- W empik go
Berlin Blue - ebook
Berlin Blue - ebook
Choć od zburzenia muru berlińskiego minęły lata, wydaje się, że podziały, które wprowadził, odcisnęły trwały ślad na mieszkańcach obu stron. Doświadcza tego Jakub Kubacki, były emigrant, który po długiej nieobecności wraca do stolicy Niemiec. Jego powrót to nie tylko próba uporządkowania własnej przeszłości. W Berlinie giną dwaj mężczyźni powiązani z Jakubem, a dawne uprzedzenia odgrywają dużą rolę w teraźniejszości. Kiedy polityka miesza się z emocjami, nic nie jest jasne. Nie wiadomo, komu ufać, a kogo się wystrzegać.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-2930-3 |
Rozmiar pliku: | 548 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzień był zwyczajny, majowy, roboczy. Nic nie zapowiadało pioruna czającego się do wściekłego skoku wprost z czystego nieba.
Heinz obiecał, że stawi się pod bramą ambasady dokładnie piętnaście minut przed piątą. Gdybym ja do tego czasu nie dotarł, miał poczekać. Na szczęście nie musiał. Ponieważ nie znałem dobrze tej okolicy, w obawie przed spóźnieniem przyjechałem pociągiem kolei miejskiej aż na trzy kwadranse przed rozpoczęciem uroczystości. Pokręciłem się chwilę przy zamkniętej bramie, jednak półgodzinne sterczenie pod placówką dyplomatyczną na oczach obserwującego mnie z rosnącą uwagą policjanta wydało mi się czymś beznadziejnie głupim. Dla zabicia czasu poszedłem na mały spacer pobliskimi uliczkami.
Grunewald oświetlony ukośnie padającym światłem osuwającego się za dachy domów słońca wyglądał o tej porze jak miasteczko osadzone w ogrodzie z bajki. Przechodniów, ubranych zwyczajnie, swobodnie, pojawiało się niewielu, nawet samochody, najczęściej popularnych niemieckich marek, przemykały nieczęsto. Mogłem spokojnie przechadzać się od willi do willi, podziwiać ich wyszukane formy i zaglądać w głąb zadbanych, pokrytych świeżą zielenią ogródków.
Wrzucony w sam środek powszedniości berlińskiego przedmieścia, musiałem wyglądać na tym tle dość osobliwie. Miałem na sobie lekki wizytowy garnitur, kremową koszulę, jedwabny krawat w ledwo widoczny deseń oraz nowe, po raz pierwszy założone buty. Ich twardy brzeg od godziny, odkąd wyszedłem z hotelu, coraz boleśniej obcierał mi kostkę. Byłem zmuszony stąpać ostrożnie i niepewnie, niekiedy lekko utykając.
Moją powolną włóczęgę niespodziewanie wstrzymało buczenie saksofonu, dobiegającego z otwartego okna niewysokiego domu przylegającego do ulicy. Dźwięk nie wydobywał się z aparatury hi-fi. Ktoś grał na żywo. Przystanąłem na moment. Wsłuchany w potok rytmicznych mruknięć i chrząknięć, bez trudu wyłowiłem z nich popularną niemiecką piosenkę. Zaskakujące było to, że po zagraniu tematu, muzyk, powtarzając melodię, zaczął z upodobaniem obniżać niektóre dźwięki i tak przesuwać akcent, że utwór coraz wyraźniej przechylał się w stronę jazzu. Słuchałem chwilę, stojąc w bezruchu, z uśmiechem przyklejonym do ust.
Podobało mi się.
– Dobry dzień! – usłyszałem za plecami.
Starego, kościstego mężczyznę, który pozdrawiał mnie, unosząc koniec ozdobnej drewnianej laski, pierwszy raz widziałem na oczy. Pewnie wyszedł z sąsiedniej secesyjnej willi, której moment wcześniej z uwagą się przyglądałem. Też przystanął i słuchał. Odpowiedziałem na pozdrowienie. Wskazałem palcem na okno, co miało tłumaczyć, dlaczego tu stoję.
– _Ich hatt’ einen Kameraden –_ powiedział. – Poznaje pan?
Nie miał zamiaru opowiadać o towarzyszu broni z przeszłości. Chodziło mu o tytuł utworu. Dałem znak głową, że poznaję. Była to stara pruska pieśń wojskowa, którą Niemcy dotąd odgrywają przy pochówku swoich żołnierzy.
Staliśmy obok siebie w ciszy.
– Ma pan przyjaciela? – zapytał nagle, bez najmniejszego skrępowania, jak byśmy byli starymi znajomymi.
Posługiwanie się w rozmowie maksymalnymi skrótami należało do przywilejów jego wieku. Miał na pewno ponad osiemdziesiąt lat.
– Owszem – odpowiedziałem. Lecz powodowany nabytą w dorosłym życiu ostrożnością przy formułowaniu kategorycznych sądów, natychmiast zastrzegłem: – Przynajmniej tak mi się wydaje.
– I ja go miałem – powiedział z nostalgią, zasłuchany w dźwięk saksofonu. – Służył pan w armii?
Nie przestawałem się uśmiechać, zachwycony tym, jak muzyk coraz swobodniej improwizował na temat żołnierskiej piosenki. Słuchaliśmy obaj tego samego utworu, a każdy z nas słyszał coś innego. On zdawał się wyłapywać z potoku dźwięków te zestawy, które ożywiały w nim wspomnienia, co zdradzał błyskami w oczach. Ja śledziłem kolejne wariacje, nie odnosząc ich do żadnych obrazów. Czerpałem czystą przyjemność ze słuchania synkopowanej muzyki.
Oczyma wyobraźni zobaczyłem go jako nastolatka z wielkim karabinem, powołanego w ostatnich dniach wojny do obrony Berlina przed Armią Czerwoną. Może stracił w walce najlepszego przyjaciela. Ile mógł mieć wtedy lat? Szesnaście? Siedemnaście? A może jako młodociany żołnierz został posłany na front i tam trafił do niewoli? Miałem mu powiedzieć, że szczęśliwym zbiegiem okoliczności ominęła mnie służba wojskowa i nie wiem, jak pachnie proch? Zaprzeczyłem mimiką twarzy. Wyczuł we mnie obcego.
Kiedy saksofonista umilkł, obaj z aprobatą pokiwaliśmy głowami. Chwaliliśmy muzyka, ale każdy z innego powodu.
– Życzę panu, żeby ten przyjaciel nigdy pana nie zawiódł – rzekł starzec.
Wyraziłem nadzieję, że tak właśnie będzie.
– Dobrego wieczoru – powiedziałem na pożegnanie.
– I żeby pan jego też nie zawiódł – dodał, i podpierając się laską, zrobił w tył zwrot. – Niech pan nigdy o tym nie zapomni.
Odszedł, unosząc ze sobą nieopowiedzianą historię młodzieńczej przyjaźni w czasach totalitaryzmu.
Wróciłem w pobliże ambasady. Stanąłem w ukryciu po drugiej stronie ulicy i przez moment obserwowałem wejście. W krótkim czasie przeszło przez nie parę osób, lecz Heinza wśród nich nie zauważyłem. Kilka minut przed godziną piątą wreszcie i ja podszedłem do żelaznej kutej furtki. Za nią znajdowała się pusta wartownią. Nieco dalej trafiłem na kilkunastostopniowe granitowe schody. Wiodły ku wyniesionej, pierwszorzędnie odnowionej dwupiętrowej willi, która zapewne pamiętała czasy kanclerza Bismarcka.
Na trzecim stopniu schodów stał służbowo uśmiechnięty ambasador nadzwyczajny i pełnomocny Rzeczypospolitej Polskiej Wiktor Stachowicz. Miał na sobie doskonale dopasowany ciemnogranatowy garnitur i śnieżnobiałą koszulę, ostro odcinającą się od opalonej twarzy. Jego szczupła sylwetka zdradzała dbałość o kondycję i zamiłowanie do sportu. Nie tyle jednak sylwetką zwracał na siebie uwagę, ile szopą przedwcześnie posiwiałych włosów. Powinna ona postarzać człowieka, tymczasem ambasadora Stachowicza czyniła przede wszystkim bardziej dystyngowanym.
Nie znałem go osobiście, tylko z gazet i z jednej migawki w telewizji, w której wypowiadał się o zacieśnianiu stosunków polsko-niemieckich. Wyglądał na nie więcej niż czterdzieści lat, choć mógł być nieco starszy. Jedną nogą stał na niższym, drugą na wyższym stopniu. Poza ta pozwalała mu lepiej wyeksponować jego eleganckie lakierki. Uściskiem dłoni witał każdego nowego gościa.
Okazałem mu zaproszenie. Ledwie musnął je wzrokiem, po czym otwartą dłonią wskazał na szczyt schodów. Tam miałem się udać.
Gdy już wspiąłem się po stopniach, znalazłem się przed wejściem do budynku. Znajdujący się przed nim kamienny taras zacieniał występ pierwszego piętra wsparty na czterech kolumnach. Przez przeszklone drzwi wszedłem do niewielkiego holu. Tam znowu ktoś mnie powitał.
– Jakub Kubacki – przedstawiłem się.
– Z Berlina? – padło pytanie.
– Kiedyś tak. Teraz z Warszawy.
– Jest pan pewnie znajomym pana Topolskiego? – upewnił się dość młody, dobrze odżywiony i krótko ostrzyżony mężczyzna.
– O, tak – wyjaśniłem ochoczo. – Kilka lat blisko współpracowaliśmy. To znaczy on był wydawcą, a ja redaktorem – uściśliłem.
– Przepraszam, od niedawna jestem tu konsulem. Jeszcze nie wszystkich znam – wytłumaczył się człowiek przy wejściu. – Chciałbym poznać bliżej środowisko tutejszych Polaków. Ma pan pewnie w Berlinie wielu znajomych?
– Tak mi się przynajmniej wydaje – odpowiedziałem ostrożnie. – Nie mam pewności, czy wszystkich rozpoznam. Nie było mnie tu szesnaście lat.
Zapytałem o niemieckiego dziennikarza Heinza Kaltendorfa.
– Nie, nikt taki nie wchodził – oświadczył konsul.
Zacząłem przyglądać się grupce osób żywo dyskutujących w drugim końcu holu, przy schodach prowadzących na wyższe kondygnacje. Nikogo spośród nich nie poznawałem.
Odwróciłem się ku przeszklonej ścianie, za którą widać było granitowe wejściowe schody. Przez chwilę patrzyłem na nie zadumany. W uszach miałem jeszcze pruską melodię przerobioną na jazz. Zastanawiałem się, jak niewiele wystarczy zmienić, by patos przeszedł w smutek, a optymizm w nostalgię.
Wyszedłem na zewnątrz. Ambasador witał kolejnych spóźnialskich. Heinza ciągle nie było.
Piorun, który miał za chwilę strzelić, jakby zbierał siły.
Znajdowałem się na dyplomatycznym terytorium Rzeczypospolitej Polskiej, gdzie nawet piętnastominutowe spóźnienie nie stanowiło powodu do zawstydzenia. Ale Heinz nie był Polakiem, tylko Niemcem. Zjawianie się choćby trzy minuty po umówionym czasie, o ile nie nastąpiło coś nadzwyczajnego, po prostu mu się nie zdarzało. Gdzieś we mnie, w nieporuszonym dotąd środku, rozbłysła obawa, że coś takiego niezwykłego właśnie zaszło. Impuls jednak okazał się za słaby, by wywołać żywszą reakcję. Nie sięgnąłem po telefon komórkowy, aby się o tym przekonać. Uznałem, że w nadzwyczajnej sytuacji to raczej Heinz powinien zadzwonić. Ponadto, czy to najważniejsza sprawa w tym momencie? – pomyślałem. Niepotrzebnie się na niej skupiałem. Dla niemieckiej prasy wydarzenie w ambasadzie RP było przecież bez znaczenia.
Rosnący niepokój budziło we mnie coś innego. Nie mogłem pojąć, dlaczego nigdzie nie było widać Kornela. Jako najważniejsza postać tego popołudnia powinien przynajmniej od pół godziny stać przy ambasadorze bądź przy konsulu i witać przybywających. Łudziłem się, że może jest na miejscu, tylko siedzi w gabinecie ambasadora piętro wyżej i czeka na bardziej efektowne entrée, co przez chwilę wydawało mi się absolutnie w jego stylu. W holu ktoś półgłosem wysunął nawet podobne przypuszczenie i brałem je przez moment pod uwagę. Uznałem jednak, że jest niedorzeczne.
Kornel za bardzo lubił wprawiać w ruch ten świat, by się gdzieś zaszyć przed ludźmi dla lepszego efektu na wejściu. Byłoby bardziej naturalne, gdyby krążył wśród przybyłych, świecił przykładem polskiego imigranta, który odniósł w Berlinie sukces, a jednocześnie pokazywał, jak bardzo jest już wrośnięty w niemieckość. Powinien swoim zwyczajem czynić mądre, patriotyczne uwagi i przytaczać trafne polityczne sądy, inspirować do przemyśleń, rozsiewać komplementy i zbierać gratulacje. Widzieliśmy się kilkanaście godzin wcześniej. Nie uprzedzał o żadnej niespodziance na powitanie gości.
Wróciłem do środka i rozejrzałem się po wnętrzu. Konsul i kilka osób wyglądających na pracowników ambasady wydawali się być czymś poruszeni.2
Kręcąc się po ambasadzie, szukałem wzrokiem jeszcze jednej osoby. Liczyłem, że na uroczystości pojawi się też Danka. Otrzymała zaproszenie, tego byłem pewien. Mówiła mi o tym przed dwoma dniami. W jej przypadku nawet półgodzinne spóźnienie nie byłoby czymś nadzwyczajnym, toteż nie traciłem nadziei, że przyjdzie. Z minuty na minutę jednak nadzieja moja słabła. Czułem bowiem, że Danka, choć miała ochotę na wieczór w ambasadzie, zrobi jednocześnie wszystko, by uniknąć spotkania z Romanem. Obawiałem się, że jeśli przyjdzie i zobaczy byłego męża wśród gości, szybko wyjdzie.
Od rozwodu minęło wiele lat. Powód, dla którego się rozeszli, pozostał dla osób z ich otoczenia nieznany. Rozstali się bez orzekania winy i nie zwierzali się na ten temat nikomu z naszych wspólnych znajomych. Biorąc pod uwagę upływ czasu, można by sądzić, że konflikt, który ich podzielił, wygasł. Tymczasem ich wzajemny uraz zdawał się być ciągle żywy. W ciągu czterech dni od przyjazdu przekonałem się o tym przynajmniej dwa razy. Najpierw Roman powiedział, że raczej się nie przyjaźnią i nie wygląda na to, żeby zaczęli. Potem usłyszałem od Danki, że o Romanie nie chce rozmawiać, bo mówienie o nim tylko zepsuje jej humor, a wtedy i nasze spotkanie nie będzie przyjemne.
Może dowiedziała się od kogoś z obecnych – bo do mnie z prośbą o taką informację by nie zadzwoniła – że Roman jest w ambasadzie i postanowiła nie przychodzić. Lecz i jego nie mogłem nigdzie dostrzec.
Danka, podobnie jak Kornel, nie była polityczną banitką. Nie działała w Polsce w Solidarności. Zanim związek powstał, zamieszkała z rodziną w Republice Federalnej. Jej bliscy w latach siedemdziesiątych zdobyli papiery na niemieckie pochodzenie. Coś jednak w jej stosunkach z rodzicami się popsuło. Po zdaniu niemieckiej matury zostawiła ich w Nadrenii i wyjechała na studia do Berlina Zachodniego, gdzie sama się utrzymywała. O tym, o co poszło w rodzinie, nie chciała z nikim rozmawiać. Raz tylko w mojej obecności powiedziała coś, co mogło dać do myślenia: „Moi rodzice zostali Niemcami, a ja nie, ja jestem Polką na niemieckich papierach”. A kiedy spytałem, dlaczego wyjechała właśnie do Berlina, odrzekła krótko: „Bo dalej się nie dało”.
Miejsce to, wtedy pełne młodzieńców unikających obowiązkowej służby wojskowej w Bundeswehrze, wędrownych ptaków, azylantów, imigrantów, życiowych rozbitków, anarchistów, artystów, osób kochających inaczej, myślących wbrew, doskonale nadawało się na cel wszelkich ucieczek. Wolne miasto pod aliancką okupacją, bardziej czerwone, bardziej zielone i bardziej liberalne niż cała Republika Federalna, a równocześnie inne niż zona sowiecka. Podobne do pozostałych miast Zachodu, a zarazem odmienne od reszty świata. Rozdzielone i zwarte z miastem za murem jak dwa przeciwne bieguny magnesu.
Przez kilkanaście lat, jakie upłynęły od połączenia obu części Berlina w jeden organizm, Danka mogła zrobić ze swoim życiem niejedno. Mogła wyjechać do któregoś z zachodnich landów, niekoniecznie blisko rodziców. Mogła się przenieść do Kolonii czy Hamburga, nawet do Austrii czy Szwajcarii, o czym kiedyś na serio myślała. Ona jednak, mimo otrzymanych w Berlinie ran, beznadziejnie tkwiła w tym mieście pozbawionym owego szczególnego powabu, jaki roztacza Paryż lub Lizbona, za to z wyrazistym charakterem, działającym jak świeca na ćmę. Albo jak czarna dziura, w którą łatwo wpaść, lecz z której nie sposób się wydostać o własnych siłach.
Znowu rzut oka na zegarek: siedem minut po piątej. Pracownicy ambasady półszeptem wymieniają między sobą informacje. Do samotnego ambasadora schodzi sekretarz, coś mu mówi na ucho i obaj wchodzą po schodach. Sekretarz zostaje przed wejściem do budynku, by przejąć rolę gospodarza. Stachowicz przechodzi obok mnie, wykonuje przepraszający gest i znika za drzwiami korytarza prowadzącego do gabinetów.
W tym momencie mój telefon komórkowy w wewnętrznej kieszeni marynarki wydaje cichy bzyk. To Heinz. Przysyła krótką wiadomość tekstową: „Za pół godziny róg Lassenstrasse i Koenigsallee”.
Spojrzałem przez czyste szyby na zewnątrz. Niebo pociemniało.3
Byłem więc tu znowu. W pruskiej metropolii zbudowanej na bagnach u ujścia Sprewy do Haweli. W mieście o dwóch twarzach, wystawiającym do świata, niczym pogański bożek, raz jedną z nich – zdyscyplinowaną i srogą, raz drugą – libertyńską i wesołą. Mimo że są w konflikcie, jedna nigdy nie unicestwia drugiej. Ta, która chwilowo triumfuje, niczym byt heglowski zachowuje zawsze ziarno swego przeciwieństwa. Kiełkuje ono na uboczu, wzrasta, tworzy nową jakość, aż po krótkiej walce przeciwieństw następuje kolejny przewrót.
Gdy byłem w Berlinie po raz pierwszy, świat polityczny przeprowadzał nieudaną próbę odseparowania obu jego twarzy grubą betonową krechą muru. Porzuciłem je dwa lata po zburzeniu tego muru, kiedy obie twarze miasta rozpoczynały kolejną batalię o to, która jest ważniejsza. Zdecydowałem się wyjechać niedługo po tym, jak w mojej ojczyźnie prezydentem został były brygadzista ze stoczni w Gdańsku, laureat pokojowego Nobla, i wydawało mi się, że razem z nim dobiegliśmy do mety maratonu wolności. Tak się złożyło, że stało się to krótko po tym, jak mój ojciec zapadł na chorobę, którą w tamtym czasie niewielu mężczyzn w jego wieku mogło pokonać. Matka zaś nie była w stanie zapewnić mu opieki na czas umierania, bo sama jej potrzebowała. Siostra, która wyszła za pewnego Holendra, uznała, że teraz jej kolej na emigrację. Uzgodniliśmy, że ona zostaje z mężem w Utrechcie, a ja zamieszkam z rodzicami w naszym starym, świeżo odzyskanym rodzinnym domu pod Warszawą. Na krótko. Ojca pochowaliśmy po roku, tracącą pamięć matkę oddaliśmy pod opiekę siostrom zakonnym. Dom rodzinny sprzedaliśmy.
Po kilkunastu latach od wyjazdu z Berlina, byłem teraz kimś innym. Nie myślałem o tym mieście z perspektywy biednego imigranta, politycznego uchodźcy. Takiego, który musi wyżyć za dziesięć marek dziennie i kombinować na każdym kroku, jak – zachowując poczucie wyższości moralnej nad resztą świata, która nie ma ani rodaka na czele Kościoła rzymskiego, ani słynnego robotnika noblisty na czele demokratycznej opozycji – nie potoczyć się ku kręgom, gdzie o godności się mówi, ale się jej nie praktykuje. W których solidarność jest sztandarem do noszenia i w razie ataku do okrywania się nim, ale nie do praktykowania w codziennym życiu.
Nie przyjeżdżałem już z piekła komuny do raju kapitalizmu. Nie było czekania na granicy, polskich i enerdowskich celników, złych spojrzeń, nieprzyjaznych gestów, pieczątek w paszporcie i nielegalnie kupionych marek, poutykanych po zakamarkach ubrania, wklejonych w niedbale rzucone czasopisma, wkręconych w majtki razem z gumką. Nie było poczucia przekraczania granicy światów nad berlińskim murem lub pod nim.
Miałem kartę kredytową porządnego niemieckiego banku. Zostałem więc zwolniony z ponoszenia nadzwyczajnych wyrzeczeń, aby wynająć pokój w niedrogim hotelu, zapłacić za drogą dla przybysza z Polski komunikację miejską, wpaść do Café Einstein, chodzić na piwo bez ograniczania się do ulicznych ogródków i liczenia na to, że ktoś inny pokryje rachunek. Mogłem zachować zupełny luz, jak człowiek wolny, a nie zgoniony szczur z bez przerwy napiętą uwagą.
Prosty pomysł na rewanż za szczurzą przeszłość żył we mnie od lat: jadę do Berlina na tydzień, od nikogo niezależny, spotykam dawnych znajomych, którzy tam pozostali, przeglądam się w lustereczku, które mi mówi, że dobrze zrobiłem, wracając do Polski. Przy okazji mówi mi też, że jestem w końcu wolny od berlińskiej przeszłości, że nie wisi nade mną cień wydarzeń, które po powrocie do Warszawy zastygły jak gips w słońcu. Unieruchomiły mnie we wspomnieniach, pogrążyły w wyniszczającej melancholii, odwracając od świata, któremu kiedyś chciałem poświęcić cały darowany przez Boga talent. Uczyniły mnie niewolnikiem tego, co minione, i nie było nikogo, kto by mnie z tej niewoli wykupił. Nikogo, kto by przedstawił wyzwalającą prawdę.
Znałem dobrze owo natrętne pytanie: a jakie to ma znaczenie? Minęło dwadzieścia lat, odkąd redakcja została zamknięta, stowarzyszenie rozwiązane, żelazna kurtyna skruszona, komunizm złamany, mur berliński obalony, akta częściowo spalone lub zdekompletowane. Po co wracać do historii sprzed lat, analizować zachowania poszczególnych osób, kwalifikować je, zastanawiać się, rzucać podejrzenia na przyjaciół i znajomych? Po co w ogóle poznawać prawdę, która może wbić w duszę bolesną szpilę na resztę życia? To niebezpieczne i nieodwracalne. Tego nie da się robić na próbę. Gdy się już raz pozna prawdę, nie można wrócić do stanu niewiedzy. Przy czym w miejsce błogiej ignorancji nie pojawia się pewność – niektóre pytania i tak pozostają bez odpowiedzi.
Te przemądrzałe nauki kierowane do samego siebie rodziły nowe pytania. Czy przeszłość powinno się traktować jak teatr? Przyjmować, że aktor jest naprawdę księciem Hamletem, Julia rzeczywiście pada otruta, a kurtyna sama z siebie opada we właściwym momencie, i nię zastanawiać Się, co się dzieje za kulisami świata obrysowanego granicami sceny?
Intelektualne przełamanie tego natręctwa było łatwe. Umysłowo byłem w stanie zwalczyć pokusę zajrzenia za kurtynę ciemnej strony życia, gdzie niczym kłębowisko żmij plątały się sznurki, za pomocą których ukryci animatorzy ożywiali przyjaźnie, miłości i nienawiści. Ale intelekt nie zawsze, albo nawet rzadko, jest w stanie zapanować nad emocjami, ukrytymi pragnieniami i nieuświadomionymi potrzebami. Nawet wtedy, gdy pokrywa je lodowy sarkofag.
Miałem więc prosty pomysł, a równocześnie coś sprawiało, że wciąż nie byłem gotowy na konfrontację. Trwałem w stanie emocjonalnej hibernacji. Opuszczali mnie z tego powodu najbliżsi, bo zachęty i prowokacje z ich strony nie były w stanie przewrócić pierwszej kostki domina. Berlin nadal działał na mnie jak magnes, ale zwrócony tym samym biegunem. Nie byłem w stanie zbliżyć się do niego.
Aż pewnego dnia nastąpiło heglowskie przełamanie. Zdałem sobie sprawę, że nie ma sensu walczyć z tym, co ukryte. Zapragnąłem dowiedzieć się, co mnie dręczy, co nie pozwala racjonalnie myśleć i działać, gdy chodzi o Berlin.
Bryłę lodu poruszyło niespodziewane zaproszenie z ambasady na uroczystość wręczenia Kornelowi orderu. Odnowiłem zerwane kontakty, zarezerwowałem pokój w hotelu, kupiłem bilet. Pewnej majowej niedzieli wysiadłem na potężnym, nowo zbudowanym, nieznanym mi dotąd głównym dworcu Berlina. W niczym nie przypominał małego, zaniedbanego dworca ZOO, na którym wylądowałem w 1983 roku, ani też dworca przy Friedrichstrasse, z którego odjeżdżałem na stałe do Polski dziesięć lat później.
To był mój czwarty dzień w Berlinie.
Kornel miał być człowiekiem, który zaspokoi moją dopiero co uświadomioną potrzebę.4
Towarzystwo przybyłe na uroczystość zdążyło rozproszyć się po zakamarkach ambasady. Część gości stała w grupkach w sali reprezentacyjnej, gdzie miała odbyć się dekoracja, kilka osób zaszyło się w salce bankietowej, przygotowywanej na małe przyjęcie, reszta wyszła na taras od strony ogrodu. Na przekór temu, że tegoroczna wiosna była chłodna, nadciągał dość ciepły majowy wieczór, a rozwijająca się na dobre zieleń, rozkwitłe pachnące bzy, nabrzmiewające żółcią złotokapy, przyczajone w pąkach rododendrony i pełne wiosennych kwiatów rabaty nastrajały do nic nieznaczących rozmów, w których pada wiele uprzejmych słów pozbawionych treści.
Tam zobaczyłem Romana. Widocznie pojawił się wcześniej niż ja i nie ruszał się z tarasu. Stał ze szklaneczką wody, bo nic dotąd oprócz napojów chłodzących nie podano. Był nawet stosownie na tę okazję ubrany w ciemnobrązowy garnitur, mimo że niemodnego kroju, krawat i jasnobordowy lekki szal. W latach osiemdziesiątych nosił długie włosy. Teraz miał krótko przystrzyżoną szpakowatą czuprynę z wysoko odsłoniętym czołem. Spod rozpiętej marynarki nie wystawał mu nawet centymetr brzucha. Wysportowana figura nie szła w parze z dbałością o twarz – pooraną bruzdami, z workami pod oczami. Sprawiał wrażenie zmęczonego. Stał w towarzystwie dwojga nieznanych mi Niemców, być może współpracowników Kornela z uniwersytetu. Gdy podniósł wzrok i nasze oczy się spotkały, lekko uniósł szklankę, jakby do zwycięskiego toastu, i powiedział:
– Nie przyjdzie.
Zrozumiałem – miał na myśli Dankę. Przemknę ło mi przez myśl, że dyskretnie obserwował mnie od dłuższej chwili i spostrzegł, jak bezustanne za kimś się rozglądam. Mimo że w ostatnich dniach spędziliśmy niejedną godzinę na rozmowach w cztery oczy, odbudowując ostrożnie dawniej bliską, później na dłuższy czas zawieszoną znajomość, i mieliśmy wiele wspólnych tematów, teraz nie chciałem z nim rozmawiać, zwłaszcza o Dance. Zrobiłem minę oznaczającą „no, trudno” i przeszedłem obok, udając, że zmierzam do innego gościa.
Akurat naprzeciw, przy barierce oddzielającej taras od ogrodu, ujrzałem gościa, którego rozpoznałem bez trudu. Nie tylko znaliśmy się od lat osiemdziesiątych, ale też spotkaliśmy się parę razy w Warszawie. Stał tam zamyślony najwyższy rangą polityczną gość tego wieczoru – senator RP Ryszard Jaremski. Wiedziałem od Kornela, że został zaproszony, toteż jego obecność nie zaskoczyła mnie. Był w eleganckim, dobrze skrojonym granatowym garniturze, ale nie aż tak, żeby szytym na miarę, co łatwo było poznać po guzikach przy mankietach – te najniższe, jak i reszta, pozostały nierozpinane. Miał na sobie białą koszulę i bordowy krawat. Nawet buty świeciły nowością. Widać bywanie w dyplomatyczno-politycznych kręgach to dla niego codzienność.
– Witam pana senatora – zagadnąłem, uśmiechając się i wyciągając ręce.
– Jakub, jak się cieszę, że cię tu widzę! – odwzajemnił się z serdecznością w głosie, być może dobrze wyćwiczoną, ściskając mi dłoń. – Dla Kornela jest to na pewno diabelnie ważne, że obaj tu jesteśmy, że przyjechaliśmy aż z Warszawy. Nie sądzisz?
– Trzymajmy miarę – odrzekłem, starając się pozostać w konwencji nic nieznaczącej, uprzejmej rozmowy. – To ty jesteś naprawdę ważny. Jak słyszałem, właśnie tobie powierzono wygłoszenie laudacji.
– Był taki pomysł – sprostował. – Ale po namyśle, wspólnie z ambasadorem, odstąpiliśmy od niego.
– Kto w takim razie dostąpi tego zaszczytu?
– Niech to pozostanie niespodzianką – wykręcił się od odpowiedzi.
– À propos ważności. Czy to prawda, co mówią w Warszawie, że masz zostać wiceministrem zdrowia?
– Ach, ta polityka... – rzekł i udanie machnął lekceważąco ręką. – Czy dziennikarze muszą o niej stale pamiętać, nawet tutaj?
Miał mocno zwietrzałe wiadomości na mój temat.
– Widzę, że czegoś nie zauważyłeś, choć zapewne czytasz gazety. Jeśli nie sam, ktoś na pewno robi to za ciebie. Od dawna nie zajmuję się tematami politycznymi-wyjaśniłem spokojnie.
Gładko przełknął wszystkie złośliwości.
– Naprawdę? Szkoda. Kiedyś byłeś w tym bardzo dobry. Nie tylko na emigracji, w kraju też. Kiedy to było? Chyba jeszcze w latach dziewięćdziesiątych? – Czekał na znak potwierdzenia. – Ależ tak, świetnie pamiętam twoje trafne komentarze i celne analizy. Nie chciałbyś do tego wrócić? Polacy potrzebują dobrej publicystyki politycznej.
Zawsze, kiedy jacyś politycy podczepiają się pod wszystkich Polaków i udają, że najlepiej wiedzą, czego im trzeba, podskakuje mi puls. A kiedy robi to okrągłymi zdaniami Rysio Jaremski, irytacja staje się podwójna.
– Przede wszystkim potrzebują dobrych polityków – rzekłem, oczekując gwałtownej reakcji.
– O, widzę, że pan redaktor w znakomitej polemicznej formie – błysnął ripostą. – To dobrze. Bo, mówiąc poważnie – ciągnął ściszonym głosem, nachylając się nad mym uchem – wkrótce mogą pojawić się nowe możliwości na tym polu i uważam, że byłoby to dobre miejsce dla ciebie.
– Czyżbyś chciał zainwestować na rynku medialnym? – zdziwiłem się, odsuwając się nieznacznie.
– Przestań, jestem parlamentarzystą, zapomniałeś? Mam na głowie problemy kraju i społeczeństwa, nie mogę zajmować się prywatnym inwestowaniem.
Niewykluczone jednak, że ktoś chce – rzekł tajemniczo, ciągle szepcząc. – I to może być naprawdę mocne uderzenie. Musimy koniecznie o tym porozmawiać. Może nawet po uroczystości? Ewentualnie jutro, jak wolisz. Hotel Radisson, ten nad Sprewą, co?
Propozycja była zaskakująca. Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. Na wszelki wypadek zachowywałem ostrożność.
– Nie warto teraz o tym mówić – uciąłem. – Polityka jako temat publicystyki to dla mnie przeszłość. Wolę pozostać przy tematyce kulturalnej. Literatura, teatr, film, sztuka, takie rzeczy. Przede wszystkim muzyka.
– No nie, żartujesz! – Popatrzył mi w oczy, z których musiał wyczytać, że jednak nie żartuję. – Wierz mi, marnujesz swoje pióro – sformułował ni to komplement, ni przyganę. – Nie zdziwiłbym się, gdyby chodziło o dziennikarstwo śledcze, bo tu zdaje się masz pewne doświadczenie, ale kultura... Lecz zauważyłem coś innego. – Zmienił nagle temat, czując, że brnie. – Patrząc po naszych znajomych z dawnych lat, którzy tu przybyli, uświadomiłem sobie, że tylko ty jeden z tego towarzystwa wróciłeś do Polski. Karol, ten od historii w Stanach, nie przyleciał. Witek, co pisał o gospodarce, w Rzymie. Barbara została w Paryżu...
– Beata – sprostowałem.
– O, tak, tak, Beata. Literatura – poprawił się. – Kto tam jeszcze z wami pracował?
Podziwiałem go, że prawie wszystkich nas znał i pamiętał z imienia.
– Roman – podpowiedziałem.
– Fedryna? No, tak, jest tutaj. Ta wasza kobieta, o którą się pokłóciliście, Danuta, też podobno tu mieszka, chociaż jej nie widzę. Ale ona, jak mi się wydaje, mało współpracowała ze „Zdaniem”. Widujecie się?
– Nie pokłóciliśmy się o nią z Romanem. To zupełnie inna historia – wyjaśniłem, ignorując pytanie o kontakty.
Nie miałem zamiaru opowiadać mu tej historii, on też nie miał ochoty słuchać.
– Lecz ci z Berlina – ciągnął swój wątek, ściszając głos – co się kręcą po ambasadzie, powiedzmy sobie szczerze, kariery w Niemczech raczej nie zrobili...
– Żeby zrobić karierę w Niemczech, trzeba najpierw zostać Niemcem – skleciłem naprędce adekwatną do tematu i sytuacji sentencję. – Spojrzał na mnie uważniej. Zanim cokolwiek powiedział, szybko dodałem: – A powiedz mi, kim najpierw trzeba zostać, żeby zrobić karierę w Polsce?
Nie musiał wymyślać żadnej jadowitej odpowiedzi, bo od strony stolika z napojami zbliżała się energicznie małżonka senatora, ze zbyt mocnym, jak na oficjalne spotkanie, makijażem, zbyt ozdobną biżuterią i w zbyt błyszczącej srebrnoszarej sukni z czarnym, ciasnym żakietem. Nie znaliśmy się bliżej, ale ona, widząc mnie koło swego męża, z daleka wyciągnęła rękę, układając dłoń w sposób zmuszający do ucałowania. Nie całuję kobiet w rękę, aż taki szarmancki nie jestem. Ujmując jej palce, przytrzymałem je w pozycji wyjściowej, elegancko się kłaniając. Ryszard wymamrotał coś w rodzaju: moja żona Teresa, redaktor Kubacki. Widać jeszcze nie zaglądał do rozdziału podręcznika savoir-vivre’u, opisującego reguły przedstawiania sobie nieznajomych.
– Pan przyjechał z Warszawy, tak? – rzekła oznajmującym tonem, dorzucając na koniec pytajnik, lekko zaskoczona moim zachowaniem. Nie miałem pojęcia, skąd mogła to wiedzieć. – Szkoda, że nie zgadaliśmy się wcześniej. Mieliśmy wolne miejsce w samochodzie. Prawda, Rysiu?
To jego druga żona. Kilkanaście lat od niego młodsza. Pobrali się przed trzema laty, choć parą byli dłużej – romansować zaczęli jeszcze w trakcie pierwszego małżeństwa Ryszarda. Przestali ukrywać swój związek, gdy pierwsza pani Jaremska zginęła w wypadku samochodowym. Jechała sama, podobno zbyt szybko, na zakręcie w prawo odbiła niespodziewanie kierownicą w lewo i nie utrzymała kursu – przekoziołkowała przez rów i uderzyła w drzewo.
Do wypadku doszło kilka miesięcy przed tym, jak Ryszard w środku kadencji został senatorem. Wszedł do Senatu w wyniku wyborów uzupełniających. Jego poprzednik, Zygmunt Konopka, był politykiem drugiego planu. Takim, którego najważniejszym zadaniem jest współtworzenie większości w izbie. Wybór zawdzięczał temu, że jego kandydaturę zgłosiła zwycięska partia. Zwolniony z obowiązków męża stanu, testował, jak daleko może posunąć się obywatel z immunitetem. W połowie kadencji wplątał się w nagłośnioną przez media paskudną aferę obyczajową i został zmuszony przez swoich kierowników politycznych do złożenia mandatu.
Wiedziałem, że żona Ryszarda prowadzi poważne interesy w branży farmaceutycznej. Nie tyle w produkcji, ile w obrocie lekami. Jej Pilfarma wyrosła na rynku leków na potentata.
Wiedzę tę zawdzięczałem głównie „Kurierowi”, gazecie, w której znalazłem zajęcie kilka miesięcy po powrocie z Berlina, zanim parę lat później przeniosłem się do szacownego, niegoniącego za sensacją tygodnika „Świat”. W szczególności zaś zawdzięczałem ją Kindze Berent.
Kinga pojawiła się w „Kurierze” rok później niż ja. Była młoda, ambitna, wręcz drapieżna. Od początku rozumiała, że dziennikarstwo to nie hobby ani praca jak inne – odtąd dotąd i do domu. Nie jest zajęciem dla tych, którzy marzą o harmonijnym życiu osobistym. Gotowa była dla kariery płacić tę cenę. Ciągle znosiła skądś niezwykłe wiadomości, pisała jak maszyna. W serii artykułów opisała, w jaki sposób Pilfarma przyszłej pani Jaremskiej, wówczas Pilaszek, zarabiała na zagranicznych lekach, korumpując urzędników i lekarzy: urzędnicy umieszczali leki na odpowiedniej urzędowej liście, a lekarze wpisywali je do recept, mimo że istniał tańszy krajowy zamiennik.
W wąskim kręgu podejrzewano, że i ja maczałem palce w śledztwie dotyczącym Pilfarmy, ale to nieprawda. Ja tylko redagowałem surowe jeszcze i przerysowane teksty początkującej żurnalistki. Prawda była inna – staliśmy się wtedy bliską parą.
Kinga tym materiałem wybiła się jako dziennikarka śledcza i już od pani Pilaszek się nie odczepiła – opisywała kolejne szczeble jej kariery. A gdy przebojowa Teresa wyszła za Ryszarda Jaremskiego, również i on stał się tematem tych artykułów. Ryszard na pewno podejrzewał, że niektóre informacje na jego temat Kinga uzyskała ode mnie. Jeśli nawet nie wiedział, co nas łączy, widywał moje nazwisko w tej samej gazecie. Nie podzielił więc zmartwienia żony, że nie przyjechaliśmy do Berlina razem, tylko rozłożył ręce w geście bezradności. Chciałem rozładować wzbierające napięcie.
– Jestem tu już od niedzieli – wyjaśniłem pospiesznie, a widząc w jej oczach coś w rodzaju zdziwienia, dodałem: – Zatrzymałem się w małym hoteliku na Schönebergu.
– To pięknie – rzekła z wdziękiem, ale nie było jasne, czy usłyszana nazwa coś jej mówi, czy nie.
– Owszem – zgodziłem się. Byłem w bojowym nastroju. – Czy pani wie, że w latach dwudziestych była to ulubiona dzielnica szwuli?
– Kogo, przepraszam? – Nadstawiła ucha.
– Szwuli i lesb. Poprawnie mówiąc, homoseksualistów płci obojga. Zaśmiała się krótko i głośno.
– Hotel nazywa się „Isadora” – ciągnąłem. – Przypuszczam, że jego właściciel jest urzeczony Jesieninem.
– Ach, tak? – bąknęła nieznacząco, zdezorientowana w rzucanych znakach z obcego jej obszaru, a Ryszard chrząknął gwałtownie, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie odezwał się.
– Chodzi o Isadorę Duncan, amerykańską tancerkę, która została obywatelką Rosji Sowieckiej – dodałem, przyjmując profesorską pozę. – Mówi się, że była biseksualistką, choć niektórzy w to wątpią. Sergiusz Jesienin był jej trzecim mężem. – Patrzyłem jej prosto w oczy, bawiąc się jej zmieszaniem.
– Nosiła zbyt długie szale i uwielbiała jazdę odkrytym automobilem. A wie pani... w latach dwudziestych koła samochodowe miały szprychy, taki szal łatwo się wplątywał... To tragiczna historia...
Nie wiedzieć czemu, przypomniałem sobie wypadek pierwszej żony Ryszarda. Nie miałem zamiaru brnąć w niezręczną sytuację. Przeprosiłem i sięgnąłem teatralnie po telefon, że niby muszę zadzwonić.
– Zastanów się nad tym, co ci powiedziałem! – rzekł Ryszard szybko i głośno, gdy się od nich odwróciłem. – Wrócimy do tego po uroczystości.
Oddaliłem się w kąt sali.
Ponownie odczytałem zagadkowy SMS od Heinza. Powinienem mu jak najszybciej odpowiedzieć, pomyślałem, żeby wiedział, że jego wiadomość została odebrana. Jej treść była dość intrygująca. Heinz nie pytał, czy mogę opuścić towarzystwo, nie wstawił do tekstu żadnego „Jeśli”, lecz stwierdzał, że mam być za dwa kwadranse na skrzyżowaniu trzysta metrów od ambasady. Przecież mógł do mnie po prostu przyjść. Dlaczego nie wchodził, tylko wywoływał mnie w momencie, kiedy Kornel – teoretycznie – powinien wygłaszać przemówienie? Kategoryczny ton wiadomości nie dawał mi alternatywy. Odpowiedziałem mu tekstem składającym się z trzech znaków zapytania i dwóch liter: OK.5
Zbliżała się godzina wpół do szóstej, gdy na tarasie zjawił się sekretarz i oznajmił, że ambasador prosi wszystkich do środka. Udaliśmy się za nim z dużą ulgą, bo nawet jak na polskie warunki, opóźnienie było spore.
Ambasador czekał w sali reprezentacyjnej. Nie uśmiechał się już po amerykańsku, jak przy powitaniu. Obok niego zamiast małżonki stał ktoś mi nieznany, może czterdziestoletni, pucołowaty, pod pospolitym krawatem, w marynarce noszonej raczej do pracy niż na spotkania dyplomatyczne i w spodniach w ciemniejszym kolorze. Jedną rękę trzymał w kieszeni.
Kornela ciągle nie było.
Stachowicz dał gestem ręki do zrozumienia, że będzie przemawiał.
– Szanowni państwo – powiedział zduszonym głosem, a gdy wszyscy skierowali wzrok w jego stronę, odchrząknął i zaczął od nowa, najpierw po polsku, potem, krócej, po niemiecku. – Szanowni państwo, zebraliśmy się tu w niezwykłych okolicznościach. Wszyscy wiemy, w jakich. Mieliśmy uczestniczyć w uroczystości wręczenia Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej przyznanego przez pana prezydenta wybitnemu działaczowi emigracyjnemu za jego wspieranie demokratycznej opozycji w czasach PRL-u. Jednak w naszym programie nastąpiła niespodziewana zmiana. Chciałbym przedstawić państwu komisarza Schwalbego z berlińskiej policji kryminalnej. Ma dla nas pewien komunikat.
Policjant wyjął rękę z kieszeni, po czym oświadczył krótko i rzeczowo:
– Wiem, że wszyscy państwo czekacie na pana Kornela Topolskiego. Niestety, muszę poinformować, że pan Topolski nie przybędzie. Dziś w południe został znaleziony martwy w swoim domu.
Piorun, który zbierał się od wczesnego popołudnia na czystym niebie, jednak strzelił.
Tymczasem znowu cicho, w sposób niesłyszalny dla otoczenia, bzyknął i drgnął mój telefon komórkowy. Sięgnąłem do kieszeni. Heinz dopytywał się, czy na pewno będę w wyznaczonym miejscu i czasie. Moment nie był odpowiedni na opuszczenie ambasady. Nie wiedziałem, co począć. Odpisałem mu kciukiem, przepraszając, że będę za kwadrans. Przemknęło mi niejasno przez myśl, że Heinz musiał już wiedzieć to, co właśnie oznajmił Schwalbe, dlatego nie przyszedł. Przy jego rozlicznych kontaktach w policji berlińskiej i brandenburskiej, a nawet w federalnej centrali w Wiesbaden, nie byłoby w tym nic zaskakującego.
Zanim ambasador powtórzył słowa komisarza po polsku, przez towarzystwo, w dużej części rozumiejące po niemiecku, przeszedł jęk zdziwienia i przerażenia. Większość zaniemówiła, ja wśród nich. To taki moment, kiedy ktoś mówi coś do człowieka w niezrozumiałym języku, a ten nie wie, jak się zachować. Poprosić o powtórzenie? Pomachać rękami z bezradności? Stojący obok mnie Anglik, pod muchą, w marynarce, zgodnie z brytyjską elegancją wyglądającej na lekko znoszoną, chyba jeszcze nie zrozumiał, o co chodzi, bo dopytywał żonę Polkę: _What’s going on? What happened?,_ a gdy wreszcie usłyszał, co się stało, zawołał: _Oh, God! Incredibile!_
– Tak, proszę państwa – powtórzył głośno ambasador Stachowicz, uspokajając na chwilę słuchaczy. – Pan Kornel Topolski nie żyje. Znam tę ponurą informację od dziesięciu minut, a jeszcze nie mogę w to uwierzyć. Ale to prawda i nic jej nie zmieni. Pan komisarz Schwalbe i ja mamy do państwa serdeczną prośbę, aby opuszczając za chwilę ambasadę, zechcieli państwo zostawić nam swoje kontakty na terenie Niemiec. To może ułatwić berlińskiej policji skontaktowanie się z państwem, gdyby zaszła taka potrzeba. Powtarzam, jesteśmy na terytorium Polski i możemy państwa o to tylko prosić. Jeśli ktoś nie chce, bo na przykład zaraz opuszcza Republikę Federalną, nikt nie będzie miał pretensji.
Natychmiast znalazł się ktoś, kto zgłosił wątpliwości.
– Panie ambasadorze, mam pytanie – powiedział, jakby to była konferencja prasowa, stojący przy Ryszardzie grubawy osobnik w sztruksowej marynarce i rozchełstanej koszuli. Ubiorem demonstrował niechęć do dyplomatycznego obyczaju, jeśli chodzi o stroje. Rozpoznałem w nim po głosie Edka Skulskiego, nazywanego Edim, który razem z Romanem zakładał przed laty Stowarzyszenie Uchodźców Politycznych z Europy Wschodniej w Berlinie Zachodnim. – Jest z nami członek Senatu RP. Ma paszport dyplomatyczny i chroni go immunitet. Chyba nie musi wpisywać się na tę listę?
Komisarz zainteresował się pytaniem. Ambasador cicho mu je przetłumaczył. Schwalbe coś powiedział, Stachowicz pokiwał głową. – To oczywiste – powiedział głośno po polsku. – Powtórzę, nie tylko pan senator nie ma takiego obowiązku. To tylko prośba pana komisarza.
Edi rzecznikiem senatora? – zastanowiłem się zdziwiony. Przypomniałem sobie, że przecież Ryszard w swoim czasie był jego politycznym mistrzem. Edi podziwiał go za to, że już jako młody działacz niepodległościowy, jeszcze przed powstaniem Solidarności, siedział w więzieniu, a w stanie wojennym prezentował nieprzejednaną postawę wobec reżimu. Ilekroć Jaremski zjawiał się w Berlinie, dla Ediego było to święto. Towarzyszył mu niemal na każdym kroku, woził po mieście, karmił i dawał schronienie.
Mimo podziwu, jakim go darzył, pewnego razu, gdy postawiłem mu piwo, poskarżył się na niego.
– Byłem w pewnym okresie tak biedny, że nie stać mnie było na papierosy – opowiadał. – Dosłownie, zbierałem pety na ulicy. Ale kiedy Ryszard przyjeżdżał, starałem się, żeby lodówka była pełna. On u mnie przenocował, zjadł, wypił i żeby choć raz spytał, czy mi czegoś potrzeba. Nigdy. A przecież dostawał za każdym razem honorarium kilka razy wyższe od całej mojej miesięcznej zapomogi...
Pomyślałem, że może teraz, kiedy doszedł do większego majątku, Ryszard wspiera jakoś swego ucznia. Edi bowiem nie wyglądał na dobrze sytuowanego.
Ponaglany SMS-ami od Heinza, byłem na tyle sprytny, żeby jako pierwszy znaleźć się przy bocznym stoliku, gdzie miały być zbierane wpisy. Na swojej wizytówce napisałem nazwę i adres hotelu, w którym się zatrzymałem. Zaraz przy mnie zjawił się Roman.
– Już uciekasz? – zapytał bez żadnej mimiki. Wyglądał na równie zdruzgotanego, jak inni. – Podrzucić cię gdzieś? Może do hotelu? Będę jechał tamtędy.
– Nie, nie! – odmówiłem gwałtownie. – Chcę ochłonąć. Muszę się przejść. Pójdę na stację i pojadę S-Bahnem, tak, jak przyjechałem – skłamałem.
– Jak chcesz – zgodził się bez protestu. – Ja w takim razie zostanę. Dowiem się jakichś szczegółów, bo to, kurczę, niepojęte, co się stało. Ale też popatrz, to niesamowite, że jesteś w Berlinie cztery dni, a już drugie morderstwo zdarzyło się w twoim otoczeniu – rzucił głośno, gdy skierowałem się ku wyjściu.
– Właśnie – powiedziałem, zaskoczony jego słowami.
– Jakby co, to dzwoń! – krzyknął jeszcze za mną.