowanym studentem. Bez szans na stypendium podyplomowe, pracowałem w trasie. Przenosząc się z jednego miejsca w drugie, byłem niepoprawnym wędrowcem i bezkompromisowym neurotykiem. A teraz byłem też doktorem i miałem dowód w postaci dokumentu.

Doznaję nawracającej fantazji. Siedzę w samolocie – w pierwszej klasie, oczywiście (to fantazja, podkreślam) – sącząc Krwawą Mary i pogryzając podgrzane orzechy, gdy z głośnika dobiega głos stewardesy.

– Proszę o uwagę. Czy na pokładzie znajduje się doktor? Jeśli tak, proszę wcisnąć guzik przy fotelu.

Wciskam go, a stewardesa spieszy do mnie.

– Jest pan doktorem?

– No cóż, jestem, choć formalnie to doktorat honorowy, przyznany przez drugi pod względem prestiżu uniwersytet w Bułgarii. W czym mogę pomóc?

Mam pewną teorię. Każdy jest gdzieś sławny. Benjamin Franklin i Jerry Lewis cieszyli się większą sławą we Francji niż w Ameryce. Niemcy wielbią Davida Hasselhoffa. Dzięki łutowi szczęścia trafiła mi się Bułgaria.

Bułgarzy mnie kochają. Kochają mnie nawet bardziej niż Michaela Boltona, co znaczy, że kochają mnie niebywale. Kiedy odwiedziłem Sofię, zobaczyłem na ulicy wysoki na osiem pięter billboard z wypłowiałym wizerunkiem wspomnianej ikony popu. Mają tam takie powiedzenie: „Gwiazdy rocka wschodzą na Zachodzie i zachodzą na Wschodzie”.

Nie bardzo wiem, dlaczego Bułgarzy mnie kochają, kiedy, prawdę powiedziawszy, bywają dni, gdy nie kocham samego siebie. Teraz, kiedy o tym myślę, może chodzi właśnie o to. Bułgarzy zaliczają się do najmniej szczęśliwych ludzi na świecie, więc niewykluczone, że ujmuje ich moja kłapouchowata wrażliwość rodem z Kubusia Puchatka. A może przemawia do nich mój czarny humor. Tak czy inaczej, nie narzekam. Spontaniczne względy to dar, a jak wszystkie dary nie powinien być kwestionowany. Jest to lekcja, której Franklin nauczył się w swym życiu bardzo wcześnie.

*

Myślę o edukacji „Dr.” Franklina, spacerując ulicami starego Bostonu w pewien dzień stycznia, zimny i deszczowy. W głowie tkwi mi cel mojej wędrówki. To krótki spacer z mojego hotelu, zaledwie pięć minut, ale po drodze wpadam na Bena dwukrotnie. Mijam Franklin Street (każdy z pięćdziesięciu stanów ma przynajmniej jedną), a potem billboard z jego korpulentnym wizerunkiem, tym samym, który widnieje na studolarowym banknocie. „Benjamin Meet Blockchain” – głosi. Sugestia reklamy: Franklin aprobowałby technologię blockchain, kryptowaluty i inne finansowe czary-mary, spreparowane w jakimś wieżowcu przy Wall Street czy w willi na Bahamach. Nie jestem wcale tego pewien. Ben uwielbiał innowacyjne technologie, ale tylko użyteczne, te zaś „wynalazki” nie spełniają owego warunku.

Docieram do wyznaczonego celu: dom nr 17 przy Milk Street. To pięciopiętrowy budynek z cegły, podobnie jak kilkadziesiąt innych pobliżu, ten jednak – czy też, ściślej, ta lokalizacja – odznacza się szczególnością. Podnoszę wzrok i widzę Bena wciśniętego między gabinet dentystyczny a punkt wydawania marihuany, Cannabist („Jak się chcesz dzisiaj poczuć?” – widnieje na wystawie). Jest usadowiony nad oknem pierwszego piętra, zastanawiając się, jak, u diabła, się tu dostał i dlaczego dobrzy ludzie w Cannabist nie poczęstują go od czasu do czasu darmową działką.

Niewielkie popiersie, tak dyskretne, że prawdopodobnie nikt prócz mnie go nie dostrzega, wyznacza miejsce, w którym Franklin urodził się 17 stycznia 1706 roku, niespełna sto lat po śmierci Szekspira i tylko trzynaście lat po niesławnych procesach czarownic z Salem. Ben Niemowlęcy zjawił się w samą porę, by być świadkiem świtu nowej ery, epoki oświecenia. Stare przesądy wymierały, wypierane przez bardziej racjonalny i pełny nadziei światopogląd. Franklin urodził się w odpowiednim czasie, choć nie do końca w odpowiednim miejscu, niedopatrzenie, które młody Ben z czasem skoryguje. Ale nie teraz, jeszcze nie. Boston nie skończył z Benem, a on nie skończył z Bostonem.

Dom, ten, w którym Franklin przyszedł na świat, od dawna nie istnieje. Spłonął doszczętnie w roku 1810, ale szczęśliwym zrządzeniem losu jakiś sąsiad narysował go krótko przed pożarem. Wyjmuję z plecaka kopię rysunku i widzę prostą, jednopiętrową chatę z oszalowaniem od frontu i dużym, surowym gontem po bokach. Miejsca w środku było niewiele, tylko jeden pokój na parterze i to samo na górze. Dwa okna wychodziły na ulicę, a inne na niewielkie podwórze i ogród na tyłach.

Odrywam wzrok od rysunku i patrzę w głąb Milk Street z dwudziestego pierwszego wieku. Widzę kawiarnię z rodzaju tych, w których nikt nie mówiłby, że coś jest cool, chyba że miałby na myśli pogodę. Kawiarni w czasach Franklina też było mnóstwo, choć mniej rzemieślniczych. Obok kawiarni znajduje się Sulgrave News, niewielki sklep, gdzie sprzedają losy loterii i wysokooktanowe energetyki, ale nie gazety czy magazyny. Ben opłakiwałby bez wątpienia powolną śmierć druku. Farbę drukarską miał we krwi.

Obok kiosku z prasą, który nie jest kioskiem z prasą, stoi kościół, który nie jest kościołem. To solidny, ceglany budynek z zielonymi wieżycami i łukowatymi oknami w białych ramach. Purytanie nie uważali fizycznego budynku, w którym zbierali się ludzie w celu modlitwy, za kościół. „Kościół” to było zgromadzenie wiernych, lud. Kiedy nie gromadzili się w tych budynkach – zwanych salami spotkań – użyczali tej przestrzeni innym, przypuszczalnie na śluby i bar micwy.

Założony w roku 1669, nie-kościół Old South był odważnym przedsięwzięciem, odszczepieńcem nie-kościoła North o bardziej ustalonej pozycji, tego purytańskiego zgromadzenia, najwidoczniej zbyt purytańskiego dla ludzi pokroju Josiaha Franklina, ojca Bena, i wielu innych Bostończyków. To właśnie w Old South Church zbierali się bostońscy intelektualiści. Mógł to być tylko budynek w przekonaniu purytanów, ale jaki budynek! To właśnie tu jeden z sędziów nadzorujących procesy czarownic z Salem przepraszał publicznie, biorąc na siebie „ciężar winy i wstydu”. To tutaj modliła się Phillis Wheatley, pierwsza będąca niewolnicą afroamerykańska poetka. To tutaj Samuel Adams i inni członkowie tajnego stowarzyszenia Synowie Wolności planowali protest polityczny zwany herbatką bostońską.

I to tutaj został ochrzczony niemowlęcy Ben Franklin. Ceremonii dokonał wielebny Samuel Willard. Był dobrym, życzliwym człowiekiem, przyjacielem Franklinów. Spryskując lodowatą wodą główkę nowo narodzonego, duchowny wyrecytował błogosławieństwo purytańskie: „W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego… znak i pieczęć przymierza łaski”. Słowa te, pośród tych pierwszych, jakie Franklin usłyszał, miały wyznaczać życie pobożnego chrześcijanina, purytanina. Ben był dziesiątym synem Josiaha Franklina, ten zaś zamierzał skłonić go ku „służbie Kościołowi”. Młody Ben miał zostać duchownym.

Dzisiaj Old South Meeting Hall to niewielkie muzeum. Wchodzę do środka i obejmuję wzrokiem drewniane krokwie i starannie ustawione ławki. Gablota zawiera kartę z układem miejsc siedzących. Nachylam się, by odczytać drobny druk. Jest: „Franklin”. Miejsca nie były złe – nie w pierwszym rzędzie, ale też nie z dala od sceny. Josiah Franklin był prostym handlowcem, wytwórcą mydła i świec. Jak ten „skórzany fartuch” – tak nazywano robotników fizycznych – zdołał zapewnić sobie równie dobre miejsca?

– Niewykluczone, że dostarczał kościołowi świece – sugeruje Delaney, przyjaźnie nastawiony przewodnik.

– Handel wymienny? – pytam.

– Właśnie.

To z pewnością możliwe. Bostończycy uwielbiali handel wymienny; przysługa za przysługę. Jest jednak inne, szlachetniejsze wyjaśnienie. Josiah Franklin może i był ubogim człowiekiem, ale jednocześnie odznaczał się bogactwem charakteru i cieszył dobrą reputacją. Ludzie z miasta przychodzili do starszego Franklina, by udzielał im rad i rozsądzał spory. W Bostonie, nie jak w Anglii, wytwórca świec był szanowany za takie cechy i mógł odgrywać jakąś rolę w życiu politycznym. „Osobiste cnoty zapewniały publiczne stanowisko”, jak wyraził się jeden z historyków.

Pokonuję kilka przecznic w drodze z Old South Meetenig Hall do Granary Burying Ground – cmentarza. Zaczął padać lekki śnieżek, pokrywając nagrobki cieniutką warstwą białego puchu. Cmentarze zawsze wyglądają wtedy lepiej. Jest tu pochowanych wielu luminarzy z czasów amerykańskiej rewolucji: Paul Revere, John Hancock, Samuel Adams. Miejsca ich spoczynku wyznaczają proste nagrobki. Nie można powiedzieć tego samego o strzelistym, fallicznym obelisku pośrodku cmentarza. Widnieje na nim nazwisko FRANKLIN.

Jest to osobliwie ostentacyjny pomnik w przypadku rodziców Bena, ludzi, którzy wedle wszelkich relacji byli powściągliwi i skromni. Ben wspomina swego ojca jako mądrego i łagodnego człowieka, który pełnił swój urząd sprawiedliwie (miał jednak znacznie mniej do powiedzenia o matce, zauważając jedynie, że była „dyskretną i cnotliwą kobietą”). Kiedy młodego Bena i jego przyjaciół przyłapano na kradzieży kamieni z miejsca jakiejś budowy, Josiah Franklin nie „skarcił” (czytaj: „wychłostał”) młodego Bena, jak uczynili pozostali ojcowie ze swoimi synami, tylko udzielił mu pamiętnej lekcji, że „nic nie może być użyteczne, co nie jest uczciwe”. Znowu to słowo: użyteczne. Uświadamiam sobie, że pasja, z jaką Franklin je traktował, narodziła się nie w adoptowanym mieście Filadelfia, ale właśnie tutaj, w miejscu jego narodzin.

Pokonuję kilka stopni prowadzących do płyty obelisku i dostrzegam, że, jak często dzieje się to w miejscach pielgrzymek związanych z Franklinem, ludzie zostawili tu jednocentówki i kilka ćwierćdolarówek, choć ani jednego studolarowego banknotu. To wzruszające i zrozumiałe, jak przypuszczam, ale niejako pomija cel życia Benjamina Franklina i jego rodziców, których nagrobek widnieje teraz przede mną wraz ze słowami napisanymi przez ich syna.

Josiah Franklin i Abiach, jego żona,

Spoczywają tutaj.

Przeżyli w związku małżeńskim pięćdziesiąt pięć lat. Bez majątku ani stanowiska płatnego, nieustanną pracą i przemysłem, z błogosławieństwem bożym, utrzymywali dostatnio liczną rodzinę.

Następnie Ben sugeruje, że życie jego rodziców było nie tylko długie, ale też użyteczne, wzór dla ludzi niezamożnych:

Niech cię ich los, przechodniu,

zachęca do pracowitości w zawodzie i ufania woli Opatrzności.

Rozumiem wzmiankę o pracowitości. To cały Franklin w czystej postaci. Właśnie dzięki wytrwałemu i skupionemu na celu wysiłkowi osiągamy powodzenie. Ale jego przestroga, by „ufać woli Opatrzności” zadziwia mnie. Nie był człowiekiem, który liczyłby na kaprysy przypadku. „Kto żyje nadzieją, umrze głodny”, powiedział kiedyś. Czy ten ukłon w stronę Opatrzności był gestem szacunku wobec jego pobożnego ojca – czy też czymś innym? Trudno zaprzeczyć, że zdarzały mu się pomyślne okazje, łącznie z tą, która się trafiła na długo przed jego narodzinami.

Kiedy Josiah Franklin przybył w roku 1683 do Bostonu, był jeszcze jednym religijnym dysydentem, pragnącym zacząć od nowa w „mieście na wzgórzu” Johna Winthropa. W Anglii Josiah uprawiał z powodzeniem zawód farbiarza, ale w Bostonie nie było przemysłu tekstylnego, a więc i zapotrzebowania na takie umiejętności, więc się przebranżowił i nauczył nowego fachu: łojowego. Był czymś w rodzaju alchemika przerabiającego łój zwierzęcy w użyteczne produkty, takie jak mydło i świece. Jego najmłodszy syn miał w przyszłości uprawiać własną alchemię, przemieniając teorie, naukowe i polityczne, w użyteczne wynalazki i działania praktyczne.

Ojciec Bena był silny i atletycznie zbudowany. I światły. Potrafił „pięknie rysować”, jak wspomina Franklin, i miał „czysty i przyjemny głos”. Grał na skrzypcach. Jako człowiek pobożny często cytował swoim dzieciom Pismo Święte, zwłaszcza słowa Salomona z Księgi Przysłów: „Widzisz biegłego w swoim zawodzie? Będzie on stał przed obliczem królów”. Josiah nigdy prawdopodobnie sobie nie wyobrażał, że jego najmłodszy syn stanie pewnego dnia przed czterema królami, a z piątym będzie jadł obiad.

Josiah Franklin był wzorem rzetelności i umiaru, cech, które Ben miał po nim odziedziczyć. Podobnie jak ojciec, potrafił być przyjacielski, nawet serdeczny, ale zawsze odznaczał się jakąś odrębnością i wyniosłością. Zabezpieczał się? – zadaję sobie pytanie. Bał się zbytniego zbliżenia do ludzi i doznania w konsekwencji krzywdy? To powszechny mechanizm obronny, tak jak i teraz. Mój własny ojciec opanował go do perfekcji. Jeśli uważał, że ktoś go uraził, albo tak mu się właśnie zdawało, skreślał tę osobę natychmiast i na zawsze. Nie miał zbyt wielu przyjaciół. Tak bardzo był zdeterminowany, by się chronić, że wyrzekł się jakichkolwiek zażyłości, zapominając, że nawet najbardziej lękliwy żółw od czasu do czas, wysuwa głowę spod skorupy.

Odziedziczyłem ojcowską awersję do konfrontacji i unikam ich, kiedy tylko jest to możliwe. Nie ma znaczenia, czy chodzi o jakiś poważny, czy drobny konflikt; jeśli już, to najbardziej irytują mnie towarzyszące życiu słowne przepychanki. Konfrontacja – domniemana konfrontacja – z pracownikiem lotniska czy baristą wpędza mnie w długotrwały dołek. Nie wiem dlaczego, a lata terapii i biblioteka poradników rzuciły niewiele światła na moją przypadłość. Wiem, że unikanie konfliktów ma swoją cenę, tę, którą jestem gotów zapłacić. Ostatecznie, kto ma ochotę pakować się w kłótnię czy, gorzej, w rozróbę? Martwię się jednak, że mogę skończyć tak jak mój ojciec: bezpieczny, ale pozbawiony przyjaciół.

Franklin też nie znosił bezpośredniej konfrontacji, ale tu nasze drogi wyraźnie się rozchodzą. Wykorzystuję ukrytą wrogość osobnika pasywno-agresywnego, kipię w milczeniu i mam nadzieję, że mój adwersarz dostrzeże źródło tego cichego gniewu. To nieudolna taktyka. Konflikt niezauważony jest konfliktem nierozwiązanym. Franklin stosował inne podejście.

Uświadomił sobie w młodym wieku, że bycie „impertynenckim i prowokującym”, jak się wyraził, zaprowadzi go donikąd, więc złagodził swój język i przyjął strategię „umiarkowanego niedowierzania”. Odrzucił określone wyrażenia, takie jak „z pewnością” i „bez wątpienia”, a zamiast nich stosował łagodniejsze, na przykład „zdaje mi się”, „mam wrażenie” albo „wyobrażam sobie, że jest tak a tak”. W ten sposób przedstawiał swój punkt widzenia, nie zrażając przy tym rozmówcy. Może łagodniejszy język też by się sprawdził w moim przypadku i pomógł przezwyciężyć tę moją awersję do konfliktu. „Tak mi się zdaje”, Ben.

*

Boston Franklina, o ośmiotysięcznej populacji, przypominał bardziej mieścinę niż miasto i stanowił kolonialną placówkę, usadowioną gdzieś na krawędzi imperium brytyjskiego. Odległość jest jednak błogosławieństwem i zarazem przekleństwem. Niektóre z największych postępów epoki w nauce i rządzeniu dokonały się nie w Londynie, lecz w dalekiej Ameryce. Wystarczy wspomnieć o okręcie podwodnym Davida Bushnella, nazwanym „Żółw”, czy odziarniarce bawełny Eliego Whitneya. Postępy czynione nie pomimo dystansu od statku-bazy, ale właśnie z jego powodu. Odległość jest wyzwalająca, o czym może zaświadczyć każdy nastolatek, który odbywa swą pierwszą podróż bez rodziców.

Boston był wciśniętym w niewielki półwysep miastem jaskrawo pomalowanych domów i narażonym na niebezpieczeństwa i kaprysy morza. Życia było ciężkie. Środkiem ulic biegły otwarte kanały ściekowe. W czasie długich zim brakowało opału i świeżej wody. Epidemie, takie jak ospa, pojawiały się z przerażającą regularnością. Jedno na czworo nowo narodzonych dzieci umierało w ciągu zaledwie kilku dni.

Zakładając, że człowiek przeżył wiek niemowlęcy, wciąż był narażony na różne zagrożenia. Co kilka tygodni lokalna gazeta donosiła o najazdach ze strony rdzennych Amerykanów. Szerzyło się piractwo i często zdarzały się publiczne egzekucje schwytanych korsarzy. Większość Brytyjczyków myślała o Bostonie jako dzikim i niebezpiecznym miejscu, jeśli w ogóle o nim myślała. W wykazie rachunkowym imperium brytyjskiego Boston był błędem zaokrąglenia.

Odznaczał się jednak wysokim poziomem edukacji. Umiejętność czytania i pisania posiadało 98 procent mężczyzn i 62 procent kobiet. A Boston, choć mały, wciąż był większy od Nowego Jorku albo Filadelfii. Archetyp zadufanego „bostońskiego bramina” już się kształtował, a ten kształt przywodził na myśl osobę Johna Adamsa. Pisząc w swoim dzienniku krótko po odwiedzinach w Filadelfii, grubo przesadził z wyjątkowością Bostonu: „Pod względem moralnym nasi ludzie są o wiele lepsi, grzeczniejsi i sympatyczniejsi… nasz język jest lepszy, mieszkańcy są przystojniejsi, nasz duch jest większy, prawa mądrzejsze, religia wyższa, edukacja lepsza. Prześcigamy ich pod każdym względem”.

Adams miał rację przynajmniej w jednym: Boston nie był zwyczajnym miastem. Podobnie jak Blues Brothers, realizował misję daną od Boga. Założony przez purytanów w roku 1630, stanowił biblijną wspólnotę, gdzie Bóg i naród były ze sobą splecione. Na ulicach słyszało się, prócz pogawędek o pogodzie i miejscowych plotek, to powszechne pytanie: „Jesteś zbawiony?”. Bostończycy przestrzegali rygorystycznie zakazu pracy w niedzielę. Jedynym uznawanym wyznaniem był purytański kongregacjonalizm Nowej Anglii. Władze Massachusetts prześladowały kwakrów i inne sekty. Boston początków osiemnastego wieku nie był może do końca teokracją, ale niewiele mu brakowało.

Pomimo religijnego fanatyzmu społeczeństwo bostońskie było elastyczne, przynajmniej jeśli chodzi o wybór profesji. Dopóki nie obraziło się będącego u władzy duchowieństwa, można było w większym lub mniejszym stopniu robić, co się komu podoba. Bostończycy otwierali biznesy. Publikowali książki, a zadziwiająco wielu decydowało się przyłączyć do rdzennych Amerykanów, porzucając całkowicie miasto na rzecz bardziej bukolicznego życia.

Piękno tamtego czasu i miejsca polega na tym, że nikt nie musiał wybierać jednego zawodu. Był to wiek karier wyrażanych łącznikiem. Boston był zamieszkany przez lekarzy-farmerów, prawników-poetów, kaznodziei-naukowców i drukarzy-dziennikarzy. Takie hybrydowe życia dało się prowadzić w stopniu znacznie większym, niż jest to możliwe dzisiaj.

Powód, dla którego ludzie mogli doskonalić się w więcej niż jednym fachu: było mniej do doskonalenia. Osiemnaste stulecie to prawdopodobnie ostatni czas w dziejach ludzkości, kiedy ktoś mógł dowiedzieć się wszystkiego, co było znane już wcześniej. Wiedza specjalistyczna ma swoje plusy, ale ma też minusy, ja w każdym razie opłakuję przeminięcie karier z łącznikiem. Nie miałbym nic przeciwko temu, by wykonywać zawód fryzjera-fizyka albo może didżeja-doktora. Myślę, że chyba dlatego zostałem dziennikarzem. Ta profesja umożliwiła mi próbne wcielenia w różne persony. Chodząc przez cały dzień niczym cień za pilotem samolotu pasażerskiego, byłem przez jeden dzień tymże pilotem, to samo mogę powiedzieć też o strażakach i pracownikach Wall Street.

Boston, miasto kupców i robotników wykwalifikowanych, importowało bardzo dużo towarów z Anglii, łącznie z niebezpiecznymi ideami, takimi, jakie głosił John Locke, ideologiczny ojciec chrzestny rewolucji amerykańskiej. Boston Franklina nie był jeszcze buntowniczym siedliskiem Samuela Adamsa i Synów Wolności, ale zalążki rebelii już kiełkowały. Bostończycy regularnie ignorowali Akty nawigacyjne, które w naturalny sposób faworyzowały Wielką Brytanię.

Boston może i był miastem purytańskim, ale nie oznacza to, że był jednocześnie pozbawiony radości. Ludzie wiedzieli, jak się bawić (zakładając, że nie przypadała akurat niedziela, oczywiście). „ ubierali się tak elegancko, jak pozwalały im na to zasoby finansowe, pomimo »obiekcji« ich pastorów”, piszą historyczki Claude-Anne Lopez i Eugenia Herbert, odnotowując, że ludzie także „pili ochoczo: cydr w przypadku biednych, rum w przypadku lepiej sytuowanych, wino importowane w przypadku bogatych”. Obok domu Franklina znajdowała się najbardziej znana w mieście tawerna, Zielony Smok, a za rogiem dom publiczny prowadzony przez kobietę o przydomku Mała Cnotka Rozkoszy, co, jak przypuszczam, jest idealnym mianem dla purytańskiej burdelmamy.

To owa elastyczna i płynna natura kolonialnego Bostonu umożliwiała młodemu Benowi nadać swej tożsamości nowe i niezwykłe kształty. Od najwcześniejszych lat odrzucał wszelkie możliwości, jakie mu oferowano. Zamawiał potrawy nieuwzględnione w menu. Co więcej, tworzył menu własne, na intelektualny użytek przyszłych pokoleń. Nie byłoby to możliwe, gdyby jego ojciec nie podjął ogromnego ryzyka i nie pożeglował ku nieznanym lądom.

*

Zaczynam doceniać zwartość, ludzką skalę starego Bostonu. Wszędzie można dotrzeć na piechotę w ciągu dziesięciu minut, a cmentarz dzieli od School Street krótki spacerek. Tutaj znajduję kolejną wersję Bena Franklina, tym razem w brązie. Trzyma kapelusz w jednym ręku, w drugim laskę, i wygląda bardziej królewsko niż w rzeczywistości. Jego spojrzenie jest skierowane nieco w dół, ku… czemuś. Podążając za jego wzrokiem, dostrzegam barwną mozaikę na chodniku. Ułożona w roku 1983, jest starta po czterdziestu latach deptania przez niezliczone buty, ale pozostaje wciąż jasna i czytelna.

Ułożona na wzór pola do gry w klasy, przedstawia dzieci oddające się typowym dla swego wieku zabawom: puszczaniu latawców, skakaniu na skakance, grze szklanymi kulkami, robieniu gwiazdy, zwisaniu z drzewa, rysowaniu. Mozaika wyznacza pierwotną lokalizację Boston Latin School. Założona w roku 1653, jest najstarszą publiczną szkołą w Ameryce. Młody Ben był jednym z jej uczniów. Przez jakiś czas.

Patrzę na dewizę szkoły, wyrażoną oczywiście po łacinie: „Labor Omnia Vincit. Omnibus opportunitas” – „Praca wszystko zwycięża. Szansa dla wszystkich”. Opinia, którą Franklin, nawet ośmioletni, podzielał. Ciężka praca stanowiła jego przepustkę do lepszego świata.

Franklin, dobry uczeń, zaliczał się do najlepszych, nawet ich przewyższał. Wedle wszelkich relacji ten okres w życiu Bena można uznać za szczęśliwy. Budynek szkolny był widny i przewiewny i gdy otwierano okna w ciepłe wiosenne dni, uczniowie słyszeli gwar docierający z pobliskiego nabrzeża. Boston Latin School zapewniała najlepsze średnie wykształcenie w koloniach.

Program zajęć był ambitny, ale Ben radził sobie z nim bez trudu. Niebawem mógł się pochwalić profesjonalnymi dokonaniami, jak na przykład tłumaczeniem bajek Ezopa na łacinę. W przypadku większości uczniów wywodzących się z bardziej uprzywilejowanych środowisk niż Ben kolejnym krokiem był Harvard, a potem, najprawdopodobniej, kariera duchownego.

Ale zaledwie po roku ojciec Bena zabrał swego syna z tej prestiżowej Latin School i zapisał do znacznie mniej szacownej szkoły, gdzie przedmioty obejmowały naukę tańca, haftu, gry na skrzypcach i flecie, a także „szycie angielskich i francuskich kołder”. Po roku Josiah Franklin zabrał syna także i z tej szkoły, kładąc tym samym kres formalnej edukacji Benjamina. Chłopiec miał wtedy dziesięć lat.

Musiało to boleć. Poniekąd zakosztowanie nauki szkolnej było gorsze niż jej całkowity brak. Uraczono Bena perspektywą życia przepojonego wiedzą, a potem pozbawiono go gwałtownie owej perspektywy. Dlaczego Josiah Franklin odmówił najmłodszemu synowi dalszej edukacji?

Tradycyjne wyjaśnienie, przekazane też przez samego Franklina, sprowadza się do tego, że ojca nie było stać na naukę syna. Jednak hipoteza ta nie może się ostać. W Latin School nie wymagano czesnego, a inne wydatki (kilka szylingów na opał) były minimalne. Ojciec Bena mógł pozwolić sobie na pozostawienie syna w szkole. To nie pieniądze, lecz wiara – a konkretnie jej brak w przypadku Bena – stanowiła problem.

Już od najmłodszych lat Franklin był sceptykiem. „Zacząłem wątpić w samo Objawienie”, wspominał. Miał też skłonność do strojenia sobie dobrotliwych żartów z tradycji religijnych. Pewnego dnia, kiedy ojciec znów odmawiał modlitwę przed kolejnym posiłkiem czerpanym z dużej beczki przy stole, Ben wyraził sugestię: „Myślę, ojcze, że gdybyś odmówił modlitwę od razu nad całą beczką, byłaby to wielka oszczędność czasu”. Josiah Franklin wiedział, że kler nigdy nie przyjmie do swego grona przemądrzałego sceptyka jak Ben. Zapewnienie mu edukacji, tak związanej z duchowieństwem, wydawało się bezcelowe.

Poroniona edukacja Franklina – znacznie uboższa niż w przypadku większości innych założycieli – wyjaśnia bardzo dużo. Wyjaśnia głęboki uraz, równie uciążliwy jak mój. Wyjaśnia, dlaczego potępiał publicznie nadmierne używanie łaciny i greki, „szarlatanerię literatury” w programach nauczania. Wyjaśnia jego alergię na najdrobniejszy przejaw snobizmu. Przede wszystkim zaś wyjaśnia jego bystry i przedsiębiorczy umysł. Decyzja Josiaha Franklina, by zabrać młodego Bena ze szkoły, wydaje się z perspektywy czasu najlepszą rzeczą, jaka przytrafiła się chłopcu. „Ufanie woli Opatrzności”.

Życie można zrozumieć, patrząc nań tylko wstecz. Żyć jednak trzeba naprzód, jak zauważył duński filozof Kierkegaard. Może ufalibyśmy Opatrzności bardziej, gdybyśmy mogli obserwować nasze życie od końca, jak robimy to z oglądanym w domu filmem, który cofamy. Może Opatrzność zawsze działa na naszą korzyść, ale przebywamy zbyt blisko, by to docenić. Dopiero czas zapewnia dystans, jakiego potrzebujemy, by podziwiać jej rzemiosło.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: