- promocja
- W empik go
Bereza - ebook
Bereza - ebook
Nikt nie był bezpieczny. O dowolnej porze dnia i nocy, każdy obywatel Polski mógł zostać aresztowany i bez podania powodu pozbawiony wolności na trzy miesiące – choć w praktyce okres ten mógł być wydłużany w nieskończoność. W połowie 1934 roku powstał obóz w Berezie Kartuskiej, do którego władze kierowały według własnego uznania, bez śledztwa i wyroku, osoby uznane za potencjalne zagrożenie dla systemu. Za murami nie obowiązywało żadne prawo. Więźniowie byli torturowani fizycznie i psychicznie, zdarzały się wypadki zakopywania żywcem w odchodach, a także śmierci w wyniku pobicia pałkami. Ekstremalne ćwiczenia i wykonywane prace doprowadzały czasem do samobójstw, a już niemal zawsze do trwałej utraty zdrowia nawet najmłodszych i najsilniejszych. Samobójstwa popełniali zresztą również niektórzy policjanci, nie wytrzymujący stężenia panującej tu brutalności. „Bereza bezsprzecznie była mordownią” – przyznał ówczesny Komendant Główny Policji Państwowej, gen. Kordian Zamorski.
Obóz działał przez pięć lat i z każdym rokiem reżim tylko się zaostrzał, na co największy wpływ miał nadzorujący jego funkcjonowanie Wacław Kostek-Biernacki. „W Polsce matki straszą mną dzieci” – mówił bez choćby cienia wstydu. „Chorobliwy sadysta” – ocenił go krótko Stanisław Cat-Mackiewicz, który odczuł to na własnej skórze. Podobnie jak około trzech tysięcy innych Polaków, Żydów, Ukraińców, Białorusinów i Niemców, którzy przewinęli się przez Berezę.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-83292-66-3 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Piętnasty czerwca 1934 roku był słonecznym, pięknym dniem, ale Leon Kozłowski nie bardzo to dostrzegał. Siedział w zaciszu Klubu Towarzyskiego przy malowniczej uliczce Foksal w samym centrum Warszawy i – choć nie było jeszcze 16.00 – raczył się wódką. Nie było to jakoś bardzo zaskakujące, ani dla obsługi lokalu, ani dla pozostałych gości. Pił sporo i wszyscy o tym wiedzieli. Dziwiło natomiast to, że siedział w ciszy. Zaledwie dwa lata wcześniej przekroczył czterdziestkę, był człowiekiem bardzo energicznym, a w dodatku u szczytu kariery – odnotował już poważne sukcesy jako profesor archeologii, a od miesiąca był także premierem Polski. Wszystko to, pomieszane z alkoholem, wytworzyło w nim nieco arogancki i bardzo hałaśliwy sposób bycia, czego najbardziej może charakterystycznym przejawem był niepohamowany, głośny i nieco – nomen omen – kozi śmiech. „Jest śmiejącym się kawalarzem” – ocenił go Joseph Goebbels, z którym poznali się poprzedniego dnia.
Teraz zaś premier po prostu siedział i w zamyśleniu przyglądał się tafli przeźroczystego płynu w kieliszku. Nie wiadomo, o czym myślał. Możliwe, że o starożytnych Wenedach – pracował w każdym razie właśnie nad poświęconą im pionierską publikacją. Bardziej jednak prawdopodobne, że w głowie wirowały mu raczej sprawy znacznie bardziej współczesne. W końcu premierem był od bardzo niedawna, a jego nominacja była dla wszystkich sporym zaskoczeniem. Z jakiegoś powodu jego kandydaturę przepchnął osobiście Józef Piłsudski, wbrew oporowi choćby prezydenta Ignacego Mościckiego i mocno niechętnym spojrzeniom innych polityków. Zasadniczo w gabinecie nie lubiano go i zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział też, że Piłsudski zmieniał premierów jak rękawiczki, rozsądnie nie spodziewał się więc długiej kadencji i może właśnie dlatego tak zależało mu na jak najszybszym załatwieniu projektu, który od pewnego już czasu krążył mu po głowie...
Z zamyślenia wyrwał go huk. Kozłowski był również żołnierzem, natychmiast rozpoznał więc strzał z rewolweru. Dobiegał niewątpliwie z ulicy, ale strzelano chyba blisko wejścia do lokalu, bo hałas odbił się głośnym echem od ścian, a na doskonale gładkiej dotąd powierzchni alkoholu pojawiły się miniaturowe, koncentrycznie rozchodzące się fale. Po chwili rozległ się kolejny strzał, a zaraz po nim następny. Na chwilę wszystko zamarło. Dopiero po paru sekundach ciszę przerwały dobiegające z ulicy wrzaski. Kozłowski poderwał się z krzesła i tak jak inni podbiegł do wyjścia.
To, co zobaczył, wyglądało strasznie. Na progu klubu leżał zwalisty mężczyzna, mniej więcej w jego wieku. Tuż obok walał się kapelusz z przestrzeloną dziurą. Z dwóch identycznych otworów, tyle że z głowy mężczyzny, sączyła się krew, rozlewając się po bruku w sporą już kałużę. Ktoś przykucnął i sprawdził puls ofiary – o dziwo, jeszcze żył. Ktoś inny wezwał karetkę, kilka zaś osób rzuciło się w pogoń za sprawcą, który najwyraźniej uciekł w stronę ulic Kopernika i Okólnik. Kozłowski wpatrywał się jak zahipnotyzowany w ofiarę. Znał go doskonale. Byli nawet kolegami. Na bruku uliczki Foksal, w samym centrum Warszawy, o 15.40, w powiększającej się plamie krwi, leżał minister spraw wewnętrznych w jego rządzie, Bronisław Pieracki.
Ale jeśli premier był zszokowany, to otrząsnął się błyskawicznie. Nie wiemy, co dokładnie robił przez kolejnych kilkadziesiąt minut. Musiał jednak prawdopodobnie wybiec z lokalu, jeszcze zanim przyjechała karetka i odwiozła Pierackiego do pobliskiego Szpitala Ujazdowskiego, gdzie wkrótce zmarł. W każdym razie spieszył się tak bardzo, że zaledwie w godzinę po śmierci ministra stawił się u Piłsudskiego z gotowym plikiem dokumentów. „I został przyjęty” – zapamiętał nieco chyba zaskoczony adiutant Marszałka, Mieczysław Lepecki. „Na dłuższej konferencji przedstawił pewien projekt i uzyskawszy nań zgodę, zaczął go od dnia następnego realizować” – dodał oficer.
Kozłowski miotał się jak w ukropie. Uzbrojony w błogosławieństwo Marszałka, w ciągu zaledwie dwóch dni opracował ze swoim gabinetem stosowne paragrafy – było ich zresztą zaledwie sześć – i 17 czerwca 1934 roku jego wielki projekt został ogłoszony w formie Rozporządzenia Prezydenta RP, stając się obowiązującym prawem. „Odbyło się posiedzenie Rady Ministrów, na którym bardzo zdenerwowany premier L. Kozłowski przedstawił opracowany przez Ministerstwo Sprawiedliwości projekt utworzenia obozu odosobnienia, gdzie bez wyroku sądu Minister Spraw Wewnętrznych mógł osadzić osoby podejrzane o tendencje antypaństwowe na określony czas” – wspominał Wacław Jędrzejewicz, ówczesny minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego.
W szczegółach polityk się mylił. Projekt opracował Kozłowski, a nakazy aresztowania mogli według własnego uznania wydawać również wojewodowie, podobnie jak mogli do woli wydłużać ów „określony czas”. Ale w ogólnym sensie miał rację. Począwszy od momentu ogłoszenia rozporządzenia, rozpoczęły się intensywne prace nad stworzeniem pierwszego polskiego obozu odosobnienia, w którym władze mogły osadzać, kogo tylko chciały. Bez aktu oskarżenia. Bez procesu i wyroku. Wyłącznie na podstawie przypuszczenia tego czy innego urzędnika, że osoba ta może kiedyś w jakiś sposób zaszkodzić państwu. Do obozu mógł więc trafić w dowolnym momencie dnia i nocy dokładnie każdy obywatel Polski, który nie popełnił żadnego przestępstwa. Dla przestępców przewidziano sądy, prokuratorów, adwokatów i więzienia. Obóz był wyłącznie dla tych, którym państwo niczego nie mogło jeszcze zarzucić.
„Mamy już obozy izolacyjne. Wkrótce nie będzie można mówić, pisać ani żyć! Czuję się coraz bardziej obca i samotna na świecie! Nikczemność staje się prawidłem życia” – poskarżyła się swojemu dziennikowi Maria Dąbrowska. Znakomita skądinąd pisarka zawsze miała skłonności do melodramatyzmu, ale w tej kwestii jej opinię podzielała większa część społeczeństwa, a także prasy opozycyjnej – i to zarówno z lewej, jak i z prawej strony. Nawet w łonie rządzących opinie były, łagodnie mówiąc, powściągliwe. Rzecz jednak w tym, że właśnie w tym momencie, dzięki projektowi Kozłowskiego, artykułowanie jakiejkolwiek krytyki pod adresem władz stawało się już naprawdę bardzo ryzykowne. Dość jasno wyrazili się w tej kwestii redaktorzy związanej z nimi „Gazety Polskiej”:
„Wiemy natomiast, co musi być w Polsce, bo my tak chcemy. Musi być porządek. Musi być powaga i będzie. Obozy koncentracyjne? Tak. (...) Jeśli są ludzie nierozumiejący rządzenia w rękawiczkach – będą mieli sposobność przekonać się, że potrafimy rządzić bez rękawiczek”.Kąpiel w morzu błota
Jeśli na Polesiu czegokolwiek było w nadmiarze, to błota. „W którymś momencie droga zniknęła w wodzie. Zawahałem się, a następnie ruszyłem naprzód. Błoto sięgało mi powyżej kostek, a woda do kolan. Gdziekolwiek spojrzeć, milami ciągnął się taki sam widok – jednostajne połacie szuwarów i wody” – pisał angielski dziennikarz Bernard Newman, który w 1934 roku postanowił przejechać te tereny rowerem. „Jednostajność krajobrazu, jego rozległość w połączeniu z nieprzezwyciężonymi trudnościami fizycznymi, z jakimi spotyka się tu wędrowiec usiłujący przedrzeć się przez tę pełną topielisk plątaninę wysokich traw i szuwarów, budzą uczucie nie tylko piękna, ale i surowej grozy”. Całkowicie zgadzał się z nim, polski dla odmiany, botanik, profesor Stanisław Kulczyński. O skali trudności w podróżowaniu po Polesiu wiele mówi choćby to, że w momencie, gdy Newman brodził po kostki w błocie, było ono pod specjalną ochroną... Sztabu Generalnego. Według opracowanych tam planów, w tymże właśnie błocie widziano mianowicie naturalną barierę, która powstrzymałaby Czerwonoarmistów, gdyby przyszło im do głowy znów przekroczyć granice Polski.
Poza błotem nie było jednak na Polesiu w zasadzie nic. Nie było nawet wiosek z prawdziwego zdarzenia – ot, składające się z kilku rozpadających się chatek posiołki z iście średniowiecznymi chatkami, w których warunki życia były wręcz dramatyczne. Stolicę zaś regionu, Brześć nad Bugiem, brytyjski cyklista opisuje jako „najnudniejsze miasto w Europie”. „Domy – wszystkie drewniane, rzecz jasna – są brudne i liche. Niewiele tu jeszcze ulic, zwykle to połacie piachu lub śmieci usypanych na wysokie sterty z odpadów kuchennych i sanitarnych z pobliskich domów” – zanotował, przejeżdżając przez miasto, tak szybko, jak tylko się dało. I nie była to wyłącznie opinia wypieszczonego Anglika. Nieco wcześniej reporterzy „Ziemi Pińskiej” opisywali proces odbudowy miasta po ogromnych zniszczeniach wojennych jako przykład „nędzy, głupoty, nieudolności, braku smaku, a często i kryminalnej afery”. A odtwarzaną właśnie zabudowę określali zgodnie jako „dziwaczną, nieestetyczną, tandetną, ciasną i niehigieniczną” – choć trzeba przyznać, że w ١٩٣٤ roku istniały tu już także bardziej okazałe budowle. Przynajmniej kilka.
Przez tę pustkę i błoto nie potrafiły przedrzeć się ani edukacja, ani pieniądze. W II Rzeczpospolitej słowo „Poleszuk” było synonimem skrajnego zacofania i co tu ukrywać – ciemnoty. Ale o takim właśnie miejscu do realizacji swojego projektu myślał Kozłowski. Tym bardziej że w zasadzie nie istniała tu poważniejsza sieć komunikacyjna – dość wspomnieć, że na każde sto kilometrów kwadratowych twardą nawierzchnię posiadało wówczas zaledwie dwa procent dróg, reszta zaś w zależności od pory roku ginęła bądź w tumanach kurzu, bądź w błotnej mazi. W tym miejscu nawet bez krat dało się człowieka naprawdę odizolować od świata.
W skali całego Polesia Bereza Kartuska była jednak miejscem wręcz monumentalnym. Kilka stuleci wcześniej wzniesiono tu wspaniały klasztor i kościół kartuzów. Imponujące budowle, które na tle kompletnego pustkowia okolicy i kilku marnych chatek mieszkańców, musiały robić wrażenie architektonicznego szaleństwa. Teraz co prawda były już tylko ruiną, podobno jednak wciąż przepiękną. „Każdego, ktokolwiek zbliżać się będzie do Berezy, od strony południowej, czy też od zachodniej, uderzy na tle miasteczka niezwykle malowniczy kompleks ruin byłego klasztoru Kartuzów. Położony kilkaset metrów od Berezy, zajmuje około 6 ha powierzchni, otoczonej dookoła murami obronnymi z wieżyczkami strzelniczymi w narożach. Spoza murów wyglądają piękne, stare lipy, sadzone ręką zakonników. (...) Cele klasztorne zostały przez byłych zaborców rozebrane. Kościół również uległ zniszczeniu: sterczy już tylko rozsypujący się w gruzy fragment wieży. Ruiny posiadają swoisty czar, który płynie z ocalałych fragmentów kartuzji, jakby z wydartych kart przedziwnych książek o przeszłości” – zachwycała się Wanda Rewieńska, która zaledwie trzy lata wcześniej prowadziła tu badania antropologiczne i geograficzne.
Bardzo dalekie od ruiny, bo postawione na krótko przed wybuchem I wojny światowej, były natomiast masywne zabudowania koszar, pozostawionych tu w spadku przez armię carską. Po zburzeniu klasztoru to one teraz wyglądały niemal jak średniowieczne katedry na tle marnego podgrodzia, od którego zresztą samo miasteczko niewiele się różniło. „Przedstawia się niezwykle monotonnie. Małe, drewniane domki, ciągną się tu długimi szeregami, nadając całości skupienia, jednolite, szare tło. Gdzieniegdzie dostrzec można jaskrawe plamy malowanych na niebiesko lub brązowo budynków, przeważnie jednak dominuje naturalny kolor drzewa, ściemniały pod wpływem długotrwałego oddziaływania deszczu i promieni słonecznych. Domy murowane są w Berezie rzadkością” – uzupełniała opis Rewieńska.
Kiedy prowadziła w Berezie badania, miasteczko trwało w typowym dla takich miejsc bezruchu; ruiny zarastały trawą, a jego mieszkańcy niewiele się chyba zastanawiali nawet nad tym, w jakim właściwie znajdują się kraju. Dobrze ponad sześćdziesiąt procent z nich swój język określiła w każdym razie jako „tutejszy”. Jak się jednak okazało, zaledwie trzy lata później, kiedy praca Rewińskiej trafiła do drukarni, była już mocno nieaktualna. Najpierw bowiem z mieszczącej się w koszarach Szkoły Podchorążych Rezerwy Piechoty w pośpiechu odjechali żołnierze. Niemal natychmiast po tym zaroiło się tam od robotników, zaś na dziedzińcu wyrosły wysokie stosy desek, narzędzi i zwojów drutu kolczastego. W błyskawicznym tempie zbudowano z tego wysoki płot, na jego szczycie rozciągnięto wspomniany drut. Z niego też zrobiono dookoła dodatkowe zasieki. Podobnymi zasiekami otoczono też jeden z koszarowych budynków. W kilku punktach wyrosły z ziemi drewniane wieżyczki strażnicze. Jakieś prace wykonywano też w środku budynków, ale była to raczej kosmetyka – wciąż były w nie najgorszym stanie.
Dotychczas w Berezie Kartuskiej znajdował się posterunek policji, ale do utrzymania porządku w takiej mieścinie spokojnie starczało dwóch, trzech funkcjonariuszy. Teraz, głównie w okolicach koszar, zrobiło się dosłownie granatowo od ich mundurów. Mieszkańcy nie do końca wiedzieli jeszcze, co oznacza całe to zamieszanie. Byli pewnie zaniepokojeni rosnącą liczbą policjantów – policja zawsze wzbudza pewien niepokój – ale z drugiej strony dawało to nadzieję na zarobek, który z pewnością znacznie by zmalał po wyjeździe ostatnich podchorążych. Jak dotąd nie było żadnych ograniczeń. Mieszkańcy przez nikogo nie przeganiani przyglądali się z pewnej odległości postępom prac, a że trwały trzy tygodnie, zdążyli się już pewnie nawet do nich przyzwyczaić. Aż pewnego dnia zastali szczelnie zamkniętą bramę. Mało tego, pilnowali jej teraz uzbrojeni strażnicy z ponurymi minami, gdzieś za ogrodzeniem przechadzały się policyjne patrole z jeszcze bardziej ponurymi psami, a na wieżyczkach stali policjanci uzbrojeni w broń maszynową. Mieszkańcy prawdopodobnie już przeczuwali, co wyrosło tuż za ich miedzą. Jeśli jednak ktoś jeszcze miał wątpliwości, całkowicie rozwiało je obwieszczenie, które zastali pewnego ranka na ścianach swoich domów:
„Na podstawie dekretu Pana Prezydenta z dnia 17 czerwca, zostało utworzone w Berezie Kartuskiej, pow. Prużana, Miejsce Odosobnienia dla przetrzymywanych burzycieli porządku publicznego i bezpieczeństwa. Ostrzegam mieszkańców okolicznych i przyjezdnych obywateli przed jakimkolwiek usiłowaniem nawiązania stosunków z odosobnionymi z pominięciem administracji Miejsca Odosobnienia, pomagania im w ewentualnym przygotowaniu ucieczki, lub w samej ucieczce, oraz wszelkimi czynnościami sprzeciwiającymi się przepisom o Miejscu Odosobnienia. Winni popełnienia powyższych czynów będą surowo karani w przepisanej drodze administracyjnej, a nadto mogą być zamknięci w Miejscu Odosobnienia, jako zagrażający spokojowi i bezpieczeństwu publicznemu niezależnie od ewentualnej odpowiedzialności karno-sądowej”.
Nie wiadomo co prawda, czy cokolwiek z tego zrozumieli, bo na Polesiu mało kto potrafił czytać, a jeszcze mniej – czytać po polsku. Mogło więc im również umknąć, że pod dokumentem widniał podpis doskonale wszystkim tu znanego, niemal wszechwładnego wojewody Polesia, Wacława Kostka-Biernackiego.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------