Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Berdo - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 lutego 2020
Ebook
32,99 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,99

Berdo - ebook

Radek mieszka z ojcem w dzikich Bieszczadach. Dorasta wśród surowej przyrody, potrzebuje czułości, której Berdo nawet nie stara się mu dać. Chłopiec w ulubionym szkicowniku rysuje wilki. Gdy pierwszy raz widzi, jak ojciec zabija zwierzę, jego świat rozpada się na kawałki.

Czy da się kochać człowieka, którego ręce splamione są krwią?

Berdo jest kłusownikiem. Nie miał wyboru. Gdy dostaje zlecenie na dwa wilki, przyjmuje ofertę bez cienia emocji, jak każde inne; miał ich zresztą wiele. Tym razem jednak nic nie idzie jak powinno. Niebezpieczeństwo wisi w powietrzu, czas ucieka, a decyzje, które Berdo podejmie, rozedrą serce wrażliwego sześciolatka, zmienią życie ojca i syna.

Czy jesteś gotów wybaczyć przestępcy i ukryć go przed sprawiedliwością?

"Berdo" to uniwersalna opowieść o relacjach z naturą, której jesteśmy częścią.

Poruszająca historia szorstkiego ojcostwa, przyspieszonego dorastania, podróży przez mroczny las. Zarówno prawdziwy, jak i symboliczny.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7225-5
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

| ROZDZIAŁ PIERWSZY |

Kiedy Radek skończył dwa lata, Berdo poszedł na dziwki po raz ostatni. Właśnie do tej blondyny, której przyglądał się teraz beznamiętnie znad pełnego kufla, zaskoczony własną obojętnością. Żadnego pożądania, nawet ukłucia, nic, mimo że rozcięcie sukienki odsłaniało tyle, ile trzeba, tak jak lubił – nie dużo, wulgarnie, lecz w sam raz, by pobudzić wyobraźnię. Teraz jednak był przykładnym ojcem własnego syna. Na samą myśl parsknął, aż piwna piana wylądowała na kontuarze. Musiał przyznać, że gówno się znał na rodzicielstwie. Potrafił skłusować i sprawić wilka, ale wychowanie dzieciaka przekraczało jego umiejętności. Spojrzał znów na drugi koniec baru, gdzie otulona papierosowym dymem niby radioaktywnym wyziewem znad moczarów siedziała blondyna. Jak miała na imię – nie pamiętał. Nie była jak Iza. Żadna z nich nie była jak Iza.

Pociągnął łyk piwa i otarł wargi wierzchem dłoni. Szczurek znowu się spóźniał. Berdo siedział przy ścianie, tyłem do drzwi wejściowych, które skrzypiały raz po raz; ktoś wchodził i wychodził mniej lub bardziej chwiejnym krokiem, z większą lub mniejszą gracją. Jak zwykle o tej porze Komora Zakapiora budziła się z dziennego letargu do wieczornego życia. Wreszcie wśród pobrzękiwania szklanek usłyszał kroki Szczurka. Charakterystyczne szuranie nogami, jakby Szczurek nie potrafił oderwać stóp od ziemi albo nosił buty za duże o pięć rozmiarów. Poznałby ten krok zawsze i wszędzie, nie musiał się nawet odwracać.

– Zaczynasz mnie wkurwiać. Kocury ci zżarły zegarek? – Berdo uśmiechnął się paskudnie, zadowolony z celnego strzału, a kiedy Szczurek kazał mu się odpieprzyć, niemal ryknął śmiechem do kufla, aż zęby zadzwoniły o grube szkło. Stwierdził, że nic się nie zmieniło. Ten facet o posturze niedźwiedzia, z głosem piskliwym jak u gryzonia i dziwnie delikatną, niemal chłopięcą twarzą, budził respekt, dopóki się nie odezwał.

Szczurek skinął na barmana i uniósł dwa palce, jak uczeń, który zgłasza się do odpowiedzi, ale nie jest pewien, czy to dobry pomysł. Chwilę później trzymał pełny kufel w każdej dłoni.

– To długo nie potrwa. – Berdo pstryknął palcem w tekturową podstawkę tak, żeby zawirowała po kontuarze i uderzyła Szczurka w dłoń. – Jedno by ci wystarczyło.

Szczurek zignorował zaczepkę.

– Nie spieszy mi się.

– A mnie tak. – Berdo upił kilka łyków piwa. – Co ma być?

Kątem oka zauważył, że blondyna idzie ku wyjściu, trzymając pod rękę jakiegoś faceta. Berdo uśmiechnął się pod nosem, ale gdy spojrzała na niego ponad ramieniem i posłała mu całusa, nie zareagował.

– Dwa wilki – powiedział Szczurek. – Skóry i czaszki.

Berdo długo milczał. Przygryzł dolną wargę. Już dawno przestał się zastanawiać nad tym, po co komuś takie czy inne trofea. Wolał nie wiedzieć. Ostatecznie, póki robił swoje, nic mu do tego, a im więcej popaprańców o osobliwym hobby albo neopogańskich świrów, tym lepiej dla niego.

– Trzy tysiące. Połowa płatna od razu, jak ostatnio.

Szczurek wyprostował się gwałtownie.

– Posrało cię!?

Kilka osób popatrzyło w ich kierunku. Berdo przeprosił w imieniu swoim i „kolegi”, a potem nieco ściszył głos.

– Czasy się zmieniły. Ryzyko wzrosło, ceny też.

– Co ty nie powiesz…

– Właśnie. Więc pomyśl, zanim coś palniesz. I tak wiem, że wydębisz od gościa z osiem patoli. Jak wtedy za poroże jelenia giganta i skórę wilka ze świerzbem.

Szczurek uniósł dłoń i stuknął paznokciem w wiklinowy klosz lampy wiszącej nad barem.

– Pośrednik też człowiek. – Roześmiał się. – Niestety, Berdo, to nie ten typ. Popierdoleniec, a do tego patriota, ale nie debil.

– Skoro patriota, to da cztery.

– Chyba nie zrozumiałeś. – Szczurek pochylił się w jego stronę. Wykonał dłonią ruch, jakby chciał zetrzeć z ust nieistniejącą pianę albo wygładzić idealnie przystrzyżoną brodę, której nie nosił. – Facet to trochę świr, ale potrafi liczyć.

Berdo na moment zakrył usta, by nie parsknąć śmiechem. Nim się odezwał, udał jeszcze, że kaszle w zwiniętą dłoń.

– To wyjaśnia „popierdoleńca” i „niedebila”. A „patriota”?

Szczurek milczał. Poprawił się na krześle i spojrzał na niego spode łba. Ledwie zauważalny ruch gałek ocznych.

– No to cztery tysiące. – Berdo odchylił się i upił łyk piwa. Na kontuarze pozostał mokry okrąg, więc odstawił kufel idealnie w to samo miejsce.

Szczurkowi drgnął mięsień w policzku. Dopił duszkiem pierwsze piwo i huknął szkłem o ladę.

– W takim razie zrobimy inaczej. Dostaniesz te cztery tysiące, ale do dwóch wilków dorzucisz jeszcze niedźwiedzia.

Berdo się roześmiał.

– Teraz to dowaliłeś.

Szczurek nie odpowiedział. Sięgnął tylko po drugie piwo i Berdo zrozumiał, że mówił poważnie.

– Na pewno nie za cztery tysiące. Na misia nie mam sprzętu, a z gołymi rękami polować nie pójdę. Poza tym jakakolwiek giwera odpada. Musi być po cichu. Osiem tysięcy.

– Nudzisz mnie, Berdo.

– Osiem.

– Chyba jednak zmienię lokal. – Szczurek podniósł się z miejsca. – To na razie.

Berdo zagryzł wargi. Obracał kufel w rękach i obserwował, jak w załamaniach szkła odbija się światło. Dałby sobie uciąć głowę, że Szczurek nigdzie się nie wybiera, choć nie wykluczał, że drań mógłby sobie pójść z czystej złośliwości.

– Dobra – mruknął, a Szczurek usiadł z powrotem, uśmiechając się w sposób, którego Berdo nie znosił. – Niech będzie; niedźwiedź i dwa wilki za siedem tysięcy.

– Za pięć.

– Gówno – mruknął Berdo. Chciał powiedzieć Szczurkowi, żeby pocałował się w dupę, ale zrezygnował, bo przez uchylone okno, wraz z podmuchem lipcowego wiatru, do Komory Zakapiora wtargnęła melodia kolędy wyśpiewywanej ochrypłym głosem: „…monarchowie, gdzie śpiesznie dążyycie?”.

Zaraz potem Mędrzec Świata stanął w drzwiach. Powiódł półprzytomnym wzrokiem po obecnych, a potem, jakby nie potrafił zadecydować, w którą stronę iść, ruszył między masywnymi drewnianymi ławami, zataczając się od prawej do lewej, co krok wpadając na kogoś i potrącając. Mamrotał: „Najmocniej jaśnie pana przepraszam”, łapał równowagę i szedł dalej. Wyglądał strasznie. Jak zawsze, gdy był narąbany.

Berdo przyglądał mu się przez chwilę, a potem odwrócił wzrok. Za późno. Mędrzec Świata skierował się wprost ku niemu. Stanął nad nim i Szczurkiem. Długo milczał, jakby próbował odnaleźć w pamięci właściwe słowa. Śmierdział przetrawionym alkoholem i moczem zasychającym na spodniach. Berdo skrzywił się i na moment wstrzymał oddech. Wreszcie Mędrzec Świata wyśpiewał słowa osobliwego powitania na melodię tej samej kolędy co wcześniej:

– Berdo, powiedz mi, czy może masz skórę baraaaniom? Ja bym dzisiaj bardzo chętnie dupskiem usiadł na… niooom!

Kilkoro gości rzuciło epitetami, inni, na czele ze Szczurkiem, zaczęli klaskać i rechotać. Pozostali odwrócili głowy. Mędrzec Świata robił z siebie pośmiewisko za łyk piwa lub wódki, chociaż wszyscy, którzy go znali, wiedzieli, że nie pogardziłby nawet denaturatem. Berdo westchnął.

– Twój talent się marnuje, Mędrcu Świata. Jakbyś tyle nie chlał, to może byś nawet karierę zrobił.

– Mylisz się, Berdo. To właśnie alkohol wydobywa ze mnie wenę twórczą. Postaw flaszkę, przyjacielu, to wyśpiewam drugą zwrotkę. Ku uciesze wielu.

– Nie wątpię. Ale na mnie nie licz. – Berdo zerknął na kontuar, na swój w połowie pełny kufel, a kiedy przyszedł barman i wskazał Mędrcowi Świata drzwi, machnął tylko ręką i zapewnił, że wszystko jest pod kontrolą.

– No coś ty! Mnie, znajomego, nie poczęstujesz? – Mędrzec Świata rozejrzał się. Najwyraźniej chciał mieć pewność, że wszyscy słyszeli.

– Nie. – Berdo zmusił się do spojrzenia mu w twarz. – Idź lepiej do siebie.

Mędrzec Świata nagle spoważniał. Kurczowo zacisnął dłoń na oparciu barowego krzesła i nachylił się do Berda, a w każdym słowie, które mu szeptał na ucho, powierzał swoje być albo nie być.

– Naprawdę jestem w potrzebie, Berdo.

Trzęsły mu się ręce. Właściwie drżał na całym ciele. Berdo czuł to nawet przez oparcie krzesła. Mędrzec Świata chciał powiedzieć coś jeszcze, ale niespodziewanie Szczurek chwycił go za ramiona i poderwał niczym kukłę.

– Chłopie, głuchy jesteś!? Wyno… – Nie skończył. Berdo grzmotnął Szczurka na odlew, aż go zabolały palce.

– Uspokój się, gryzoniu. Siądź na dupie i czekaj. Podobno nigdzie ci się nie spieszy.

W ostatnim momencie zdołał przytrzymać Mędrca Świata, by nie wpadł plecami na siedzących przy najbliższej ławie, co w tych okolicznościach, o tej porze oraz przy tej ilości alkoholu mogłoby się skończyć regularnym mordobiciem. Zanim poprowadził go przed sobą do wyjścia, zgarnął z lady kufel. Dopiero gdy skrzypnęły drzwi, zorientował się, że w barze zapadła zupełna cisza.

Na zewnątrz odetchnął świeżym powietrzem. Przez chwilę stali obok siebie w milczeniu. Mędrzec Świata przestępował z nogi na nogę, łapiąc równowagę.

– Berdo, błagam, daj mi się napić – jęknął. – Odwdzięczę się, gwiazdkę z nieba dam, co chcesz, wszystko.

– Przestań robić z siebie błazna.

Oddał kufel i patrzył, jak Mędrzec Świata pije, przyssawszy się wargami do szkła, by nie uronić ani kropli. Poczucie, że przykłada rękę do jego powolnej śmierci, nie opuszczało Berda, ale nie potrafił odmówić. Nie, kiedy widział Mędrca Świata w takim stanie. Poczekał, aż wypije wszystko, i kazał mu iść do domu. Potarł dłonią czoło. Dobrze wiedział, co zaraz nastąpi. Mędrzec Świata odszedł kilka kroków, ale po chwili się zatrzymał.

– Berdo?

– Nie mam.

– Nawet dwóch dych?

– Nawet dwóch. – Przeszukał kieszenie. Naprawdę nie miał. Wysupłał jedynie dziesięć złotych. Wcisnął banknot do ręki Mędrca Świata.

– Dzięki, Berdo. Wiesz, to nie na alkohol. Jedzenie sobie kupię.

– Mhm.

– Oddam ci, jak tylko będę mógł. Wszystko.

– Przecież wiem, że nie oddasz.

Mędrzec Świata podrapał się po karku.

– No tak. Chyba masz rację. Ale chciałbym.

– Wiem… – Berdo machnął ręką. – Idź już.

Czekał, aż Mędrzec Świata zniknie za zakrętem, a potem stał jeszcze jakiś czas, nasłuchując. Gdzieś niedaleko rozdarła się wrona. Odpowiedziała jej inna. Długo trwało, zanim usłyszał niewyraźne słowa kolędy, a kiedy wreszcie dobiegły jego uszu, wrócił do środka i usiadł na swoim miejscu. Znów pobrzękiwały szklanki, toczyły się rozmowy, co rusz ktoś wybuchał śmiechem. Z głośników nad barem płynęła nawet muzyka, choć Berdo mógłby przysiąc, że wcześniej odtwarzacz był wyłączony. Przedstawienie dobiegło końca, aktorzy zeszli ze sceny, zatem widownia wreszcie mogła zająć się tym, co naprawdę ważne. Szczurek dopijał kolejne piwo. Gdy Berdo odstawił swój kufel na ladę, tamten ostentacyjnie splunął krwią i rozciągnął pęknięte wargi w szkaradnym uśmiechu.

– Umyłeś ręce?

Berdo zmarszczył brwi. Dopiero po chwili zrozumiał, co Szczurek miał na myśli.

– Z ciebie jest jeszcze większy skurwiel, niż myślałem.

Szczurek uśmiechnął się do kufla. Niewykluczone, że uznał uwagę za komplement.

– Do rzeczy – powiedział. – Było pięć tysięcy.

– Sześć. Ani złotówki mniej.

Szczurek ociągał się z podjęciem decyzji, aż Berdo miał ochotę chlusnąć mu w twarz jego własnym piwem.

– Niech będzie – stwierdził w końcu. – Niedźwiedź i dwa wilki za sześć tysięcy.

Jednym haustem dokończył piwo, a potem wyszli na zewnątrz. Kiedy znaleźli się na tyłach baru, Szczurek wyjął z kieszeni zaklejoną kopertę. Potrząsnął nią, jakby Berdo był aportującym psem.

– Trochę ci to zajęło, dlatego musiałem więcej wypić. Trzeba było tyle nie romansować z tym dziadem. – Patrzył na Berda, jakby miał nadzieję, że uda mu się go sprowokować. – Masz miesiąc.

Rzucił kopertę w zarośla za swoimi plecami i szybko się oddalił. Prawie biegł. Wskoczył do volkswagena golfa II w kolorze, którego Berdo nie potrafił określić jednym słowem, i odjechał z rykiem diesla. Chwalił się tym dieslem, kiedy tylko mógł, jakby kogokolwiek obchodziło, co jego samochód ma pod maską. Pozer, a do tego szuja i tchórz. W szarówce wieczora Berdo przeczesał na klęczkach najbliższe krzaki. Zorientował się, że naszyjnik z wilczym kłem wypadł mu spod koszuli, więc wcisnął go z powrotem. Wreszcie znalazł i rozerwał kopertę, przeliczył pieniądze. Tysiąc złotych.

– Skurwiel.

Miał ochotę pogrozić pięścią niebiosom, ale zdawał sobie sprawę z infantylności tego gestu. Poza tym przez grubą niczym wełniany kożuch warstwę chmur Bóg pewnie by go nawet nie dostrzegł.

*

Asfalt był w tak tragicznym stanie, że Szczurek musiał zwolnić. Próbował omijać dziury, ale było ich tyle, że za każdym razem wjeżdżał do którejś przynajmniej jednym z kół. Deska rozdzielcza trzeszczała, jakby zaraz miała się rozlecieć, a on podskakiwał na fotelu i miał wrażenie, że jego organy wewnętrzne zamieniają się miejscami. Zatrzymał samochód bez gaszenia silnika i sięgnął po nokię 8810 leżącą na fotelu pasażera. Odnalazł w kontaktach numer domowy Dmitrija, ale nie mógł zadzwonić. Brak zasięgu.

– Zasrane zadupie!

Odrzucił telefon i ruszył. Przyszło mu do głowy, że na nic mu się nie przyda ta nowinka technologiczna, objawienie, cud łączności i Bóg wie czego, skoro nie jest w stanie z niej korzystać nigdzie poza centrum Warszawy. Wszystko i tak musiał załatwiać po staremu. Natychmiast jednak wrócił mu dobry humor, bo przypomniał sobie o trzech tysiącach, które – zamiast w kopercie Berda – tkwiły teraz w wewnętrznej kieszeni jego osobistej Szczurkowej marynarki i przyjemnie nadwerężały szwy. Skręcił gwałtownie, omijając szeroką wyrwę w nawierzchni drogi. Pomyślał, że Berdo to frajer. Mógłby być co prawda mniej inteligentny, ale wtedy ich biznesowa relacja nie miałaby w sobie tej pikanterii, którą Szczurek lubił. Niedźwiedź i dwa wilki za sześć tysięcy. Trochę dużo. Taniej sprowadzi z Rosji, dlatego potrzebował Dmitrija. A Berdo i tak mu się przyda, choćby jako ubezpieczenie. Klientem, Wielkim Pe, się nie martwił, wydoi z niego tyle, ile trzeba. Wystarczy, że przedstawi dobrą historyjkę i doprawi ją odrobiną odpowiedniej ideologii. Uśmiechnął się do swojego odbicia w lusterku wstecznym.

Z rozmyślań wyrwał go widok człowieka stojącego na skraju drogi. Mędrzec Świata. Szczurek przewrócił oczami i skrzywił się z obrzydzeniem. Podjechał bardzo blisko i podkręcił obroty tak, że silnik zaryczał niczym bestia. Z uśmiechem patrzył, jak stary pijak pada na ziemię, kuli się instynktownie. W ostatnim momencie ominął leżącego i pojechał dalej. W głowie zaświtała mu jednak pewna myśl, więc zahamował i zatrzymał golfa na poboczu. Obserwował przez tylną szybę, jak Mędrzec Świata podnosi się z ziemi i rusza w dalszą drogę. Uśmiechnął się, wysiadł z samochodu i wyszedł mu naprzeciw.

Kiedy był już blisko, z trudem powstrzymał odruch wymiotny. Przywołał na twarz wymuszony uśmiech, po czym uniósł dłoń w geście powitania. Słowa nie chciały mu przejść przez gardło, ale wiedział, że bez dawki wazeliny się nie obejdzie.

– Chciałem cię, znaczy pana, przeprosić, Mędrcu Świata. Zachowałem się jak ostatni cham.

Mędrzec Świata zatoczył się lekko i spojrzał na niego, chyba podejrzliwie, więc Szczurek kontynuował:

– To mi się zwykle nie zdarza. Mam ostatnio nerwowy czas.

– Nerwowy czas? O mało mnie… jaśnie pan nie zabił.

– Ach, to. Przepraszam. Wynagrodzę to panu… – Sięgnął do kieszeni. – Dwie stówki wystarczą?

Wydawało mu się, że Mędrcowi Świata na chwilę rozbłysły oczy.

– No, jeżeli gorzałki brak…

– Niestety, brak. Jak pan widzi, samochodem podróżuję.

Zanim podał banknot Mędrcowi Świata, powiedział najbardziej obojętnym tonem, na jaki mógł się zdobyć:

– Czy mogę pana o coś zapytać?

– Yyy… – Mędrzec Świata oblizał wargi. – Zapytać przecież zawsze można. To nie grzech.

Szczurek zaśmiał się w duchu. Przyszło mu na myśl, że ten pijaczyna jest naprawdę żałosny.

– Potrzebuję informacji na temat Berda. Z zajścia w barze wnioskuję, że pan go zna lepiej niż ja.

Mędrzec Świata cofnął się nagle, jakby Szczurek proponował mu wypicie trucizny. Przez chwilę wydawał się nawet całkiem trzeźwy.

– Ja na nikogo donosił nie będę. Precz!

– Jakie donoszenie? Na litość boską, to nie te czasy! Donosić to może baba ciążę, ewentualnie.

Szczurek zacisnął szczęki. Na moment wstrzymał oddech i spojrzał Mędrcowi Świata w oczy, a kiedy zyskał pewność, że ten zrozumiał, iż żarty się skończyły, dodał nieco łagodniejszym tonem:

– Spokojnie. Potrzebuję tylko kilku informacji. Zupełnie podstawowych. Rzekłbym nawet, ogólnych.

Mędrzec Świata wyraźnie się wahał, ale ostatecznie wziął banknot. Przez chwilę oglądał go z każdej strony, jakby próbował ocenić, czy jest prawdziwy, a potem zapytał:

– Ale że co jaśnie pan by chciał wiedzieć konkretnie?

*

Radek poruszał lornetką, jakby śledził tor lotu obłąkanego owada, więc Millionen Jahren delikatnie obrócił jego głowę w odpowiednią stronę.

– Tam, przy tym zwalonym świerku – szepnął.

Chwila ciszy, a po niej wybuch radości.

– Jest, widzę! To Zev! – Radek niemal podskoczył.

– Ciii…

– Przepraszam.

Kucali ukryci za stertą niewielkich, porośniętych mchem skał, które wyglądały tak, jakby niepostrzeżenie wypadły z rąk Pana Boga przy tworzeniu Bieszczadów. Po drugiej stronie płytkiego jaru, mniej więcej w połowie łagodnego zbocza, u podnóża wykrotu siedział basior. W plamie słonecznego światła jego rudawa sierść przybrała miedzianą barwę, co nadało zwierzęciu wygląd posągu. Radek poruszył się nieznacznie.

– Idzie Wida! – szepnął.

Z wykrotu wychynęła wadera. W przeciwieństwie do basiora futro miała na wskroś wilcze – szarobure. Trójkąt prawego ucha sterczał zaokrąglony jak u każdego wilka. Lewe ucho było odgryzione niemal u samej nasady. Wida przytruchtała do Zeva, musnęła ozorem jego pysk i wróciła do wykrotu, by po chwili pojawić się z powrotem u boku samca.

– A szczeniaki? Mówiłeś, że już wychodzą.

Millionen Jahren wziął od Radka lornetkę i dokładniej przyjrzał się wejściu do nory. Coś było nie w porządku, a on podejrzewał co, choć jeszcze odpychał od siebie tę myśl. Kiedy jednak Zev i Wida nawoływały, a ich wołanie pozostawało bez odpowiedzi, nabrał pewności, że szczeniąt nie ma i już się nie pojawią. Wątpił jednak, by padły wszystkie cztery. Najprawdopodobniej ktoś wybrał je z nory. Być może spróbuje oswoić, a kiedy mu się to nie uda, utopi je w rzece albo pozbędzie się ich w inny sposób. Millionen Jahren zastanawiał się tylko, jak to powiedzieć sześcioletniemu dziecku, które od przeszło dwóch miesięcy czekało, by te wilczęta wreszcie zobaczyć. Radek delikatnie pociągnął go za rękaw.

– Millionen Jahren?

– Radku, obawiam się, że ich nie ma. Ani jednego.

– Przecież mówiłeś, że wychodzą z nory. Może gdzieś poszły?

– Na samodzielne wyprawy były jeszcze za małe. A choćby nawet, wróciłyby albo chociaż odpowiedziały na wołanie rodziców.

Zev i Wida jeszcze przez jakiś czas kręciły się w pobliżu nory, a później zniknęły w głębi lasu. Radek zapytał już na głos:

– Co się mogło stać ze szczeniakami?

– Nie mam pewności…

– Nie żyją?

– To bardzo prawdopodobne, niestety.

Radek usiadł na ziemi i objął kolana ramionami. Millionen Jahren usadowił się obok. Zdrętwiałe nogi trochę mu dokuczały, ale to zignorował. Coś go uszczypnęło. Na odsłoniętym przedramieniu przysiadł komar i wkłuł się w dolny brzuszek litery B, jakby miał nadzieję, że zabarwiona tuszem skóra skrywa żyły, w których płynie smaczniejsza krew. Millionen Jahren pacnął go dłonią i potarł miejsce ukąszenia.

W pewnym momencie Radek spojrzał na niego ciemnozielonymi oczami Berda. Był o krok od płaczu, drgnęła mu broda, ale jeszcze panował nad sobą. Wyraźnie się z czymś zmagał, choć starał się tego nie okazywać. Zwykle jednak, w przeciwieństwie do swojego ojca, mówił, co go dręczy, bez ciągnięcia za język. Millionen Jahren czekał więc w milczeniu.

– A jeśli to mój tata – Radek zachłysnął się powietrzem – je zabił?

Millionen Jahren objął go ramieniem.

– To nie Berdo.

Poczuł, jak szczupłe ciało napina się w niemej walce. Radek próbował powstrzymać łzy i zapanować nad głosem, który drżał i rwał się za każdym razem, kiedy otwierał usta.

– Sam mówiłeś… że… nie jesteś… pewny… A tata przecież… poluje… na wilki!

– Radek, popatrz na mnie. – Millionen Jahren poczekał, aż mały na niego spojrzy. – Znam twojego tatę i wiem, że nie zrobiłby krzywdy szczeniętom. O tym akurat jestem przekonany.

Radek nie zareagował. Sprawiał wrażenie, jakby nie usłyszał albo nie zrozumiał. Uwolnił się z objęć. Przez chwilę krążył z rękami w kieszeniach spodni, czubkami butów kopał leżące tu i ówdzie patyki, jakby rozważał te słowa, a potem stanął przed Millionen Jahren, łykając łzy. Przetarł oczy przedramieniem.

– Przyrzekasz?

Millionen Jahren kiwnął głową.

– Przyrzekam.

Radek zarzucił mu ręce na szyję i usadowił się na kolanach. Pachniał słońcem i wiatrem. Dziecięcą ciekawością świata. Millionen Jahren usiadł wygodniej. Pomyślał, że jeszcze nie tak dawno mały mieścił mu się w ramionach. Teraz, gdy Radek siedział bokiem, jego nogi dotykały ziemi. Mały oparł głowę na ramieniu Millionen Jahren i drobnymi palcami zaczął skubać guziki jego koszuli. To było coś na kształt wyciszającego rytuału. Jedyny w swoim rodzaju czas intymności dziadka i wnuka, mimo że nie byli spokrewnieni. Las szumiał niemal bezgłośnie, jakby wiatr przetaczał się gdzieś daleko. Nie krzyknęła nawet żadna sójka, choć one do tego zawsze były pierwsze. Millionen Jahren przymknął powieki.

– Szkoda, że ani razu ich nie zobaczyłem – wyznał cicho Radek.

– No, szkoda. Chociaż może to i lepiej. Byłoby ci teraz bardziej żal.

– Ale narysujesz je dla mnie, dobrze, Millionen Jahren?

Było coś rozczulającego w tej prośbie. W sposobie, w jaki Radek się do niego zwrócił.

– Oczywiście, że narysuję. Ale najpierw odprowadzę cię do domu.

*

Kiedy Berdo wrócił do chaty, Radek spał, tuląc do siebie pluszowego misia. U wezgłowia łóżka leżała lornetka, a przy niej notatnik w okładce z wyprawionej skóry – sprezentował mu go Millionen Jahren, a Radek nosił ten zeszyt ze sobą niemal wszędzie. Berdo wahał się, ale tylko przez moment. Przekartkował. Z notatnika wypadło na podłogę kilka skrawków papieru. Nie podniósł ich, a jedynie wkopał pod łóżko. W świetle lampy naftowej wilki narysowane wprawną ręką wydały mu się żywe. Smukłe ciała dorosłych, o lśniącej sierści, oraz puchate, kluskowate szczenięta z błyszczącymi oczami i kiełkami jak igły. Część sylwetek naszkicowanych jakby w pośpiechu, zawieszonych w próżni kartki. Studia wilczych łap, głów i tropów. Inne rysunki dopracowane w każdym detalu; szczenięta baraszkujące przed norą, wilk odpoczywający w cieniu drzewa, dwa wilki na polowaniu, przy strumieniu, przemykające przez drogę… Otoczenie zmieniało się, ale para wilków pozostawała ta sama. Berdo zaklął. Nie miał wątpliwości, bo jednemu brakowało lewego ucha. Każdy ze szkiców był opatrzony podpisem oraz datą. Niektóre zawierały krótkie notki, a wśród nich dwie szczególne: „Zev” oraz „Wida”. Tych było najwięcej i Berdo domyślał się, co oznaczają. Naszła go chęć, by rozmówić się z tym starym głupcem natychmiast, ale na szczęście dla Millionen Jahren ledwo trzymał się na nogach, a rano jak zwykle czekała go robota.| ROZDZIAŁ DRUGI |

Nic. Kolejny wykopany pusty potrzask. Berdo zaklął. Kusza zsunęła mu się z ramienia, a bełty w kołczanie zagrzechotały i ten dźwięk jeszcze bardziej go zirytował. Wpatrzony w zatrzaśnięte szczęki wyciągnął rękę i dotknął rozoranej pazurami ziemi. Ślady łap, z pewnością wilczych. Przygryzł dolną wargę. Podniósł z ziemi niewielki kamień i kilka razy obrócił go w palcach, a potem cisnął nim o pień jednego z rosnących nieopodal świerków. Chwilę jeszcze kucał nad świadectwem swej porażki, a gdy nogi zaczęły mu drętwieć, wstał i wrócił do Cwaniaka. Wepchnął potrzask do sakwy przy siodle. Tkwiły tam już dwie inne pułapki. Włożył go z takim impetem, że hucuł wzdrygnął się i cofnął o krok.

Berdo szarpnął wodzami, wskoczył na siodło. Zanim odjechał, odruchowo rozejrzał się, jakby wilk mógł jeszcze umykać pomiędzy drzewami albo siedzieć nieopodal i świętować swój tryumf. Powalony, butwiejący pień potężnego drzewa, na którym przycupnęły cienkonogie grzybki o postrzępionych kapelusikach, rachityczne rzadkie zarośla z pojedynczymi listkami, a dalej chaszcze omotane pajęczymi nićmi. Berdo odwrócił się w siodle. Nie dostrzegł niczego szczególnego, tylko promienie słońca, które przedarły się przez gąszcz i oświetliły fragment ściółki jak padający na scenę snop reflektora. Wycofał Cwaniaka wprost ku jaśniejącej plamie i spojrzał na słońce, a potem, oślepiony, stał chwilę z zamkniętymi oczami, aż wielobarwne zygzaki rozmazały mu się pod powiekami. Jakiś owad z brzęczeniem śmignął mu koło ucha i Berdo oprzytomniał. Ruszył galopem wąską ścieżką przy wtórze grzechotania – nadal bezużytecznych – bełtów. Gnał bez wytchnienia, ale pęd nie pomagał rozładować złości.

Musiało być już koło południa, bo choć korony grabów, buków, olch i świerków wysoko nad ziemią tworzyły barierę dla promieni słonecznych, Berdo czuł je w każdej kropli potu. Pozwolił koniowi zwolnić dopiero wtedy, gdy ten potknął się i omal nie zarył nosem w leśne poszycie. Cwaniak powłóczył nogami, szedł teraz stępa. Gwałtownie wciągał powietrze w rozedrgane chrapy. Jego sierść pociemniała od potu i skleiła się, tworząc kępki zmierzwionych włosów. Pod paskami policzkowymi pojawiły się smugi rozmazanej białawej piany. Berdo położył wodze na łęku, by Cwaniak mógł rozluźnić i wyciągnąć szyję. Chmara owadów zawisła nad nimi, wirowała w nieruchomym powietrzu, cisnęła się do oczu i nosa. Berdo pochylił się w siodle i klepnął Cwaniaka, a dwa gzy trwały jeszcze wczepione w końską żuchwę, po czym spadły na ziemię. Pozostawiły po sobie krwawe plamki na sierści. Kilka metrów dalej kolejne dwa cięły Berda przez nogawkę w udo, a potem w odsłonięty kark. Zmusił Cwaniaka do galopu.

Gdy tylko pojawił się przed chatą, Kanczi wyskoczył mu na powitanie. Wielki czarny kudłacz, mieszaniec wilczura i psa nieokreślonej rasy, dopadł go, okrążył i rwał wstecz, by u stóp ganku zawrócić, pobiec na spotkanie i znowu pognać w stronę chaty. Cwaniak skulił uszy i łypnął białkami, kiedy Kanczi mijał go z lewej, a potem z prawej strony w szaleńczym pędzie. Berdo nie reagował.

Wypuścił Cwaniaka na pastwisko, a koński rząd cisnął na podłogę ganku. Po chwili jednak zreflektował się i przewiesił siodło przez barierkę, jak należało, z szacunkiem do sprzętu. Sakw, w których leżały pułapki, nawet nie tknął. Wsparty o poręcz myślał nad tym, co dalej. Pot zalewał mu oczy, więc wytarł twarz w podkoszulek, a trzask pękającego szwu uzmysłowił mu, że to nie był najlepszy pomysł.

– Tatusiu…

Drgnął niczym ukłuty szpilką.

– Chryste, Radek… – Wciągnął powietrze i wypuścił je ze świstem. – Musisz tak robić, do cholery?!

Radek spuścił głowę. Szelka ogrodniczek opadła mu na łokieć, ale nie założył jej z powrotem na ramię. Stał w progu, palcami jednej ręki skubiąc wąsy postrzępionych nogawek, przyciętych nad kolanami prawie równo myśliwskim nożem. W drugiej ręce, jak zwykle, trzymał za łapkę pluszowego misia, któremu Kanczi odgryzł uszy. Berdo pamiętał, jak zagroził, że wyrzuci misia, jeśli Radek nie przestanie płakać za tymi uszami, i teraz zrobiło mu się głupio, ale tylko na moment.

Tymczasem Radek zniknął w chacie. Berdo słyszał, jak wskakuje do łóżka i mimo upału nakrywa się kołdrą. Kilka skrzypnięć drewnianej ramy, szelest pościeli i cisza. Głowa w piach, jak zwykle. Berdo sapnął. Wszedł do chaty i usiadł przy stole. Kanczi przyczłapał, oparł kudłaty łeb na jego kolanach, a gdy nie doczekał się pieszczoty, legł przy drzwiach wejściowych i czuwał, wtuliwszy pysk między przednie łapy.

Berdo oparł łokcie o blat, zanurzył dłonie we włosach i zacisnął pięści. Słyszał, że Radek poruszył się pod kołdrą i natychmiast zamarł, bo łóżko jęknęło. Przez otwarte drzwi do chaty wpadało słońce, plama światła pełzła po podłodze niepostrzeżenie, wydobywała z cienia kurz pokrywający deski. Wspięła się na blat, a gdy sięgnęła łokci, Berdo uciekł przed nią i usiadł pod ścianą na ławie, z której odrzucił na bok baranie i sarnie skóry. Jakiś czas później Radek wylazł spod kołdry i próbował cichaczem przemknąć w kierunku drzwi, a Berdo nagle zdał sobie sprawę, że mały skubaniec wie, które deski trzeszczą.

– Ty dokąd? Siadaj – powiedział tonem bardziej poirytowanym, niż zamierzał.

Radek zastygł w progu z notatnikiem w ręce. Przez moment rozważał chyba, czy nie rzucić się do ucieczki, ale w końcu wykonał polecenie. Berdo przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciwko. Przyglądał się synowi bez cienia łagodności. W Radku było coś, co wyprowadzało go z równowagi. Jakaś bezradność. Bierność, której nie mógł znieść. Ilekroć przebywał z małym dłużej, czuł, że robi się nerwowy. Nie miał pojęcia dlaczego.

– Chciałeś coś powiedzieć przedtem, na ganku.

Radek milczał. Siedział ze spuszczoną głową, wpatrzony w bezuchego misia, który wystawał z kieszeni ogrodniczek, albo w coś innego. Przełknął ślinę. Berdo zakołysał się na krześle. Czekał.

– No, słucham?

– Nie, nic.

– Mów.

Cisza. Berdo zdał sobie sprawę, że własny syn się go boi, choć on przecież nigdy nie wyrządził Radkowi krzywdy, nigdy nie uderzył. Ta świadomość obudziła w nim frustrację i jednocześnie wyrzuty sumienia, dlatego zepchnął ją w głębokie zakamarki umysłu. Zagryzł wargi.

– Dobra, idź już. – Z rezygnacją machnął ręką i opadł na oparcie krzesła.

Tego nie musiał powtarzać. Radek prawie skoczył ku drzwiom, ale w progu odwrócił się jeszcze.

– Będę u Millionen Jahren, tatusiu. – Patrzył gdzieś w bok i mówił tak, że ciszej się już nie dało.

– Domyślam się – mruknął Berdo do siebie.

Wyszedł na ganek i obserwował, jak Radek biegnie w górę polany ledwie widoczną ścieżką, zapewne szczęśliwy, że mógł się wreszcie ulotnić. Kiedy syn zniknął mu z oczu, Berdo wszedł do chaty, a przekraczając próg, zaklął i uderzył pięścią w ścianę.

*

Zapach alkoholu lekko zakręcił go w nosie. Millionen Jahren obrysował nimb linią konturową i wyprostował plecy. Poplamione temperą palce wytarł w fartuch. W Klasztorze, jak nazywał swoją małą, mieszczącą się w przybudówce pracownię, siedział już którąś godzinę. Organizm zadbał o to, by miał tego świadomość. Przeciągnął się i przyjrzał efektowi swojej pracy. Kręgosłup dokuczał mu bardziej niż kiedyś, lecz rękę nadal miał pewną. Choć każdą ze swych ikon uznawał przynajmniej za dobrą, już od momentu tworzenia szkicu przeczuwał, że TA będzie wyjątkowa, jedna z najlepszych. Teraz mógł powiedzieć ze stuprocentową pewnością, że to prawda. Miał do niej sentyment. Ponadto, mimo kanonicznego wzoru, była w niej trójwymiarowość, powołująca do życia postać archanioła i nadająca jej naturalne kształty. Taka była jego interpretacja tradycyjnych zasad pisania ikon; przysłowiowe trzy grosze, coś jak pieczątka czy podpis, którego jako autor nie mógł złożyć bezpośrednio. Wykonaną przez siebie ikonę poznałby od razu, zresztą nie tylko on. Tym się szczycił i z tego był dumny. Przypomniał sobie ikonostas zrobiony na zamówienie do cerkwi w Komańczy, jego pierwsze tak duże przedsięwzięcie. Uśmiechnął się na wspomnienie radości, a później stresu, jaki towarzyszył mu podczas pracy nad poszczególnymi ikonami. Teraz już by się tak nie trząsł nad każdym płatkiem złota – co doświadczenie, to doświadczenie.

Stary posokowiec Aron zajrzał do wnętrza pracowni, jakby chciał się upewnić, że pan należycie wypełnia swoje obowiązki, i poczłapał w swoją stronę. Poczciwy kompan, najlepszy pies na świecie.

Millionen Jahren zaczął przechadzać się po Klasztorze dla rozruszania mięśni. Ikony, mniejsze i większe, ukończone lub porzucone na różnych etapach pracy, zajmowały lwią część przestrzeni. Każdej poświęcił chwilę uwagi. Zastanawiał się, którą dokończyć w pierwszej kolejności, kiedy do pracowni wszedł Radek. Miał ubrudzone ogrodniczki, jednak nie było na nich błota. Na widok ciemnej, mokrej plamy Millionen Jahren zgadł, że biedak próbował samodzielnie zaradzić nieszczęściu. Bezuchy miś, zamiast tkwić w kieszeni, jak zazwyczaj, zwisał smętnie, z łapką wciśniętą w dłoń swojego właściciela.

– Co jest, mały?

– Zwymiotowałem. – Radek wbił wzrok w podłogę.

– Właśnie widzę. Co się stało? Zresztą zaraz mi opowiesz. – Millionen Jahren zdjął fartuch. – Chodź, zrobimy z tym coś.

Nim zeszli nad strumień, zabrał z chaty kostkę mydła.

Radek kucał na brzegu, ściskając w rękach notatnik i misia, podczas gdy on prał spodnie. Wysepki piany falowały na wodzie, wirowały i spływały wraz z prądem.

– Powiesz tacie, że zwymiotowałem?

– Nie muszę, jeśli nie chcesz.

– Nie mów.

– Dobrze.

Woda przelewała się z łoskotem między kamieniami. Trochę niżej, w miejscu, w którym strumień rozlewał się szerzej, śmignęła gładka sylwetka pstrąga. Millionen Jahren chciał zapytać Radka o kilka rzeczy, ale stwierdził, że na to przyjdzie jeszcze czas.

Kiedy wrócili do chaty, Radek włożył jego starą koszulę. Sięgała kostek, a mały przypominał w niej postać z czasów biblijnych. Millionen Jahren podwinął mu rękawy. Wyczuwał w małym napięcie.

– Czy spodnie będą długo schły? – zapytał Radek.

– Trochę. Świeci słońce, ale to dżinsy, gruby materiał. Dlaczego pytasz?

– Muszę je szybko ubrać. Tata jest zły. Jak spodnie będą mokre, to się domyśli, że zrobiłem coś… że zwymiotowałem. Będzie jeszcze bardziej zły.

Millionen Jahren spojrzał na niego z uwagą.

– Radku, co się stało?

– Nic nie upolował.

To tłumaczyło wiele, ale nie wszystko. Millionen Jahren dobrze znał niemą złość przechytrzonego kłusownika. Westchnął. Berdo nigdy nie mówił zbyt wiele, nawet kiedy był w humorze. Ale to jego specyficzne, pełne napięcia i gniewu milczenie po nieudanym polowaniu zmroziłoby samą Królową Śniegu, a co dopiero dziecko.

– Jak przyszedł z polowania – kontynuował Radek – chciałem go zapytać o te szczenięta, ale był zły i nie zapytałem. I potem kazał mi usiąść przy stole i zapytał, co mu chciałem powiedzieć, ale mnie zaczął boleć brzuch i powiedziałem, że nic. A on znowu kazał, żebym powiedział, ale ja już się nie odezwałem. I jak szedłem tutaj, to zwymiotowałem.

Millionen Jahren milczał chwilę. Doszedł do wniosku, że Berdo naprawdę musiał wznieść się na wyżyny subtelności, skoro Radek zwymiotował z nerwów. Prawie widział tę scenę. Bardzo lubił i szanował Berda, ale coraz częściej miał ochotę zdzielić go lagą przez łeb. Teraz też.

– Nie zrobiłeś niczego złego – powiedział w końcu.

Radek kiwnął głową, choć nie wyglądał na przekonanego. Millionen Jahren nalał do kubka chłodnej wody z miętą i podał mu. Siedzieli obok siebie na łóżku, oparci plecami o ścianę. Do izby wszedł Aron i chwilę im się przyglądał, a potem rozpłaszczył się na podłodze i drzemał, cicho pomrukując. Muchy pod sufitem kreśliły w powietrzu zygzaki.

– Próbowałem narysować szczeniaki tak jak ty, ale mi nie wyszło. – Radek dopił wodę, odstawił kubek na stół i usiadł z powrotem. – Wyrwałem kartkę.

– Szkoda. Na pewno nie były takie złe.

– Były brzydkie. Naucz mnie rysować, Millionen Jahren. Pokaż mi, jak to się robi. Chciałbym tak ładnie rysować jak ty.

– Mówisz poważnie?

– Mhm.

– Dobrze. Ale to wymaga cierpliwości i sporo pracy. Rysowania, rysowania i rysowania. Na pewno nie można wyrywać kartek z rysunkami, nawet jeśli uznasz je za nieudane. Inaczej nie będziesz widział postępów. Aha, i nie myśl, że wszystko ci się uda od razu.

Radek przytaknął.

– W takim razie zaczniemy od podstaw. – Millionen Jahren wyjął z szuflady piórnik z ołówkami. Znalazł i postawił na stole jabłko.

– Opisz je.

– Mieliśmy rysować.

– Żeby się nauczyć rysować, trzeba się nauczyć patrzeć. I widzieć. No, jakie jest to jabłko?

Radek przyjrzał się bez entuzjazmu.

– Okrągłe, czerwone, żółte, ma kropki i ogonek.

– Faktycznie. – Millionen Jahren sięgnął po ołówek.

– Ale jak narysować czerwone i żółte ołówkiem?

Zapał do rysowania zdawał się w małym przygasać.

– Kolor czerwony jest ciemniejszy, a żółty jaśniejszy. I tak będzie na rysunku, tylko w odcieniach szarości. Dociskam ołówek mocniej albo słabiej, w zależności od koloru.

– To ty narysuj. I niech jeszcze z niego wyłazi uśmiechnięty robak. Ja na razie sobie popatrzę.

Radek oparł mu głowę na ramieniu. Millionen Jahren zaczął szkicować. W pewnym momencie z zewnątrz dobiegło ich parsknięcie konia. Niedługo później w drzwiach stanął Berdo. Przez ramię miał przewieszony plecak. Millionen Jahren rzucił znad notatnika swoje „pochwalony” i uśmiechnął się.

– No cześć. – Berdo oparł się ramieniem o framugę i skrzyżował ręce na piersi. – Jabłuszko sobie rysujecie, widzę.

Wyzywająca, ostrzegawcza nuta w jego głosie sprawiła, że Millionen Jahren uniósł głowę. Odłożył ołówek. Ubrany w dziurawy na szwie, brudny, zielony podkoszulek z ledwo już widocznym nadrukiem uśmiechniętej tenisowej piłki i wytarte dżinsy Berdo wyglądał na zmęczonego. Kilkudniowy zarost potęgował to wrażenie, a zmierzwione przez wiatr włosy dopełniały wizerunku zaniedbanego życiowego wykolejeńca. Gdyby go nie znał, Millionen Jahren pomyślałby, że Berdo niczym nie różni się od innych oryginałów zamieszkujących Bieszczady.

– O co ci chodzi?

– Zeva i Widę też rysujecie? Chyba że nie tak się nazywają?

– Odpuść, Berdo. To tylko rysunki.

– Jasne, że tak. On rudawy, ona szara, bez lewego

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: