Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Bereza - ebook

Data wydania:
27 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bereza - ebook

Nikt nie był bezpieczny. O dowolnej porze dnia i nocy, każdy obywatel Polski mógł zostać aresztowany i bez podania powodu pozbawiony wolności na trzy miesiące – choć w praktyce okres ten mógł być wydłużany w nieskończoność. W połowie 1934 roku powstał obóz w Berezie Kartuskiej, do którego władze kierowały według własnego uznania, bez śledztwa i wyroku, osoby uznane za potencjalne zagrożenie dla systemu. Za murami nie obowiązywało żadne prawo. Więźniowie byli torturowani fizycznie i psychicznie, zdarzały się wypadki zakopywania żywcem w odchodach, a także śmierci w wyniku pobicia pałkami. Ekstremalne ćwiczenia i wykonywane prace doprowadzały czasem do samobójstw, a już niemal zawsze do trwałej utraty zdrowia nawet najmłodszych i najsilniejszych. Samobójstwa popełniali zresztą również niektórzy policjanci, nie wytrzymujący stężenia panującej tu brutalności. „Bereza bezsprzecznie była mordownią” – przyznał ówczesny Komendant Główny Policji Państwowej, gen. Kordian Zamorski.

Obóz działał przez pięć lat i z każdym rokiem reżim tylko się zaostrzał, na co największy wpływ miał nadzorujący jego funkcjonowanie Wacław Kostek-Biernacki. „W Polsce matki straszą mną dzieci” – mówił bez choćby cienia wstydu. „Chorobliwy sadysta” – ocenił go krótko Stanisław Cat-Mackiewicz, który odczuł to na własnej skórze. Podobnie jak około trzech tysięcy innych Polaków, Żydów, Ukraińców, Białorusinów i Niemców, którzy przewinęli się przez Berezę.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-83292-66-3
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­jekt z kulą w gło­wie

Pięt­na­sty czerwca 1934 roku był sło­necz­nym, pięk­nym dniem, ale Leon Ko­złow­ski nie bar­dzo to do­strze­gał. Sie­dział w za­ci­szu Klubu To­wa­rzy­skiego przy ma­low­ni­czej uliczce Fok­sal w sa­mym cen­trum War­szawy i – choć nie było jesz­cze 16.00 – ra­czył się wódką. Nie było to ja­koś bar­dzo za­ska­ku­jące, ani dla ob­sługi lo­kalu, ani dla po­zo­sta­łych go­ści. Pił sporo i wszy­scy o tym wie­dzieli. Dzi­wiło na­to­miast to, że sie­dział w ci­szy. Za­le­d­wie dwa lata wcze­śniej prze­kro­czył czter­dziestkę, był czło­wie­kiem bar­dzo ener­gicz­nym, a w do­datku u szczytu ka­riery – od­no­to­wał już po­ważne suk­cesy jako pro­fe­sor ar­che­olo­gii, a od mie­siąca był także pre­mie­rem Pol­ski. Wszystko to, po­mie­szane z al­ko­ho­lem, wy­two­rzyło w nim nieco aro­gancki i bar­dzo ha­ła­śliwy spo­sób by­cia, czego naj­bar­dziej może cha­rak­te­ry­stycz­nym prze­ja­wem był nie­po­ha­mo­wany, gło­śny i nieco – no­men omen – kozi śmiech. „Jest śmie­ją­cym się ka­wa­la­rzem” – oce­nił go Jo­seph Go­eb­bels, z któ­rym po­znali się po­przed­niego dnia.

Te­raz zaś pre­mier po pro­stu sie­dział i w za­my­śle­niu przy­glą­dał się ta­fli prze­źro­czy­stego płynu w kie­liszku. Nie wia­domo, o czym my­ślał. Moż­liwe, że o sta­ro­żyt­nych We­ne­dach – pra­co­wał w każ­dym ra­zie wła­śnie nad po­świę­coną im pio­nier­ską pu­bli­ka­cją. Bar­dziej jed­nak praw­do­po­dobne, że w gło­wie wi­ro­wały mu ra­czej sprawy znacz­nie bar­dziej współ­cze­sne. W końcu pre­mie­rem był od bar­dzo nie­dawna, a jego no­mi­na­cja była dla wszyst­kich spo­rym za­sko­cze­niem. Z ja­kie­goś po­wodu jego kan­dy­da­turę prze­pchnął oso­bi­ście Jó­zef Pił­sud­ski, wbrew opo­rowi choćby pre­zy­denta Igna­cego Mo­ścic­kiego i mocno nie­chęt­nym spoj­rze­niom in­nych po­li­ty­ków. Za­sad­ni­czo w ga­bi­ne­cie nie lu­biano go i zda­wał so­bie z tego sprawę. Wie­dział też, że Pił­sud­ski zmie­niał pre­mie­rów jak rę­ka­wiczki, roz­sąd­nie nie spo­dzie­wał się więc dłu­giej ka­den­cji i może wła­śnie dla­tego tak za­le­żało mu na jak naj­szyb­szym za­ła­twie­niu pro­jektu, który od pew­nego już czasu krą­żył mu po gło­wie...

Z za­my­śle­nia wy­rwał go huk. Ko­złow­ski był rów­nież żoł­nie­rzem, na­tych­miast roz­po­znał więc strzał z re­wol­weru. Do­bie­gał nie­wąt­pli­wie z ulicy, ale strze­lano chyba bli­sko wej­ścia do lo­kalu, bo ha­łas od­bił się gło­śnym echem od ścian, a na do­sko­nale gład­kiej do­tąd po­wierzchni al­ko­holu po­ja­wiły się mi­nia­tu­rowe, kon­cen­trycz­nie roz­cho­dzące się fale. Po chwili roz­legł się ko­lejny strzał, a za­raz po nim na­stępny. Na chwilę wszystko za­marło. Do­piero po paru se­kun­dach ci­szę prze­rwały do­bie­ga­jące z ulicy wrza­ski. Ko­złow­ski po­de­rwał się z krze­sła i tak jak inni pod­biegł do wyj­ścia.

To, co zo­ba­czył, wy­glą­dało strasz­nie. Na progu klubu le­żał zwa­li­sty męż­czy­zna, mniej wię­cej w jego wieku. Tuż obok wa­lał się ka­pe­lusz z prze­strze­loną dziurą. Z dwóch iden­tycz­nych otwo­rów, tyle że z głowy męż­czy­zny, są­czyła się krew, roz­le­wa­jąc się po bruku w sporą już ka­łużę. Ktoś przy­kuc­nął i spraw­dził puls ofiary – o dziwo, jesz­cze żył. Ktoś inny we­zwał ka­retkę, kilka zaś osób rzu­ciło się w po­goń za sprawcą, który naj­wy­raź­niej uciekł w stronę ulic Ko­per­nika i Okól­nik. Ko­złow­ski wpa­try­wał się jak za­hip­no­ty­zo­wany w ofiarę. Znał go do­sko­nale. Byli na­wet ko­le­gami. Na bruku uliczki Fok­sal, w sa­mym cen­trum War­szawy, o 15.40, w po­więk­sza­ją­cej się pla­mie krwi, le­żał mi­ni­ster spraw we­wnętrz­nych w jego rzą­dzie, Bro­ni­sław Pie­racki.

Ale je­śli pre­mier był zszo­ko­wany, to otrzą­snął się bły­ska­wicz­nie. Nie wiemy, co do­kład­nie ro­bił przez ko­lej­nych kil­ka­dzie­siąt mi­nut. Mu­siał jed­nak praw­do­po­dob­nie wy­biec z lo­kalu, jesz­cze za­nim przy­je­chała ka­retka i od­wio­zła Pie­rac­kiego do po­bli­skiego Szpi­tala Ujaz­dow­skiego, gdzie wkrótce zmarł. W każ­dym ra­zie spie­szył się tak bar­dzo, że za­le­d­wie w go­dzinę po śmierci mi­ni­stra sta­wił się u Pił­sud­skiego z go­to­wym pli­kiem do­ku­men­tów. „I zo­stał przy­jęty” – za­pa­mię­tał nieco chyba za­sko­czony ad­iu­tant Mar­szałka, Mie­czy­sław Le­pecki. „Na dłuż­szej kon­fe­ren­cji przed­sta­wił pe­wien pro­jekt i uzy­skaw­szy nań zgodę, za­czął go od dnia na­stęp­nego re­ali­zo­wać” – do­dał ofi­cer.

Ko­złow­ski mio­tał się jak w ukro­pie. Uzbro­jony w bło­go­sła­wień­stwo Mar­szałka, w ciągu za­le­d­wie dwóch dni opra­co­wał ze swoim ga­bi­ne­tem sto­sowne pa­ra­grafy – było ich zresztą za­le­d­wie sześć – i 17 czerwca 1934 roku jego wielki pro­jekt zo­stał ogło­szony w for­mie Roz­po­rzą­dze­nia Pre­zy­denta RP, sta­jąc się obo­wią­zu­ją­cym pra­wem. „Od­było się po­sie­dze­nie Rady Mi­ni­strów, na któ­rym bar­dzo zde­ner­wo­wany pre­mier L. Ko­złow­ski przed­sta­wił opra­co­wany przez Mi­ni­ster­stwo Spra­wie­dli­wo­ści pro­jekt utwo­rze­nia obozu od­osob­nie­nia, gdzie bez wy­roku sądu Mi­ni­ster Spraw We­wnętrz­nych mógł osa­dzić osoby po­dej­rzane o ten­den­cje an­ty­pań­stwowe na okre­ślony czas” – wspo­mi­nał Wa­cław Ję­drze­je­wicz, ów­cze­sny mi­ni­ster wy­znań re­li­gij­nych i oświe­ce­nia pu­blicz­nego.

W szcze­gó­łach po­li­tyk się my­lił. Pro­jekt opra­co­wał Ko­złow­ski, a na­kazy aresz­to­wa­nia mo­gli we­dług wła­snego uzna­nia wy­da­wać rów­nież wo­je­wo­do­wie, po­dob­nie jak mo­gli do woli wy­dłu­żać ów „okre­ślony czas”. Ale w ogól­nym sen­sie miał ra­cję. Po­cząw­szy od mo­mentu ogło­sze­nia roz­po­rzą­dze­nia, roz­po­częły się in­ten­sywne prace nad stwo­rze­niem pierw­szego pol­skiego obozu od­osob­nie­nia, w któ­rym wła­dze mo­gły osa­dzać, kogo tylko chciały. Bez aktu oskar­że­nia. Bez pro­cesu i wy­roku. Wy­łącz­nie na pod­sta­wie przy­pusz­cze­nia tego czy in­nego urzęd­nika, że osoba ta może kie­dyś w ja­kiś spo­sób za­szko­dzić pań­stwu. Do obozu mógł więc tra­fić w do­wol­nym mo­men­cie dnia i nocy do­kład­nie każdy oby­wa­tel Pol­ski, który nie po­peł­nił żad­nego prze­stęp­stwa. Dla prze­stęp­ców prze­wi­dziano sądy, pro­ku­ra­to­rów, ad­wo­ka­tów i wię­zie­nia. Obóz był wy­łącz­nie dla tych, któ­rym pań­stwo ni­czego nie mo­gło jesz­cze za­rzu­cić.

„Mamy już obozy izo­la­cyjne. Wkrótce nie bę­dzie można mó­wić, pi­sać ani żyć! Czuję się co­raz bar­dziej obca i sa­motna na świe­cie! Nik­czem­ność staje się pra­wi­dłem ży­cia” – po­skar­żyła się swo­jemu dzien­ni­kowi Ma­ria Dą­brow­ska. Zna­ko­mita ską­d­inąd pi­sarka za­wsze miała skłon­no­ści do me­lo­dra­ma­ty­zmu, ale w tej kwe­stii jej opi­nię po­dzie­lała więk­sza część spo­łe­czeń­stwa, a także prasy opo­zy­cyj­nej – i to za­równo z le­wej, jak i z pra­wej strony. Na­wet w ło­nie rzą­dzą­cych opi­nie były, ła­god­nie mó­wiąc, po­wścią­gliwe. Rzecz jed­nak w tym, że wła­śnie w tym mo­men­cie, dzięki pro­jek­towi Ko­złow­skiego, ar­ty­ku­ło­wa­nie ja­kiej­kol­wiek kry­tyki pod ad­re­sem władz sta­wało się już na­prawdę bar­dzo ry­zy­kowne. Dość ja­sno wy­ra­zili się w tej kwe­stii re­dak­to­rzy zwią­za­nej z nimi „Ga­zety Pol­skiej”:

„Wiemy na­to­miast, co musi być w Pol­sce, bo my tak chcemy. Musi być po­rzą­dek. Musi być po­waga i bę­dzie. Obozy kon­cen­tra­cyjne? Tak. (...) Je­śli są lu­dzie nie­ro­zu­mie­jący rzą­dze­nia w rę­ka­wicz­kach – będą mieli spo­sob­ność prze­ko­nać się, że po­tra­fimy rzą­dzić bez rę­ka­wi­czek”.Ką­piel w mo­rzu błota

Je­śli na Po­le­siu cze­go­kol­wiek było w nad­mia­rze, to błota. „W któ­rymś mo­men­cie droga znik­nęła w wo­dzie. Za­wa­ha­łem się, a na­stęp­nie ru­szy­łem na­przód. Błoto się­gało mi po­wy­żej ko­stek, a woda do ko­lan. Gdzie­kol­wiek spoj­rzeć, mi­lami cią­gnął się taki sam wi­dok – jed­no­stajne po­ła­cie szu­wa­rów i wody” – pi­sał an­giel­ski dzien­ni­karz Ber­nard New­man, który w 1934 roku po­sta­no­wił prze­je­chać te te­reny ro­we­rem. „Jed­no­staj­ność kra­jo­brazu, jego roz­le­głość w po­łą­cze­niu z nie­prze­zwy­cię­żo­nymi trud­no­ściami fi­zycz­nymi, z ja­kimi spo­tyka się tu wę­dro­wiec usi­łu­jący prze­drzeć się przez tę pełną to­pie­lisk plą­ta­ninę wy­so­kich traw i szu­wa­rów, bu­dzą uczu­cie nie tylko piękna, ale i su­ro­wej grozy”. Cał­ko­wi­cie zga­dzał się z nim, pol­ski dla od­miany, bo­ta­nik, pro­fe­sor Sta­ni­sław Kul­czyń­ski. O skali trud­no­ści w po­dró­żo­wa­niu po Po­le­siu wiele mówi choćby to, że w mo­men­cie, gdy New­man bro­dził po kostki w bło­cie, było ono pod spe­cjalną ochroną... Sztabu Ge­ne­ral­nego. We­dług opra­co­wa­nych tam pla­nów, w tymże wła­śnie bło­cie wi­dziano mia­no­wi­cie na­tu­ralną ba­rierę, która po­wstrzy­ma­łaby Czer­wo­no­ar­mi­stów, gdyby przy­szło im do głowy znów prze­kro­czyć gra­nice Pol­ski.

Poza bło­tem nie było jed­nak na Po­le­siu w za­sa­dzie nic. Nie było na­wet wio­sek z praw­dzi­wego zda­rze­nia – ot, skła­da­jące się z kilku roz­pa­da­ją­cych się cha­tek po­siołki z iście śre­dnio­wiecz­nymi chat­kami, w któ­rych wa­runki ży­cia były wręcz dra­ma­tyczne. Sto­licę zaś re­gionu, Brześć nad Bu­giem, bry­tyj­ski cy­kli­sta opi­suje jako „naj­nud­niej­sze mia­sto w Eu­ro­pie”. „Domy – wszyst­kie drew­niane, rzecz ja­sna – są brudne i li­che. Nie­wiele tu jesz­cze ulic, zwy­kle to po­ła­cie pia­chu lub śmieci usy­pa­nych na wy­so­kie sterty z od­pa­dów ku­chen­nych i sa­ni­tar­nych z po­bli­skich do­mów” – za­no­to­wał, prze­jeż­dża­jąc przez mia­sto, tak szybko, jak tylko się dało. I nie była to wy­łącz­nie opi­nia wy­piesz­czo­nego An­glika. Nieco wcze­śniej re­por­te­rzy „Ziemi Piń­skiej” opi­sy­wali pro­ces od­bu­dowy mia­sta po ogrom­nych znisz­cze­niach wo­jen­nych jako przy­kład „nę­dzy, głu­poty, nie­udol­no­ści, braku smaku, a czę­sto i kry­mi­nal­nej afery”. A od­twa­rzaną wła­śnie za­bu­dowę okre­ślali zgod­nie jako „dzi­waczną, nie­este­tyczną, tan­detną, cia­sną i nie­hi­gie­niczną” – choć trzeba przy­znać, że w ١٩٣٤ roku ist­niały tu już także bar­dziej oka­załe bu­dowle. Przy­naj­mniej kilka.

Przez tę pustkę i błoto nie po­tra­fiły prze­drzeć się ani edu­ka­cja, ani pie­nią­dze. W II Rzecz­po­spo­li­tej słowo „Po­le­szuk” było sy­no­ni­mem skraj­nego za­co­fa­nia i co tu ukry­wać – ciem­noty. Ale o ta­kim wła­śnie miej­scu do re­ali­za­cji swo­jego pro­jektu my­ślał Ko­złow­ski. Tym bar­dziej że w za­sa­dzie nie ist­niała tu po­waż­niej­sza sieć ko­mu­ni­ka­cyjna – dość wspo­mnieć, że na każde sto ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych twardą na­wierzch­nię po­sia­dało wów­czas za­le­d­wie dwa pro­cent dróg, reszta zaś w za­leż­no­ści od pory roku gi­nęła bądź w tu­ma­nach ku­rzu, bądź w błot­nej mazi. W tym miej­scu na­wet bez krat dało się czło­wieka na­prawdę od­izo­lo­wać od świata.

W skali ca­łego Po­le­sia Be­reza Kar­tu­ska była jed­nak miej­scem wręcz mo­nu­men­tal­nym. Kilka stu­leci wcze­śniej wznie­siono tu wspa­niały klasz­tor i ko­ściół kar­tu­zów. Im­po­nu­jące bu­dowle, które na tle kom­plet­nego pust­ko­wia oko­licy i kilku mar­nych cha­tek miesz­kań­ców, mu­siały ro­bić wra­że­nie ar­chi­tek­to­nicz­nego sza­leń­stwa. Te­raz co prawda były już tylko ru­iną, po­dobno jed­nak wciąż prze­piękną. „Każ­dego, kto­kol­wiek zbli­żać się bę­dzie do Be­rezy, od strony po­łu­dnio­wej, czy też od za­chod­niej, ude­rzy na tle mia­steczka nie­zwy­kle ma­low­ni­czy kom­pleks ruin by­łego klasz­toru Kar­tu­zów. Po­ło­żony kil­ka­set me­trów od Be­rezy, zaj­muje około 6 ha po­wierzchni, oto­czo­nej do­okoła mu­rami obron­nymi z wie­życz­kami strzel­ni­czymi w na­ro­żach. Spoza mu­rów wy­glą­dają piękne, stare lipy, sa­dzone ręką za­kon­ni­ków. (...) Cele klasz­torne zo­stały przez by­łych za­bor­ców ro­ze­brane. Ko­ściół rów­nież uległ znisz­cze­niu: ster­czy już tylko roz­sy­pu­jący się w gruzy frag­ment wieży. Ru­iny po­sia­dają swo­isty czar, który pły­nie z oca­la­łych frag­men­tów kar­tu­zji, jakby z wy­dar­tych kart prze­dziw­nych ksią­żek o prze­szło­ści” – za­chwy­cała się Wanda Re­wień­ska, która za­le­d­wie trzy lata wcze­śniej pro­wa­dziła tu ba­da­nia an­tro­po­lo­giczne i geo­gra­ficzne.

Bar­dzo da­le­kie od ru­iny, bo po­sta­wione na krótko przed wy­bu­chem I wojny świa­to­wej, były na­to­miast ma­sywne za­bu­do­wa­nia ko­szar, po­zo­sta­wio­nych tu w spadku przez ar­mię car­ską. Po zbu­rze­niu klasz­toru to one te­raz wy­glą­dały nie­mal jak śre­dnio­wieczne ka­te­dry na tle mar­nego pod­gro­dzia, od któ­rego zresztą samo mia­steczko nie­wiele się róż­niło. „Przed­sta­wia się nie­zwy­kle mo­no­ton­nie. Małe, drew­niane domki, cią­gną się tu dłu­gimi sze­re­gami, na­da­jąc ca­ło­ści sku­pie­nia, jed­no­lite, szare tło. Gdzie­nie­gdzie do­strzec można ja­skrawe plamy ma­lo­wa­nych na nie­bie­sko lub brą­zowo bu­dyn­ków, prze­waż­nie jed­nak do­mi­nuje na­tu­ralny ko­lor drzewa, ściem­niały pod wpły­wem dłu­go­trwa­łego od­dzia­ły­wa­nia desz­czu i pro­mieni sło­necz­nych. Domy mu­ro­wane są w Be­re­zie rzad­ko­ścią” – uzu­peł­niała opis Re­wień­ska.

Kiedy pro­wa­dziła w Be­re­zie ba­da­nia, mia­steczko trwało w ty­po­wym dla ta­kich miejsc bez­ru­chu; ru­iny za­ra­stały trawą, a jego miesz­kańcy nie­wiele się chyba za­sta­na­wiali na­wet nad tym, w ja­kim wła­ści­wie znaj­dują się kraju. Do­brze po­nad sześć­dzie­siąt pro­cent z nich swój ję­zyk okre­śliła w każ­dym ra­zie jako „tu­tej­szy”. Jak się jed­nak oka­zało, za­le­d­wie trzy lata póź­niej, kiedy praca Re­wiń­skiej tra­fiła do dru­karni, była już mocno nie­ak­tu­alna. Naj­pierw bo­wiem z miesz­czą­cej się w ko­sza­rach Szkoły Pod­cho­rą­żych Re­zerwy Pie­choty w po­śpie­chu od­je­chali żoł­nie­rze. Nie­mal na­tych­miast po tym za­ro­iło się tam od ro­bot­ni­ków, zaś na dzie­dzińcu wy­ro­sły wy­so­kie stosy de­sek, na­rzę­dzi i zwo­jów drutu kol­cza­stego. W bły­ska­wicz­nym tem­pie zbu­do­wano z tego wy­soki płot, na jego szczy­cie roz­cią­gnięto wspo­mniany drut. Z niego też zro­biono do­okoła do­dat­kowe za­sieki. Po­dob­nymi za­sie­kami oto­czono też je­den z ko­sza­ro­wych bu­dyn­ków. W kilku punk­tach wy­ro­sły z ziemi drew­niane wie­życzki straż­ni­cze. Ja­kieś prace wy­ko­ny­wano też w środku bu­dyn­ków, ale była to ra­czej ko­sme­tyka – wciąż były w nie naj­gor­szym sta­nie.

Do­tych­czas w Be­re­zie Kar­tu­skiej znaj­do­wał się po­ste­ru­nek po­li­cji, ale do utrzy­ma­nia po­rządku w ta­kiej mie­ści­nie spo­koj­nie star­czało dwóch, trzech funk­cjo­na­riu­szy. Te­raz, głów­nie w oko­li­cach ko­szar, zro­biło się do­słow­nie gra­na­towo od ich mun­du­rów. Miesz­kańcy nie do końca wie­dzieli jesz­cze, co ozna­cza całe to za­mie­sza­nie. Byli pew­nie za­nie­po­ko­jeni ro­snącą liczbą po­li­cjan­tów – po­li­cja za­wsze wzbu­dza pe­wien nie­po­kój – ale z dru­giej strony da­wało to na­dzieję na za­ro­bek, który z pew­no­ścią znacz­nie by zma­lał po wy­jeź­dzie ostat­nich pod­cho­rą­żych. Jak do­tąd nie było żad­nych ogra­ni­czeń. Miesz­kańcy przez ni­kogo nie prze­ga­niani przy­glą­dali się z pew­nej od­le­gło­ści po­stę­pom prac, a że trwały trzy ty­go­dnie, zdą­żyli się już pew­nie na­wet do nich przy­zwy­czaić. Aż pew­nego dnia za­stali szczel­nie za­mkniętą bramę. Mało tego, pil­no­wali jej te­raz uzbro­jeni straż­nicy z po­nu­rymi mi­nami, gdzieś za ogro­dze­niem prze­cha­dzały się po­li­cyjne pa­trole z jesz­cze bar­dziej po­nu­rymi psami, a na wie­życz­kach stali po­li­cjanci uzbro­jeni w broń ma­szy­nową. Miesz­kańcy praw­do­po­dob­nie już prze­czu­wali, co wy­ro­sło tuż za ich mie­dzą. Je­śli jed­nak ktoś jesz­cze miał wąt­pli­wo­ści, cał­ko­wi­cie roz­wiało je ob­wiesz­cze­nie, które za­stali pew­nego ranka na ścia­nach swo­ich do­mów:

„Na pod­sta­wie de­kretu Pana Pre­zy­denta z dnia 17 czerwca, zo­stało utwo­rzone w Be­re­zie Kar­tu­skiej, pow. Pru­żana, Miej­sce Od­osob­nie­nia dla prze­trzy­my­wa­nych bu­rzy­cieli po­rządku pu­blicz­nego i bez­pie­czeń­stwa. Ostrze­gam miesz­kań­ców oko­licz­nych i przy­jezd­nych oby­wa­teli przed ja­kim­kol­wiek usi­ło­wa­niem na­wią­za­nia sto­sun­ków z od­osob­nio­nymi z po­mi­nię­ciem ad­mi­ni­stra­cji Miej­sca Od­osob­nie­nia, po­ma­ga­nia im w ewen­tu­al­nym przy­go­to­wa­niu ucieczki, lub w sa­mej ucieczce, oraz wszel­kimi czyn­no­ściami sprze­ci­wia­ją­cymi się prze­pi­som o Miej­scu Od­osob­nie­nia. Winni po­peł­nie­nia po­wyż­szych czy­nów będą su­rowo ka­rani w prze­pi­sa­nej dro­dze ad­mi­ni­stra­cyj­nej, a nadto mogą być za­mknięci w Miej­scu Od­osob­nie­nia, jako za­gra­ża­jący spo­ko­jowi i bez­pie­czeń­stwu pu­blicz­nemu nie­za­leż­nie od ewen­tu­al­nej od­po­wie­dzial­no­ści karno-są­do­wej”.

Nie wia­domo co prawda, czy co­kol­wiek z tego zro­zu­mieli, bo na Po­le­siu mało kto po­tra­fił czy­tać, a jesz­cze mniej – czy­tać po pol­sku. Mo­gło więc im rów­nież umknąć, że pod do­ku­men­tem wid­niał pod­pis do­sko­nale wszyst­kim tu zna­nego, nie­mal wszech­wład­nego wo­je­wody Po­le­sia, Wa­cława Kostka-Bier­nac­kiego.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: